sobota, 29 listopada 2025

Ekstrakt o świecie dwóch prędkości cz.36

 

    W świecie „cyfrowych twórców” czuję się jak prowincjusz. Tworzę w głowie, utrwalam na papierze, a jeśli przepisuję w szpaler zer i jedynek, to już gotowe dzieło. Sztuka naiwna, żywcem wzięta z Cepelii, może kanciasta i niedoszlifowana, ale analogowa.

piątek, 28 listopada 2025

Kolagen kolaborował z kolanem.

 

    Stary pudel wiódł na pokuszenie starzejącego się chłopa, jednak pokusy dobierał nieumiejętnie. Drugi spacerowicz, z beaglem (nie mylić z biglem) gestami przemawiał do swojego psa, lecz ten nonszalancko ignorował tak mimikę, jak gesty i oddawał się psim przyjemnościom.

    

    Śladowy mróz powstrzymał opady i uwolnił z ust parę. Na przystanku wszyscy wyglądali, jak komiksowi bohaterowie podnieceni scenicznym dialogiem. Faceci w wąskich spodniach, a kobiety z nogawicami tak szerokimi, że dwie nogi w jedną bez trudu powinny zmieścić. Wszyscy drepcą w miejscu chcąc zachodził chłód dobierający się do resztek sennego ciepła.


    Zerkam na pazurki w kolorach, które Bóg wymyśliłby dopiero pojutrze, gdyby nie znudził się tym światem i nie rozglądał po bardziej emocjonujących przestrzeniach. Kierowca z premedytacją zajeżdża na przystanek tak, by przednie drzwi były trudno osiągalne dla pasażerów. Nic z tego. Pani w czerwonej czapce z wielkim pomponem wymusza otwarcie tychże. Inna, o bladej cerze i buzi okolonej białym futerkiem szeroko otwartymi oczyma i martwym wzrokiem penetruje zewnętrzne ciemności.


    Melancholijnemu Karampukowi coraz trudniej ukryć rozbudzoną kobiecość i łudzę się, że doczekam dnia, kiedy wystąpi w sukience i butach o dwa kilo lżejszych. Na chodnikach jedynie dzieci wykazują oznaki życia, radości, spontanicznych zachowań, czy ekspresji w marszu ku mozołom. Zerkam na śliczną panią daleką od ideałów urody. Na żaden konkurs piękności nikt by jej nie zaprosił, chyba do serwowania przekąsek. A przecież, pomimo grubych warstw tekstyliów zwracała uwagę. Najwyraźniej, miała „to coś”. Niedefiniowalną magię.


    Uliczna biegaczka wbiła się w tak obcisły strój, że przezeń mogłaby obsługiwać telefon ozdabiający szczyt biodra po wewnętrznej stronie materiału. Biegnie obok zakładu, w którym kończy się remont, a na nowych drzwiach pojawia się tabliczka ze zdumiewającym napisem: URLOP OD 18 SIERPNIA. Kto wie, czy dotyczy minionego, czy przyszłego lata, a także, czy w ogóle się skończy.


    Dziewięć tłustych, niemal równoległych smug plus kilka innych, tnących te pod kątem ostrym. Kolejne dopiero co są rysowane z wielkim zapałem, a piloci uwijają się jak mrówki w rozdeptanym mrowisku. Osaczony zewsząd księżyc jeszcze nie nabrał wielkości, by stawić czoła tym potężnym kratom więc buźkę miał bladziuchną. Zagadką jest natomiast, co te samoloty robią nad Miastem, bo przecież nie zwiedzają (zbyt szybko latają i za wysoko), a lotnisko ciągle zamknięte.


    Fosa okryła się taflą szkła, jeszcze kruchego, ale kaczki i gołębie ostrożnie drepcą nie mocząc brzuszków. Patrząc na szczupłą nastolatkę o niemal białej karnacji układam kolejny ekstrakt. O przedwczesnej empatii. Wisi niżej.

Ekstrakt o przedwczesnej empatii.

 

    Była chuda, jakby dawno nie jadła, a twarz miała bladą, niemal białą i kompletnie zabiedzoną. By dodać otuchy, uśmiechnąłem się ze współczuciem. Kiedy ostrożnie odwzajemniła uśmiech, okazało się, że ktoś jej wyrwał kły.

czwartek, 27 listopada 2025

Pełen jadu jadę do Jadzi z jadeitem.

 

    Kolarz mieszka w Kole, a może za mostem w Za-mościu, mulnik miesza w mule, w górach górnik kopie aż górkę ukopie, a doliniarz drąży doły w dolinach.


    Piękna Golemica w towarzystwie niepięknego Golema jedzie i gaworzy, okazjonalnie świadcząc czy pobierając drobne niedyskrecje i karesy. Dziewczęta wulgarniejsze niż piekło mają piękne młodością buzie, podkręcone trudnym do zignorowania makijażem. Siedzą z kolanami odległymi od siebie jak wschód od zachodu, aż dziw, że spodnie potrafią unieść owo rozchełstanie.


    Poranny chłód zmienił się w popołudniową odwilż i minispódniczki przestały być ekstrawagancją z pogranicza morsowania. Rajskie jabłuszka czerwieńsze od korali przypominają kolczyki uczepione twarzy starszej od świata, dzięki którym wciąż żyje, karmiąc się ich barwą, gdy własnej zabrakło. Paczkomaty dławią się od przyszłych prezentów, sklepy zliczają tak wiernych, jak i rozrzutnych.

Wymoczek zmoczył moczem suche sucharki od kucharki.

 

    Wielkolud robiony kowalskimi narzędziami wzrok miał opuchnięty, martwy i kompletnie nie biorący udziału we wstającym dniu. Stał opierając się o poręcz, a jego plecak usiłował usiąść mi na kolanach. Ćpun, czy cierpiący długotrwałą bezsenność nie wydawał się obiektem z którym można dyskutować o kulturze.


    Śpiewna Nerwica bezgłośnie odtwarzała dźwięki umilając poranek Archeopanu pozornie zatopionemu w artykule z Historii. Rozmiękający śnieg sprawdza wodoszczelność obuwia, a dziewczęce buzie oprawione w nieśmiertelną czerń przypominają księżyce wędrujące po mrocznych bezkresach. I tylko na wystawie różowiutki żółw o kurzych łapach mozolnie prze ku witrynie, żeby podziwiać biodrzastą dziewczynę tylko nieco zmarzniętą. Mija mnie dziewczyna tak biodrzasta i ruchliwa na zapleczu, że wzorem ze starych autobusów mogłaby nosić ostrzeżenie Uwaga, zachodzi przy skręcie.

środa, 26 listopada 2025

Skrępowany krępowaniem krępego krąpia.

 

    Choć wiatru nie czuć, śnieg pada niemal poziomo. Za lekki by spaść, zignorowany przez grawitację, szwenda się pod latarniami, jak ulicznica cierpiąca na brak zainteresowania. Samochody mlaszczą na rozmiękających jezdniach, a śnieżne pługi starannie zeskrobują biel aż do czarnego, skwapliwie omijając ścieżki rowerowe wyglądające teraz jak pole przygotowane pod uprawę szparagów, czy kartofli.

 

    Dama Z Zaścianka ledwie zdążyła na swój autobus, wygniatając szpilkami sygnały pisane morsem między wiatą, a pojazdem. Dziewczyna w trampkach kolebała się na śniegu niczym spiesząca dokądś kaczuszka. Pikowane kurtki i płaszcze wyglądają jak dmuchane materace i deformują sylwetki doskonale. Smutni ludzie wędrują wpatrzeni pod własne nogi i nawet widok marznących Abakanów nie poprawia im humoru, choć fakt, że komuś jest gorzej zwykle wystarcza do uśmiechu. Kościelna wieża przymierza świeżą kopułę z miedzianych blach i rozgląda się wokół, czy wszyscy widzą ową rudość, gdy zewsząd kopuły pozieleniałe z zazdrości udają, że to jedynie wiekowa patyna.

wtorek, 25 listopada 2025

Trylogia o martyrologii trylobitów Marty.

