Najpierw machinalnie, bez udziału świadomości miąłem przypadkowy papier w kulkę, żeby czymś zająć dłonie. Kartki stawały się miękkie, uległe, przepocone moimi emocjami. Dopiero, kiedy orientowałem się, co trzymam w dłoniach, zawstydzony wyrzucałem taką kulkę do śmieci. Nie lubię wytrychów. Żadnych. Chciałem mieć kontrolę nad ciałem i sen po ciężkim dniu wydawał mi się rozwiązłością, czymś z gruntu złym. Ale na fizjologiczną potrzebę nie mogłem nic poradzić. Musiałem spać, a budziłem się z poczuciem, że moje ciało zgwałciło umysł, dlatego prysznic stawał się koniecznością. Tarłem skórę, aż zaczynała protestować. Przegrywałem ze snem. Ale w dzień?
Kartka papieru, opakowanie po cukierku, czy jednorazowa serwetka wystarczały, żebym uruchomił palce i ścisnął papier zamykając dłoń w pięść. Miałem dość własnej słabości i wzroku towarzyszących mi osób. Litość, albo niesmak dominowały na obliczach. Czasami pogarda. Towarzysko moja drobna fanaberia sprowadzała mnie na poziom niższej ligi. Każdy skrawek papieru był zagrożony w moim otoczeniu. Musiałem coś zrobić. Zmienić przyzwyczajenia jest niezwykle trudno, jednak status quo było nie do zniesienia. Skoro rękom nie byłem w stanie uniemożliwić sięgnięcia po papier, jeśli tylko pojawił się w moim zasięgu – ukrywałem każdy skrawek, rozkładając gdzie się da plastikowe, metalowe, drewniane, czy kamienne drobiazgi. Podświadomość jednak unikała ich starannie. Nie przemawiały do niej tak, jak czynił to papier. Po wielu nieudanych potyczkach poddałem się i zmieniłem koncepcję.
Origami! Nie da się zmienić, więc może trochę ucywilizować, tchnąć twórczego ducha, nauczyć się i nałogowi nadać kierunek. Twórczą jakość. Pierwsze papierowe rzeźby wychodziły topornie, bo dłonie niecierpliwe chciały miażdżyć papier, a nie organizować bryłę. Jednak papier, to papier i dłoniom służył kontakt z materiałem, więc pojawiły się pierwsze sukcesy. Skończone dzieła porzucałem bez żalu, gdzie popadło. Na kawiarnianych stolikach, na służbowym biurku, czy obdarowując przypadkowych przechodniów. Wreszcie w oczach znajomych zaczęły pojawiać się inne uczucia. Ciekawość, zainteresowanie, uznanie. Wszystko było lepsze od pogardy.
Po pewnym czasie zauważyłem, że dłonie pozostawione samym sobie najchętniej produkują kwiaty. Nieistniejące, piękne, o wielu nachodzących na siebie płatkach. Róże, goździki, dalie, czy nagietki śmiało mogłyby być ich pierwowzorem, ale nie były. Wiem, bo sporo energii poświęciłem poszukiwaniom kwiatów przypominających moje dzieła. Doszedłem już do etapu, kiedy zaintrygowany powtarzającym się wzorem, zaniosłem kilka papierowych kwiatów do ogrodu botanicznego z prośbą o pomoc w identyfikacji. Nic z tego. Fachowcy śmiali się ze mnie, że w bogactwie flory znalazłem niszę, jakiej nie znalazła natura. Może i szkoda, bo kwiat niewątpliwie zasługiwał na szansę.
Czas mijał, a spod moich palców wychodziły całe stada zwierzątek, jakich wystarczyłoby Noemu do zapełnienia Arki, jednak one były jedynie poprawne. Odzwierciedlały schematy ich wykonania niemal bezmyślnie kopiując podręcznikowe wskazówki. Za to kwiat, ten jeden, nieistniejący – za każdym razem był odrobinę inny. Jakby żył i zmieniał się zależnie od pory dnia, czy roku. Zacząłem je kolekcjonować, wybierając co bardziej udane egzemplarze i osiedlałem je na domowych parapetach, zamiast żywych roślin. Miałem zbyt mało parapetów. Wykorzystałem co tylko się da – półki po rozdanych książkach, blaty regałów biurek, sufity szaf. Prześladował mnie twórczo jeden wzór, coraz doskonalszy, piękniejszy i obcy, najwyraźniej nie z tego świata. Nie przeszkadzało mi to absolutnie. Pieczołowiciej niż na holenderskich polach tulipanów wzbogacałem kolekcję, nieustannie doskonaląc kunszt tworzenia.