 

    Pani w skórzanych spodniach dziś nie obsikiwała kasownika, lecz zagarnęła pod siebie kawał podłogi i poskromiła ją stojąc na tyle szeroko, żeby pomiędzy mogło krążyć życie uciemiężone z całą masą niespełnień. Muskularna Atlasica trzymała się podłoża kompletem mięśni, a kompletem zmysłów tonęła w wirtualnej rzeczywistości.


    Przesiadka, i do tramwaju wsiada niska pani o ślicznej buzi i ciele rozbudowanym na potrzeby ciężkiej zimy. Od pierwszego kopa pomyślałem o niej, jak o survivalowcu gotowym spędzić najbliższe stulecie we własnoręcznie wydłubanej chacie, czy ziemiance, albo przynajmniej istocie odkrywającej solo źródła Amazonki czy zaginione światy na odległych pustkowiach Australii, czy Afryki.


    Jeszcze tylko malutka cyganka pchająca dziecinny wózek, raczej pełny, maszerująca w ogromnych buciorach. Zdawała się być karykaturą siebie samej, ale może te buty były zwyczajnie za duże i innych nie miała? Przerażające, że język polski w centrum Miasta jest językiem mniejszościowym.

poniedziałek, 24 listopada 2025

Prawnik prawiczek rozprawia o prawdzie w prawach.

 

    Drobne kałuże pozamarzały, choć na drzewach wciąż wiszą liście czekające, aż je wiatr policzy. Ulicami mkną samochody z pospiesznie wydrapaną widocznością. W autobusie dawno nie widziany Tańczący Z Mięsem. Wygląda, jakby inhalował się gazem pieprzowym serwowanym wprost do oczu. Za to Śpiewna Nerwica ma buzię o cerze tak pięknej, jakby dotąd nieużywanej. Wymieniła korzystając z dodatku świątecznego do wypłaty?


    Zerkam na wysoką dziewczynę w skórzanych spodniach. Stoi jak pijany lump. Nogi rozstawione szeroko, biodra wypchnięte do przodu. Zasadniczo doskonale naśladuje pijanego faceta usiłującego obsikać rurę, do której zamontowany był kasownika. A ona tylko delektowała się podróżnym menu wyświetlanym nieco za nisko do jej wzrostu. Ze dwie kobiety w minispódniczkach mają chyba podwyższoną odporność termiczną. Wokół grasują czapki z pomponami, grube szale, rękawiczki. Nogi z rajstopach na pewno się wyróżniają i to nie tylko odwagą. Może tak trzeba? Chwalić się, póki są piękne, młode i ściągają wzrok nie tylko męski?


    Z tego wszystkiego autobus nie dogania tramwaju i przychodzi czekać, dzięki czemu później idziemy pospiesznie do codziennych mozołów – idziemy, bo obok dziarsko maszeruje pani tańcząca przy rozstawianiu dwóch stoliczków po drugiej, zimniejszej stronie witryny kawiarni. I Nóżkę mijamy zaledwie minutę zbyt wcześnie, czyli wędrujemy z grubsza o czasie. Z radio słyszę, że pan Musk (Mózg?) znowu zaśmieca niebo serią kosmicznego złomu. Jeszcze trochę i promienie słoneczne będą musiały prosić o pozwolenie na przelot w bezpośrednim sąsiedztwie, albo zgoła starać się o wizę, czy zieloną kartę, żeby uniknąć dyplomatycznego zawirowania i ostrej, słusznej reakcji na bezczelny przelot w bezpośrednim sąsiedztwie strategicznych instalacji mogący zakończyć się gwiezdnymi wojnami.


    Na prośbę płci delikatnej usuwam truchło szczura – do bioodpadów, zapewne najgorzej na świecie, ale nie wiem, czy mrożone, surowe mięso to śmieci zmieszane (ja bym się zmieszał, gdyby ktoś znalazł mnie leżącego na chodniku i usiłował wyrzucić do kubła), czy też biologia – jak odmarznie będzie niewątpliwie biodegradowalny, a kto wie, czy nie smaczny dla pomniejszych organizmów. W sumie, lepiej leżeć wśród liści, niż szukać szczęścia w czarnym kuble.


    Padający śnieg sprawia, że zanurzam się w utopię wymyśloną bez powodu. Skoro w sejmie siedzą najwięksi patrioci, którzy życie poświęcają na ołtarzu społecznego dobra i realizują się, pełniąc społeczne misje, dobrze byłoby zmienić konstytucję tak, żeby wszystkie orły nawołujące do wojny, a tym bardziej głosujące za nią zmobilizować nie patrząc na wiek, płeć, religię, czy stan zdrowia i wysłać na front w pierwszym szeregu. W sejmie zostaliby ci, którzy głosowali przeciw zwarciu i spełniali się dyplomatycznie, z całych sił walcząc by zażegnać konflikt. Tylko który polityk zagłosowałby za taką ustawą?

niedziela, 23 listopada 2025

Striptiz.

 

    Postaci były dziwaczne. Kaptur zniekształcał głowę, albo to miejsce, gdzie ludzie maja głowy, a niżej spadał niczym bardzo szeroka peleryna, kryjąca całą sylwetkę i nie pozwalająca nawet domyślać się jej kształtu. Jedynym wybrykiem były dwa wybrzuszenia wielkości głowy mniej więcej na wysokości piersi. Czyżby to kobiety? Samice? Tańczyły wokół mnie we trzy. A może to nie taniec? Może to tylko moja wyobraźnia? Wszystkie milczały, okrążając mnie bezgłośnie. Nawet stóp nie było słychać. Może suknia-poncho tłumiła dźwięki. To trójosobowe wirowanie bez głosu zaczynało mnie niepokoić. Początkowe podniecenie przekształcało się w strach i obłęd. Zwielokrotnione potrójne wypukłości zdobiące każdą z sukni wirowały w tańcu tuż poza zasięgiem ręki. Nie wiem, czy miałbym odwagę sięgnąć po którąkolwiek, a przecież niczym się nie różniły. Może, gdybym bezrefleksyjnie wyciągnął rękę od razu na początku, nie wpadłbym w spiralę strachu. Teraz było to już niewykonalne.


    Coś się zmieniło. Stanęły przede mną wszystkie, te z zewnątrz sięgnęły w poły peleryn i wyjęły ostrza, by ciąć nimi płaszcz środkowej. A potem, nie wyjmując dłoni spod materiału zaczęły obdzierać środkową istotę z okrycia. Górą faktycznie była głowa, choć do ludzkiej było jej daleko. Za to domniemane piersi okazały się kolejnymi głowami, a każda brzydsza od poprzedniej. Początkowy opór materii słabł, więc proces rozbierania szedł coraz szybciej. Niczym nie skrępowane szmaty spadły w końcu z bioder i ułożyły się na podłodze. Mimo okropnego położenia nie mogłem oderwać wzroku od tej inscenizacji. Istota miała sześć nóg, a między nimi… Nogi nie wytrzymały i usiadłem. Przełknąłem ślinę, bo zaschło mi w gardle.


    Istota, już kompletnie naga wydawała się być zmutowaną ośmiornicą. Podeszła do mnie bezszelestnie, nogami otoczyła moją postać i ugięła je w kolanach. Tam, w środku był otwór. Zdawał się wywijać na zewnątrz, a jego lepkie ściany pełne były ostrych igieł. Pochylała się sześcioma nogami naraz, a otwór zbliżał się do mojej głowy. Cuchnęło, jakby się nigdy nie myła. Ciekło jej, jak wściekłemu psu z gęby. A potem otwór zamknął się miażdżąc mi głowę.

sobota, 22 listopada 2025

Czekolada bez nadzienia jest beznadziejna?

 

    Pole kukurydzy wysprzątane po żniwach odsłania kryjące się w chwastach ule. Jabłoń w przydomowym sadzie pilnuje dzieci, choć nie uchował się ani jeden liść. Za to żółciutkie jabłuszka kurczowo trzymają się gałązek, żeby nie stłuc brzuszków o zmarzniętą ziemię. Podziwiam kolejny z miejskich absurdów. Na poczet inwestycji której rozmach widać dopiero z lotu ptaka (z ziemi widać jedynie chaos) remontowany był z mozołem wiadukt kolejowy nad drogą. A kiedy się skończył, reaktywowano pociąg w relacji bardzo turystycznej i okazało się, że ten pociąg nie mieści się na wiadukcie i jedzie obok niego! Rogatki zacinają się częściej od innych, co destabilizuje tę ptasią inwestycję kompletnie, doprowadzając mieszkańców do furii.


    Kobieta siedząca za kierownicą SUVa na światłach ćwiczy całuski i sprawdza w lusterku, jak wygląda z dzióbkiem. Młoda „alternatywka” z fioletową grzywką ciętą od linijki i brwiami wyostrzonymi lepiej niż księżyc w noc przed nowiem uda okryła koronkami, skwapliwie pilnując by spódnica i płaszcz nie władowały się koronkom na kolana. Blada była przy tym, jakby jechała na ścięcie, a przecież wysiadła przy galerii handlowej, wybranej ongiś na miejsce spotkań nieoczywistych piękności. Ja przysiadłem się do pani, która wiekiem nie odbiegała ode mnie, a nogi miała takie, że gdybym chodził na podobnych poważnie zastanowiłbym się nad miniówką. Pani nie musiałem nic podpowiadać – mała czarna, stylowa, klasyczna i nieśmiertelna.


    I kolejne wieści o „długich rękach Kremla”, a raczej długich pieniądzach, bo ręce całkiem kozackie dopuszczają się koszmarnych czynów – przynajmniej tak głoszą oficjalne wieści. Nie ma tygodnia, by w Polsce nie płonęły zakłady, magazyny, hale. Kiedy zobaczyłem tłusty dym nad Miastem pomyślałem, że to kolejny drań bawił się zapałkami.

piątek, 21 listopada 2025

Heroiczny heroinista-hedonista.

 

    Postanawiam napocząć dzień nieco wcześniej. Niby tylko o chwilę, ale autobus pełen obcych. Tylko sąsiadka uposażona dostatnio cieleśnie i z mnóstwem włosów rozcieńcza sobą tę oazę obcości. Co dziwne, to fakt, że w autobusie przeważają mężczyźni, gdy ten, którym uporczywie przemieszczam się co dnia wykazuje się przytłaczającą przewagą kobiet.


    Nastrój chyba mam frywolny, bo czytając reklamę „bądź o krok przed cyberprzestępcami” dopowiadam ciąg dalszy – i sam wydaj swoją wirtualną gotówkę. A potem wsiada młoda pani z wielkim pluszowym misiem i reklama traci na wartości – też przed cyberoszustami.


    Azjatka w bieli na tle mrocznego Miasta wygląda bardziej jak zjawa, niż zjawisko. Duża pani o malutkich stopach sadzi wielkie susy pożerając przestrzeń błyskawicznie. Ignoruję tramwaj i pozwalam się uwieść labiryntom wąskich uliczek, Rzece, dziedzińcowi najpiękniejszemu na świecie, teraz odpoczywającemu od zachwytów za dębową furtą pyszniącą się herbami – pewnie Ossolińskich. Zerkam na drzewa ciężko oplecione bluszczami, most wreszcie po remoncie, niemal pustą marinę zerkającą smętnie na pachołki w czapkach świateł wyznaczających tor wodny. Czytam napis na murze – Powietrze pachnie rozkładem i słucham rechotu pełnobrzuchych kaczek kołyszących się w nurcie niczym amfibie o wygasłych silnikach. Śmieją się, bo w hotelowej jadłodajni dopiero pożerają się pierwsze śniadania.


    Jeszcze tylko chodniki szkliste od zamarzniętych mgieł i tekstylnie okwiecone dziewczę tracące resztki wzroku na lekturze monitora w mętnym świetle poranka i jestem na miejscu. Frywolność mnie nie opuszcza, więc opracowuję w przelocie definicję Płodologa – pediatrę od pasożytów wiodących życie utajone.


    Kolarza dopadło pragnienie, więc solidnie popił i w trosce o kartę rowerową wsiadł do autobusu i przeczekiwał upojne chwile śpiąc z nogą na ramie roweru, żeby nikt go nie okradł. Jedziemy. Przez okno widzę młodą damę w białym biustonoszu i długim, lecz rozpiętym futrze. Czesze włosy ręką i czeka na taksówkę, a swoim wyglądem spiętrza ruch kołowy na wąskiej ulicy na tyłach dworca. Od samego patrzenia robi się albo zimno, albo gorąco – jak w czasie febry. Potem widzę czarnoskóre plemię w wełnianych czapkach. Chyba wracają do domów po pracy. Wewnątrz młoda mama usiłuje przyłożyć telefon do ucha i dopiero wtedy orientuje się, że ma na sobie wielkie słuchawki.

Eksploracja.

 

    Lekarz przepisał mi różowo-niebieskie pigułki, bym brał po dwie każdego ranka. Trochę czasu minęło nim się zorientowałem, że łykając „niebieskim do góry” sprawiam, że testosteron we mnie aż kipi szukając ujścia; a kiedy „różowym do przodu” estragon rozlewa się po mnie, wypełnia czułością, a motyle w brzuchu rozpoczynają taniec miłości.


    Gdy wiedziony chęcią eksperymentowania połknąłem jedną tak, a drugą odwrotnie, otworzyłem się na całą gamę homoseksualnych doznań. Pierwsza pigułka determinowała moją płeć na bieżący dzień. Przy takich możliwościach każda z mijanych osób stanowić może atrakcyjny cel. Sam również staję się obiektem subtelnych łowów i podchodów. Jeśli nie dziś, to jutro.

czwartek, 20 listopada 2025

Ladacznica czeka na ladzie przy czekoladzie.

 

    Klimatyzacja brzęczała niczym rój wściekłych szerszeni, co odbierało spokój podróżnym, jednak milczeli pokornie, bo każde otwarcie drzwi uzmysławiało różnicę między wnętrzem, a zewnętrzem i to namacalnie. Przede mną siadła dziewczyna z tak okazałym końskim ogonem, że nie zdziwiłbym się wcale, gdyby przechodzący obok koń doznał ukłucia zazdrości na widok tej fryzury. Koń na wszelki wypadek uniknął spotkania z dziewczęciem, by nie poznać uczuć płytkich, niegodnych szlachetności w jaką ubierany jest od wieków.


    Dziś zaskakuję Nóżkę pojawiając się wcześniej niż zwykle, co (być może) lekko go deprymuje. Wiatr nagarnął sterty liści wybierając lokalizacje w sobie wiadomej choreografii. Pojedyncze liście, niczym brunatne motyle wirują w skomplikowanym tańcu pełnym eleganckich figur i nieoczekiwanych zwrotów. Czarne ptaszyska kołują nerwowo nad okolicą, więc nie wiem, czy padlinę zwęszyły, czy coś innego je oderwało od ziemi.