Takie historie nieodmiennie muszą skończyć się obłędem, albo dramatycznym rozwiązaniem, burzącym porządek, jeśli porządkiem można nazwać rosnącą bez końca górę kształtowanego papieru. Ludzkość od zarania dziejów wiąże przyszłość z niecodziennymi zjawiskami pojawiającymi się w świecie. Jak nie fioletowe słońce, to jego zaćmienie, kometa, trzęsienie ziemi, wielkie dramaty… Wszystko może stać się monsunem, który napędzi nowe, inne, zmuszające do adaptacji, kiedy słabi giną, a mocni stają na czele, realizując żądze władzy i pomysły na przetrwanie. Media zachłystywały się upadkiem meteorytu zmieniającego okolicę w sposób trudny do wytłumaczenia. Naukowcy łamali sobie zęby nie potrafiąc zmieścić istniejących definicji do skutków kontaktu ciała ewidentnie obcego ze swojskim pejzażem. Pejzaż cofał się, powoli oddając przyczółki nowemu. Problem sięgał już zainteresowania armii i jej agresywnej polityki spalonej ziemi – rozpoznać, spacyfikować, lub zniszczyć. Ogniem, bo ogień sprawdzał się najczęściej w historii.
Obce ciało jałowiło grunty bez litości i realizowało politykę brutalnej kolonizacji wciąż nowych obszarów. Chemia testowana na skraju frontu nie odnosiła skutków. Może ogień faktycznie stanowiłby antidotum? Zwalczanie wroga napalmem było już testowane na przyrodzie ożywionej, więc natarcie wyglądało na logiczną próbę reakcji. Po błyskawicznej ewakuacji ludności, na epicentrum obcego świata spadła nawałnica ognia. Meteor westchnął pod uściskiem żaru i wybuchł. Podmuch niósł się dookólnie, sięgając mojej nieruchomości. Ponoć byłem poza zasięgiem operacji wojskowej, ale meteor o tym chyba nie wiedział. Straciłem najdrobniejszy nawet okruch szkła w domu. Potłukło się wszystko. Podmuch zrewidował wszystkie zakamarki domu i zabrał ze sobą papierowe kwiaty. Nie sądziłem, że powietrze wprawione w ruch potrafi się cofnąć, jak fala pływowa, ale jednak. Najwyraźniej mój dom stał na granicy faktycznego zasięgu, bo masy powietrza cofnęły się tam, skąd przyszły, gasząc płomienie. Na pogorzelisku, niczym rój motyli Monarcha osiadły papierowe kwiaty. Moje kwiaty.
Wojsko, w ochronnych kombinezonach ostrożnie sprawdzało efekt akcji, ja, wdrapałem się na dach, by przez lornetkę gapić się na ciąg dalszy. Kwiatom służyła zgorzel. Parująca ziemia oddychała słupami wrzącego powietrza, a papierowe kwiaty, zamiast sczeznąć – zaczynały nabierać kolorów. Zyskały życie. Uczepione niegościnnego gruntu, na resztkach meteoru zajęły każdą dostępną przestrzeń, tworząc nieregularne pole uprawne pełne endemicznej rośliny. Coś przeszkadzało mi w obserwacjach. Odsunąłem lornetkę od oczu i popatrzyłem w dół. Lornetkę trzymałem jedną ręką, a w drugiej… miąłem kartkę papieru… Skąd się wzięła? Nie wiem. Podniosłem rękę wyżej i na otwartej dłoni znalazłem jajo…
Origami, powiedziałabym, apokaliptyczne.
OdpowiedzUsuńNo a nałóg jest nałóg. Albo odwyk, albo papier...
może. ulepić fragment innego świata walcząc z nerwicą, to niezłe osiągnięcie. ADHD też może zakwitnąć dziełem.
UsuńKwiaty dotykają wszystkich zmysłów.
OdpowiedzUsuńBasia
byle nie zapuściły korzeni.
UsuńOby.....!
OdpowiedzUsuńBasia
zabrzmiało jak tęsknota za niemożliwym. niech się spełni.
Usuń