    A jeśli ten kolarz jedzie tą kolarzówką, to w rewanżu ta kolarka powinna dosiadać tego kolarzyka? Kolarzówka? Kolażka? Kolarka? Ech. Zakałapućkać się można w myślach, a co dopiero w słowach. Może powinna pokombinować z kolarzykiem i wspólnie coś wygrywającego wygenerować? Szczęściem pojawia się śliczna dziewczyna w kremowych spodniach o bardzo szerokich nogawkach, za to w kroku wyszykowanych tak, by szwy wdarły się głęboko w ciało. Gdybym to ja włożył te spodnie, ze strachu o instrumentarium nie zrobiłbym ani kroku, a już stojąc śpiewałbym fałszywym falsetem.

środa, 19 listopada 2025

Lecz lekarz leczył w lecznicy lekami.


    Czarnopupe gazele ruszają na żerowiska. Niby solo, ale wszystkie ciągną ku centrum. Kobiety, które zamiast wzrostu zainwestowały w inne walory na start w samodzielność idą w butach o podeszwach grubości cegły. Zapewne ważą nieco mniej, ale wyglądają na takie, w których suchą stopą przez drobne bagno przejść się uda. Chmielowe szyszki wspinają się na młode świerki tak szybko, że te muszą zacząć poważniej myśleć o wzroście, żeby nie doszło do konflikt interesów. Tym razem podróż pachnie koperkiem. Jestem prawdziwym szczęściarzem i aż trudno uwierzyć, jak świetnie trafiłem.

  

    W parku dzięcioły drążą dziuple w martwych i połamanych drzewach, a ich ilość zaczyna przerażać. Chwila nieuwagi i wyobraźnia już zobaczyła obraz polskich gór, w których kornik pospołu z pogodą spustoszył wielkie połacie lasów. Kikuty sterczące pośród stoków wyglądały niezwykle przygnębiająco. Za to na osiedlowych trawnikach oszalał złotlin japoński i kwitnie w najlepsze.

Dusznickie dusze duszą się w duchówce z duchami.

 

    Chudziutka dziewczyna ledwie ciągnie na przystanek a buty ma tak ciężkie, że musi szurać idąc. Do wtóru żuje gumę, żeby z rytmu nie wypaść. Autobus dogania pani z siatką, z której sterczy por, kto wie, czy nie zaszczyci swą obecnością rosołu. Piękny i gładki chłopak w kaszkiecie ma uszy pozbawione płatków. Nie, nie z powodu jakichś dramatycznych wydarzeń, lecz tak zwyczajnie, genetycznie. Ponoć była to cecha charakterystyczna jednego z tajemniczych ludów, których większość obawiała się i rozpoznawała właśnie po tej drobnej odmienności. Naprzeciw chłopaka stanęła pani w beżowej kurtce ze skóry. Kurtka miała na wysokości biustu kieszenie z rozpiętymi zamkami i to bynajmniej nie przypadkowo – bez tego piersi absolutnie nie zmieściłyby się wewnątrz, choć kurtka nie była za mała, a rękawy miała nawet za długie.


    Usiadłem jakoś tak bezmyślnie przy oknie, którego nie było, bo górną część zasłaniała czarna blacha, więc z zewnątrz mogłem podziwiać stopy spacerowiczów, a na przystankach, to nawet ich biodra. Nie chcąc wyjść na satyra-erotomana skupiłem się na wnętrzu. A panie kolejno przysiadające się do mnie na fragment podróży momentalnie zamykały oczy i wysiadały chyba na węch, albo słuch. Nie wiem. Wiem, że poczułem woń imbiru, co było dobrą wiadomością, gdyż wnętrza często oferują znacznie mniej urzekające aromaty. Miedzianowłosa o niezmordowanie ruchliwych rękach dłonie miała upierścienione tak bardzo, że biżuteria mogła stanowić niebezpieczne kastety w zwarciu. Jadąc nietypową trasą dostrzegam, że do dwóch domów na wodzie dołączył trzeci. To jeszcze nie osiedle, ale pociąg już więcej niż lokalny. Stoją grzecznie przy brzegu, zostawiając kajakarzom miejsce na jazdę w górę dopływu zbyt płytkiego na poważniejsze silnikowe jednostki.


    Dużym kołem wracam dość szybko, tym razem siadając więcej inteligentnie przy oknie oferującym to, czego od okien człowiek się spodziewa, czyli widoki. Słońce dopiero wynurza się zza horyzontu i oświetla dachy co wyższych budynków. Nagie drzewa dźwigają ciężar pustych gniazd, a na przystankach tłok. Kobiety-matrioszki kołyszą się sennie w rytm nieznanych melodii, młodzieńcy grzeją dłonie porannymi wzwodami, puchaty facet w krótkim rękawku zerka na apetyczną panią w minispódniczce i oboje są z innego świata, nie znającego wełny czapek, czy futer podbitych kapot. Czarnoskóry zapadł w letarg w przystankowej wiacie, może zamarza, może cierpi na nieznaną mi chorobę – nie wiem. Nie wysiadam. Patrzę, jak coś zagnało chmury za prostą kreskę, ponad którą niebo maluje się czystsze niż sumienie premiera dowolnego rządu. Na kolejnym przystanku widzę, jak rumiany pan wspina się wzrokiem po nogach wysokopiennej pani i to najwyraźniej bez aklimatyzacji. Mógł założyć jakiś obóz przejściowy, by zaadaptować się do wysokogórskich warunków, a tak, to traci oddech i powietrze jest dlań zbyt rzadkie.

wtorek, 18 listopada 2025

Włóczka, to nie mała wywłoka, ani też siostra włóczęgi.

 

    Ogary poszły w las, zostawiając szczeniaki w domu. Wiadomo, ogarek w sam raz dla diabła.


    W tramwaju skulony, zziębnięty wyraźnie Afrykańczyk zapoznaje się dopiero z tutejszym klimatem. Jeszcze nie klnie i nie mruczy pod nosem okropieństw z serca Afryki, ale empatyczni tubylcy już łączą się w bólu i solidarnie przywdziali czarne uniformy. Elektrociepłownia robi co może i aż krztusi się wydmuchując w niebo całe stada brudnobiałych baranków, ale wszystko na nic.


    Martwa pora sprawia, że tramwaj, kiedy się wreszcie zjawił, był dość mocno oblężony. Przejeżdżając skrzyżowanie, zostawił niewiele czasu na przejście krzyżówki, więc podbiegam, bo światło dojrzało już i całkiem nie zielonością mi po oczach świeci, a kierowcy warczą silnikami. Wraz ze mną jezdnię pokonuje kłusem młoda pani. Bezpieczni śmiejemy się jak psotne dzieci, a potem idziemy obok siebie gaworząc. Okazało się, że pani podobnie do mnie po osobach w tramwaju poznaje upływający czas i Nóżka jest dla niej w miarę stabilną wskazówką. A jeszcze później okazuje się baristką – tak! Tą tańczącą podczas układania krzesełek przed zakładem. Czyli też Stara Dobra Nieznajoma, choć dopiero teraz wyszło szydło z worka. Dzień w każdym razie stał się lepszym, a uśmiech nie boli mimo chłodu.

poniedziałek, 17 listopada 2025

Alfabet analfabety.

 

    Dzień zdawał się gasić wrażenia przed ich inicjacją. Wilgotny, posępny jak kat po pracy, chłodny. Chłód ponoć jest oznaką rozwagi i spokoju, choć to pewnie duże nadwyrężenie. W autobusie rodzina 2+2, dzieciaczki posłuszne, dokarmiające się w drodze, a kromka chleba w ich malutkich rączkach urasta do wielkiej uczty, na którą zbyt mało czasu, bo autobus, choć ociężale mija kolejne przystanki. Starzy Dobrzy Nieznajomi rozproszyli się, może zniechęcili do wyjścia z domów. Podróż wśród obcych o emocjach wciśniętych głęboko za paski była tylko marnowaniem czasu. Czarne ptaki okrążały coś, być może padlinę. Carne chmury okrążały Miasto.


    Wracając zachwycam się młodością, jeszcze nieokiełznaną, pełną pomysłów, niekoniecznie nadających się do realizacji, jednak entuzjazm zdaje się pokonywać granice niemożliwości. Nastolatki zdają się nie widzieć starszych, zajęci sobą i swoimi problemami, które koniecznie muszą rozwiązać sami. I słusznie. Starzy, co widać po skwaszonych minach nic dobrego nie osiągnęli, więc czemu sięgać po rady u przegranych?

sobota, 15 listopada 2025

Nim się pożegnał, to się przeżegnał.

 

    W Miasto mi się zachciało, a kaprysy spełniać trzeba. Szczególnie, gdy podpinkę z obowiązków noszą na sobie. Pustawo było, w widzenia nie obfitowało, niebo pominęło dzień i trwało w pół zmierzchu. Reklama baru mlecznego - kuchnia polska, spowodowała we mnie drobną frywolność. Wymyśliłem dla przybytku proste menu: pierogi ruskie, barszcz ukraiński, kołduny litewskie, placek po węgiersku, ryba po grecku, spaghetti bolognese.

Oko-wita oko-licznych.

 

    A kiedy na Narodowym gra reprezentacja Polski i rząd – podobno też polski zabrania wnosić narodowe flagi, to pojawia się niewygodne pytanie, czyj ten rząd tak naprawdę jest. Bo Kozakom gościnnie korzystającym z naszych stadionów nie zabraniał wnosić flag. Holendrom raczej też nie miał śmiałości odmówić. I wszystko z powodu paru słów, które Pan Premier i tak już słyszał? Donald matole, twój rząd rozwalą kibole skandowali na trybunach litewskich, a wcześniej podczas demonstracji kiboli wszystkich śląskich klubów w Katowicach, pojednanych niemożliwą zgodą na ten jeden spektakl. Więc może i lepiej, że nie oglądałem.

piątek, 14 listopada 2025

Włóczka, to nie mała wywłoka, ani też siostra włóczęgi.

 

    Poruszająca wiadomość o kobiecie wyzwolonej (ze spodni) zmieni mój światopogląd, kto wie, czy nie trwale. Zachwyt i zdjęcia nie do końca gołej de zdominowały wydarzenie. No, chyba, że wydarzeniem było owo wyzwolenie. Gratulacje dla zwycięzcy.


    Rozćwierkana ciemność wymienia się ciepłymi ploteczkami. Chwilowe blondynki wysyłają wzrok na zwiad i penetrują gęste od chmur niebo, licząc, że coś z niego uda się wyłuskać i dzień nie będzie do końca ponurym. Samochody grzęzną w karnym szyku i ich tylne światła migocą, jak podwójny sznur korali. Nieliczne spódniczki występują w asyście grubych rajtuz, a ostatnie krótkie spodenki stanowią chyba demonstrację zuchwałości samczej. Wzrok Nóżki sprowadza mnie na ziemię. On już wie, że spóźniony haniebnie podążam (a raczej maszeruję, bo podążają bohaterowie, ci sami, co potrafią kroczyć i rzeczyć – nie tylko zło) gdzie zwykłem w tygodniu wędrować.


    Idę więc nieco żwawiej i usiłuję nie dać się ogłupić ideom, sugerującym bym płacił blikiem-klikiem-okiem-kwikiem, wszystkim, tylko nie banknotem, któremu nie pomoże nawet nazwanie go oldskulowym, czy wintydż, bo już ma doklejoną łatkę lamusa. Oszczędzanie przez wydawanie, kupowanie dla samej przyjemności kupowania, mnożenie stanu posiadania przedmiotów, których nigdy dość, bo jutro nowe, lepsze, bardziejsze, w trzyDe, albo czteryKa, może nawet w pięćGie, byle nie w trzyszóstki, albo w siedmioksiąg, bo kto w epoce rolek czytałby tak opasłe dzieło? Chyba tylko reżyser kolejnej sagi o czarodziejach i barbarzyńcach.


    W otwartym oknie stoi kompaktowy kulturysta z obnażonym torsem i studzi mięśnie nadwyrężone niewątpliwie intensywnym treningiem, może lekkoatletycznym (4x100 z zagrychą). Śliwa wiśniowa gra w Go z bożodrzewem i (moim zdaniem) zdecydowanie prowadzi w pojedynku. Na miejscu bożodrzewu poddałbym partię.


    Trzy gwiazdy, a każda w leginsach innej barwy prezentowały srom w pełnej palecie barw, a ja, jak to zwykle bywa rozpuściłem myśli, by pognały naprzód w nieznane i powiłem koncepcję, aby takie damy pozowały malarzom, choćby tym początkującym. Gdy nie trzeba się rozbierać (tak do gołej skóry), może i stres i wstyd będą mniejsze? Jeśli wstyd jest uczuciem nadal znanym. Obraz, który osiadł na mnie, to pomalowana na niebiesko kobieta, której farbki robiły za cały strój i trzeba było wytężyć wzrok, by dostrzec nagość.


    W drodze powrotnej podziwiam starszego gościa z brodą narychtowaną akurat na Mikołajki. Jechał i gawędził z młódką, której nogi nie mogły sobie miejsca znaleźć z wrażenia. A to się przydeptywała, a to supłała w warkocze. Mikołaj nowoczesny – zamiast wora miał plecak, a na karku wisiały mu słuchawki do odsłuchu stereo, żeby życzenia docierały dwoma kanałami do serduszka Świętego. Gdy wysiadał, plecakiem o mało nie pozbawił głów dwie nastolatki. Szczęściem były czujne i miały refleks.


    W jego miejsce wsiadła młoda dziewczyna, która gdy tylko zajęła miejsce ułożyła nogi w szeroki X i usiłowała przekonać kończyny, że prawa powinna być lewą, bo tak chce. Podśmiewałem się, bo wykrok skrzyżny był tak obszerny, że ciężko było koło niej stać. Obładowana bagażami kobieta (torba na ramieniu i waliza na kółkach) wolna rękę niosła pieska. Zamiast go puścić na smyczy, niosła jak kolejny bagaż.

Ani-Ela, Ani-ta. Mara?

 

    Wróżba Na Dzień Dobry zdążyła na swój autobus, jednak na węźle komunikacyjnym poczekała na przesiadkę, żebym miał lepszy dzień. W przedświcie ludzie obżerają się maszerując ku codziennościom, jakby sny mieli gęste, ciężkie i energochłonne. Słońce wyzłaca okna śpiących jeszcze kamienic i nadaje głębi cegłom wspinającym się na kościelną wieżę. Kominy dyszą gęstą pianą, by ciepło popłynęło na blokowiska.


    Motorniczy zapadł na jesienną zadumę i zatrzymał tramwaj na moście, by podziwiać Ostrów Tumski, Rzekę i młyn rozkraczony nad nitką wody. Ja podziwiałem instalację, którą nazwałem balkonem samobójców. Podwieszone za oknami (nie drzwiami) konstrukcje mają z grubsza metr kwadratowy i balustrady z dwóch stron, a od Rzeki pozbawione są zabezpieczeń. Może kiedyś spuszczano tamtędy mąkę, względnie wciągano worki ze zbożem, ale dziś?


    Nic to, podziwiamy, bo to lepsze niż gapić się na biurowiec UPS, Google czy innego giganta. Wiatr postrącał z młodych lip liście, ale zostawił owoce. Podobnie postąpił z rajskimi jabłoniami, klonami i katalpami. Mądrość natury na pewno ma w tym ukryty cel, niezbyt oczywisty dla spieszących w niewolę ludzi. Strój na jesień? Biustonosz i kurtka, względnie kożuszek. Chłopak wsiadający do autobusu z dziewczyną żegnał się z Indianinem, obściskując go i całując, więc może dziewczyna to jedynie alibi dla bardziej pruderyjnych.

środa, 12 listopada 2025

Witek wita, Żenia żeni w barze Bartka i Barbarę.

 

    Blade rozstępy na nocnym niebie usiłuje połatać samotny maszt antenowy. Autobus pusty od starych dobrych nieznajomych przemierza rutynową ścieżkę ku codzienności. Kościelna wieża udrapowana klamrą geometrii rusztowań budowlanych zdaje się być więźniem ludzkiej zachłanności. Nad starówką niebem smużą się chmury wstęgowe posiane przez samoloty nim brzask zdążył je zaróżowić.


    Nie do końca wiedziała o co chodzi z tą całą kobiecością, jak korzystać z atrybutów i jak działają, ale już była ubrana-rozebrana, jakby wabiła ciałem i to nie od wczoraj. Gość wyglądający na istotę z sąsiedniego kontynentu czekał na tramwaj malując obraz kobiety drobnym pędzlem nabierając farb z malutkich pojemniczków. Z bramy wybiegły dwie roześmiane nastolatki i otrzepywały się jakoś tak, jakby ich biusty oblazły mrówki.

poniedziałek, 10 listopada 2025

Zjawiła się zjawia i powiła zjawisko.

 

    Mgła zagląda wierzbom pod sukienki i oblizuje im kolanka. Małe pieski drepcą na paluszkach, bo chodniki mokre. Ludzie z plecakami, albo walizami w zależności od celu jadą albo może wracają. Zerkam na samochód o tak dojrzale żółtym kolorze, że aż prosi się, by go ukraść i chwalić się tą optymistyczną barwą. Kobiety ubrane tak, jakby chciały bez słów opowiedzieć, jak wyglądają po zdjęciu tekstyliów. A może nawet ubrane wyłącznie dlatego, że (jak mniemają) w tych ciuszkach wyglądają lepiej niż nago. Więc pchają urodę w obcisłości, a dekoltom pozwalają rozrastać się bez umiaru, a technologia sprawia, że toto jakoś trzyma się ciała i nagość byłaby już jedynie wulgarnym dopełnieniem.


    Czy kabaretki z dziurami to już eskalacja i ekshibicjonizm? Patrzę na dziewczę mające wytatuowane goździki na bicepsach i podsłuchujące eter przez słuchawki. Oczy i ciało ma zajęte, więc nie przeszkadzam i odwracając wzrok natykam na inną, przygryzającą dolną wargę, a skrzące oczy wlepione w siedzącego obok chłopca udają, że nie widzą, jak jego dłonie nabierają śmiałości. Nie moja rzeka szumi mi przez chwilę, a nad nią chłop z puszką piwa – medytuje, albo przelicza przepływające ryby.


    Pani konduktor, śliczna jak ze snu sprawdza bilety udając, że nie dostrzega skanujących jej sylwetkę oczu męskich i chłopięcych. Gdzieś w trakcie przypominam sobie spostrzeżenie z poranka. Po co są nabijane wiekami płyty chodnikowe, albo te, z wystającymi pasami żebrowań? Dla niewidomych. To są krawężniki, wzdłuż których można iść, niewygodnie, bo pod kątem prostym, ale z zaufaniem, że nie zabłądzi się tam, gdzie nie trzeba. Widziałem panią, która taką ścieżką poznawała nowe otoczenie bez asysty.

sobota, 8 listopada 2025

Instynkty.

 

    Szliśmy wąską, skalną półką. Dzień miał się ku końcowi i wszyscy byliśmy mocno zmęczeni. W pionie trzymała nas świadomość, że już niedaleko do celu. Idąca za mną dziewczyna, choć dzielnie nie przyznawała się, miała dość i coraz śmielej chwytała mnie za kurtkę, albo szukała dłoni, żeby tym iluzorycznym wsparciem podeprzeć nadwątlone siły. Przede mną szedł chyba najsilniejszy z nas. Niewiele mówił, ale teren znał i prowadził pewnie. Zostało nam do pokonania ostatnie przewężenie, na które wchodziliśmy ostrożnie. Raptem kilkadziesiąt metrów dzieliło nas od wygodnego i szerokiego traktu turystycznego wiodącego do schroniska. Dziewczyna chyba tylko dlatego nie upadła jeszcze na duchu, mimo że ciało ledwie mieściło się na tej półce i o komforcie, czy cieszeniu się krajobrazem mowy być nie mogło.

    - Jeszcze chwila skupienia – idący przodem odwrócił się na moment i uśmiechał się – ostatni trudny fragment i jesteśmy w domu. Już czuję jak pachnie bigos, a i kapka grzańca przyda się po takim spacerze. Co?


    Nim skończył mówić omsknęła mu się noga. Poleciały daleko w dół drobne kamyczki, a on stracił równowagę i otchłań wezwała go do siebie. Dobry humor zbladł natychmiast i twarz okryło przerażenie. Ciało wychylone poza granicę równowagi wiedziało już, że nie ma dla niego ratunku, a mimo to zdążył wyciągnąć do mnie rękę. Odruchowo chciałem ją łapać, ale strach mnie sparaliżował. Strach? Nieprawda. Nie miałem odwagi się przyznać nawet przed sobą, że na widok jego wyciągniętej ręki myśl pomknęła jak błyskawica – podam mu rękę, a on waży z dziewięćdziesiąt kilo, szarpnie mocno, polecę za nim i ta biedna dziewczyna z tyłu, trzymająca się mnie raczej kurczowo, zanim się zorientuje też będzie w drodze na dół, bo nie puści wystarczająco szybko. Zabiję nas. Mnie i ją, jeśli teraz wyciągnę rękę. Nie wyciągnąłem. Patrzyłem jak spada w przepaść, jego oczy wykrzywione nagłą nienawiścią i krzyk rozpaczy, bezradności i przerażenia tłukł się echami po wszystkich wierzchołkach. Potworność.


    - Dlaczego, dlaczego go nie złapałeś – dziewczyna dostała histerii i szarpała mnie za kurtkę – mogłeś go uratować, a tylko patrzyłeś jak spada draniu!


    - Uspokój się – grobowym głosem osadziłem ją w miejscu – Nie mogłem mu pomóc. Gdybym podał mu rękę, teraz bylibyśmy we trójkę na dole. Więc zamilcz i ciesz się, że nie zginęliśmy. A z tym widokiem będziemy musieli żyć do końca świata. Ja będę musiał. Więc, jeśli łaska, przestań się drzeć, bo został nam jeszcze kawałek, zanim będziemy bezpieczni. Musisz się opanować i iść. Nie możemy tu zostać na noc, ani wrócić. Z tyłu zostawiliśmy znacznie więcej, niż zostało. Więc otrzyj piękny nosek, te wielkie oczy i chodź, póki cokolwiek widać. Płakać będziemy dopiero na szlaku.

piątek, 7 listopada 2025

Duma nie dumanie.



    Na czternastej stronie listopadowej Gazety Rawickiej pojawił się artykuł na temat konkursu literackiego wraz z moim (zwycięskim) opowiadaniem.

Sztuka wyboru.

 

    Namalował mnie i chwilę później umarł. Nie zdążyłem nawet zapytać, jak się nazywam, ale patrząc na mnie chwycił się za serce, krzyknął o, Boże” i padł, więc przypuszczam, że mam na imię Bóg, albo Bożek. I chyba jestem strasznie brzydki, skoro zdechł patrząc na mnie. A może nie?

    

    Lata mijały leniwie. Ktoś z łaski, powiesił obraz na ścianie i wisiałem tam dyndając nogami. Pamiątka rodzinna – tak o mnie mówili i zaczynałem się oswajać z myślą, że jednak nie Bóg, ale Pamiątka mam na imię. Dziwne, ale malarz był nie dość, że ekscentrykiem, to wielkim pijakiem i cud prawdziwy, że w ogóle mnie dokończył nie deformując zanadto. Wisiałem tedy a dni mijały. Rzadko otwierałem oczy, bo te same rytuały bez końca i tylko się starzała cała trzódka przed moimi oczami. Ktoś w końcu oprawił mnie w ramy i było już bardziej elegancko. Kulturalnie. Może czekali aż dorosnę. Wiadomo, dzieci nie szanują rzeczy, niszczą wszystko nieumiejętnym używaniem, a potem płaczą, bo spodenki podarte, a na koszuli plamy nie do usunięcia. Tak. Musiałem dojrzeć do ram. Piękne były i czas jakiś nawet pachniały, zanim kurz ich nie okleił. Czas mijał monotonnie i trudno już było poznać, że ramy młodsze od obrazu, gdy jakaś wojna jedna, czy druga zburzyły spokój. W końcu wylądowałem w muzeum, obok mnie podobnych. Większość, to golasy, wstydzące się za swoich twórców, a ja cieszyłem się nienagannym garniturem. Widać ich malarze byli jeszcze bardziej powikłani, niż ten mój. Ale. To ich problem. Współczułem, ale przyznać muszę, że niektóre z wiszących nieopodal koleżanek wyglądały niezwykle apetycznie i były już tak znudzone wiszeniem, że gotowe były na małe tete-a-tete, nawet z kimś tak nieudanym, jak ja.


    - Z obrazkową lalą na randkę? - zastanawiałem się – wolałbym kobietę z krwi i kości. Tylko czy taka zechce w ogóle na mnie patrzeć?


    Postanowiłem rozejrzeć się po świecie, przynajmniej po tym dostępnym mi z wysokości ściany. Przychodziły młodziutkie dziewczyny, zarumienione na widok nagich bohaterek, a męskie akty oglądały spoza palców okrywających twarz. Chyba uczyły się na nich anatomii męskiego ciała. Głupiutkie, naiwne, szczerze było mi ich żal, choć ciała miały piękne. Ale obudzić się koło takiego ciała i nie mieć tematu do rozmowy, to przypominałoby wizytę w lupanarze. Postanowiłem wytropić dojrzalszy okaz. Miałem czas, mogłem grymasić. Bylejakość na pierwszy raz, gotowa okaleczyć mnie dożywotnio. Mijały kolejne dni, czy lata, odaliski, boginie i inne księżniczki ziewały dyskretnie i pokpiwały ze mnie. Ze dwie chyba w ciążę nawet zaszły z jakimś pół-kozłem, czy skrzydlatym bobaskiem pulchnym jak obłoczek słońcem wypieszczony.


    Wreszcie znalazłem. Obiekt godzien westchnień i miłości po kres. Mówili na nią Pani Kustosz – dziwne imię, mało kobiece, ale najwyraźniej budziło szacunek. Pani Kustosz często przechodziła obok mnie, ale nigdy nie spojrzała mi w oczy. Przeważnie spieszyła do swojego gabinetu, a idąc pozwalała wątłym biodrom rozpętać we mnie burzę namiętności. Może i lepiej, że nie patrzyła jak wybrzusza mi się garderoba, a z ust wydobywa się westchnienie.


    Robiłem z siebie głupka na tym obrazie, żeby wreszcie mnie dostrzegła, ale nic z tego. Choćbym wykrzywił się jak po zjedzeniu cytryny, albo stanął na rękach, ignorowała mnie doskonale. Postanowiłem nauczyć się mówić. I to nie byle co. Postanowiłem wyznać jej miłość, gdy będzie przechodzić. I powtarzać za każdym razem, gdy ją ujrzę. Niech się śmieją sąsiadki, że baba w spodniach, to zaledwie babochłop, że gdzież ciepła i miękkości zaznam, skoro ona zabiedzona, może głodzą ją, a może choroba śmiertelna ją toczy? Niemal pod nos wszystkie podstawiały swoje pulchne, różowe piersi, a każda wypełnić mogła dwie dłonie, albo zgoła się w nich nie zmieścić, a tu co? Pani Kustosz piersi miała niewidoczne i dwie rodzynki sutków czasem tylko przegryzały się przez jedwab bluzki.


    - Nie poradzę – mruczałem lekko zawstydzony – podoba mi się i już.


    Uczyłem się mówić „kocham cię”, ale wstyd mi było, bo te dranie obok i te ich flamy prowadzące się lżej, niż muślin kryjący podłoże pod ich stopami śmiali się i szydzili bez końca wytykając mnie palcami. Trochę się bałem, że mówię nieumiejętnie, że zbyt obcesowo, albo ze złym akcentem. Nigdy dotąd nie mówiłem, a nauka była trudna. Echa muzealnych sal tłukły bez końca karykaturę moich słów, zwracając mi ochłapy poobijane o ściany. Skąd miałem wiedzieć, że ktoś słucha? W nocy, w pustych salach? Gdy tylko kogoś widziałem, natychmiast milkłem. A tu taka niespodzianka.


    Pani najwyraźniej pracowała jako ochrona i gdy sen zaczął ją morzyć wychodziła ze stróżówki i wędrowała niekończącym się wachlarzem sal i podziwiała obrazy. A teraz stała przede mną i miała rumieńce na policzkach i wwiercała we mnie oczyska ciekawskie, nie znające wstydu.


    - To ty, prawda? - szeptała do mnie i usiłowała palcami sięgnąć moich policzków – Wiem, że to ty, nie musisz się ukrywać. Nikt tak pięknie nie wyznawał mi miłości. Nie był tak dyskretny, żeby głosem odnaleźć mnie w ciemnościach i otulić dźwiękiem, jaki chyba każda kobieta chciałaby usłyszeć.


    Skrępowany byłem niemiłosiernie. Speszony. Opuszki jej palców obrysowały moją postać, oczy wpatrywały się we mnie lśniąc, jak rozgwieżdżone niebo. Czułem, że wstyd mnie paraliżuje. Ale jak miałbym się przyznać? Że po nocach mówię „kocham cię”, ale nie dla niej, tylko dla Pani Kustosz. Tak innej od tej tu, ubranej w czerń uniformu i uzbrojoną w przewidywaniu wojny. Mój ideał wystukujący obcasami rytm dnia, moja muza i przyszłość. Dla niej starałem się i dla niej miały być słowa. Cóż z tego, skoro słowa ugrzęzły we mnie i nie było mnie stać nawet na to, by zaprzeczyć.


    - No dobra – szepnęła strażniczka – widzę, że się wstydzisz i nie ufasz mi. Pokażę ci, że jestem godna zaufania. Ćwicz dalej, a ja będę niedaleko i będę słuchała. Słuchała i wierzyła, że przyjdzie dzień, albo noc kiedy się odważysz.


    Jej kroki wciąż gasły w mrokach, a z sąsiednich ram dobiegał rechot lubieżników.


    - Stary! Ale miałeś branie...

    - Ty chyba nie jesteś normalny, udało ci się i co? Odpuścisz?

    - Wołaj ją idioto, zanim się rozmyśli i korzystaj!


    Milczałem aż do rana, wściekły za tę ich nachalną rubaszność. Mogli mi oszczędzić upokorzeń. Wisieliśmy tu i zostaniemy pewnie długo. Nie potrzeba nam waśni. A ona? Że też musiała być świadkiem. Z drugiej strony, mówiła, że moje słowa działają. Że są pięknym wyznaniem. Czyli uświadomiła mi, że jestem gotów. Gotów, by wyznać miłość Pani Kustosz. Zrobię to! Dzisiaj! Szkoda czasu na zwłokę! Jak co dnia, około dziewiątej usłyszałem rytm jej kroków. Szła szybko, zdecydowanie przemierzając korytarze i wymieniając ukłony z personelem. Z niepokojem poprawiałem na sobie garderobę, odchrząkiwałem coś, co drapało w gardło, a kroki pulsowały bliskością. Wreszcie weszła do sali i czas nadszedł, by wyznać jej miłość.


    - Kocham Cię Pani Kustosz – kroki nie zmieniły rytmu, wzrok się nie uniósł.


    - Kocham Cię – powtórzyłem a staccato kroków rozstrzelało moje wyznanie.


    - Dzień dobry – głos Pani Kustosz dobiegł mnie już z sąsiedniego pomieszczenia.


    Miałem łzy w oczach, ale postanowiłem się nie zniechęcać. Ponawiałem próby każdego dnia. Nie słyszałem już docinków sąsiadek, nie widziałem jak pukają się w głowy bohaterowie innych obrazów. Doba skurczyła się do kilku kroków, pomiędzy które usiłowałem wetknąć wyznanie. A kiedy kroki gasły, gasłem i ja. Beznadziejnie. Nocami wciąż ćwiczyłem, bo może strażniczka mnie oszukała i słowa wcale nie są takie piękne? Może się nie znała?


    Kocham cię” sączyło się przez mroki muzealne i drążyło ściany. Całe serce wkładałem w te dwa słowa, aż w końcu na ustach poczułem palec.


    - Ciiii, głuptasie – szepnęła strażniczka – Wiem przecież. Ja ciebie też kocham. Dziś już nie ma tak wrażliwych facetów. Jesteś nieco staroświecki, ale uroczy. I jeśli tylko zechcesz…


    Nie dokończyła, a może coś powiedziała, jednak jej słowa zagłuszył pas z uzbrojeniem lecący na podłogę. Zanim pojąłem co się dzieje, strażniczka była już naga i podawała mi rękę, bym zszedł z obrazu. Do niej.


    - Ja wszystko widziałam i słyszałam. – powiedziała – Kochasz Panią Kustosz, ale to daremne, bo ona nie ceni sobie męskich uczuć. Więc, jeśli zamiast kochać daremnie, wolałbyś być szczerze kochanym, to chodź. Ze mną.

Kości ludzkości złości pościg waszmości.

 

    Dziewczynie na przystanku, spod czapki wystawał stóg włosów, którymi spokojnie mogłaby obdzielić dwie niedysponowane włosowo koleżanki. Długonoga gazela w dżinsowej minispódniczce cierpiała w porannym chłodzie, ogrzewana myślą, że już w południe zada szyku. Inna, w krótkich spodenkach ogrzewała myśli kawą z termosu. Gość w przyłbicy i zielonym garniturze kosił właśnie krawężniki, niedostrzeżony przez piękną panią, obok której usiadłem. Pani była chyba wyłączona, bo ani drgnęła w podróży i gapiła się w okulary-matrixy od wewnętrznej strony. Dopiero impuls zewnętrzny – wiadomość przychodząca w jakimś stopniu ją aktywował, lecz na krótko. Najwyraźniej wieści nie były szczególnie istotne, więc znów zapadła w letarg.


    Pryszczaty dryblas z pryszczatą dryblaską (dryblerką?) wymieniali pryszczate myśli, równie efektowne, jak ich oblicza. Kobieta bez skarpet uczyła się wprost z monitora tekstu na pamięć. Bezgłośne słowa wybiegały z ust oprawione w ekspresję mimiczną. Może ćwiczyła rolę? Nad osiedlem samoloty namalowały na niebie trójkąt równoramienny (zgadnij, gdzie jest najbliższe czynne lotnisko) i jedząc śniadanie podziwiałem jak tworzy się „naturalna” chmura. A potem przyleciał kolejny i wygląda na to, że usiłuje przekształcić tę figurę w gwiazdę Dawida. Jesli liczy na mój aplauz, to nie, dziękuję.

czwartek, 6 listopada 2025

Ula kuli się w kuli na kuligu.

 

    I tak patrzę w ciemność za oknem i myślę, że mam być grzeczny, dawać przykład i olśniewać cechami pożądanymi, pozytywnymi i nigdy, ale to nigdy nie wypinać do świata tyłka, by nie skazić go słowem nieprzystojnym, choć zło dramatycznie drzemie we mnie i zawsze jest gotowe zawłaszczyć aurę z wulgarną brutalnością.


    A potem to już tylko łysiejące wiązy, klony i jesiony. Głęboki cień pod nagą lipą, bo latarnie ostentacyjnie stoją z dala, nie chcąc mieć z lipą nic wspólnego. Dźwigam łeb skażony schematami codzienności na przystanek i jest mi doskonale obojętne, gdzie i czy w ogóle spotkam Nóżkę. Przecież nikt nie oczekuje, że zmienię bieg historii, czy chociaż okaleczę teraźniejszość czynem, bądź zaniechaniem (o co w moim przypadku łatwiej), więc żadnego znaczenia mieć nie może czas, w którym dotrę tam, gdzie zwykłem docierać z przyzwyczajenia.


    Przypomina mi się wczorajsza pani w bieli, o wzroście nie powiem nikczemnym, gdyż nieznajomej cech negatywnych absolutnie przypisywać nie powinienem, więc powiem po prostu, że wzrostu zabrakło, albo nie upominała się o tenże, z nawiązką za to rekompensując niedobory w pozostałych dostępnych osiach. Dość powiedzieć, że wcięcie talii było wyprofilowane doskonale, a tkanka miękka poniżej i powyżej podkreślała talię rasowo i w pełni profesjonalnie. I nawet bieg po pasach przy gasnącym świetle nie był w stanie urągać tej urodzie podróżującej w butach na wysokim obcasie.


    Lotnisko zamknięte na głucho, ale najwyraźniej przepływ informacji szwankuje, bo nad Miastem niemal całodobowo krążą zdezorientowani piloci i szukają kartofliska, czy coś, żeby wylądować w miarę bezpiecznie. Na wszelki wypadek już w powietrzu sprawdzają hamulce i ćwiczą zmiany biegów, co widać doskonale po smugach kondensacyjnych pojawiających się znienacka i równie niespodzianie gasnących. Może ktoś by ich wreszcie uświadomił, że nie mają czego szukać aż do Mikołaja?


    PS. Zgodnie z podejrzeniem Nóżki nie spotkałem na styku naszych światów. A słońce, gdy już wzeszło skupiło się zamiast na grzaniu, na oślepianiu ludzi.

środa, 5 listopada 2025

Ile guzów mają guźce?

 

    Mgły podpaliły noc i snują się między budynkami udając dym czekający, aż wiatr go rozproszy. Sądząc po odgłosach w koloniach ptaków doszło do zmiany turnusu i tylko parka osiedlowych kosów zajęła miejsce po jednej stronie stołu do Michałków i cierpliwie czeka aż pojawi się przeciwnik, by rozegrać partyjkę dla rozgrzewki.


    Na przystanku czeka już niskopienna kobieta o łydkach i udach umięśnionych tak, że z trudem zmieściły się w rajstopy. Autobus wlókł się i pasażerów też, jakby ogarnęła kierowcę melancholia, albo mgła stawiała opór. Nie dziwota więc, że Nóżkę trafiam już na światłach i muszę pośladki zewrzeć i krok wyciągnąć w drodze do teraźniejszości. Manekiny w ślubnych sukniach udają, że mnie nie widzą – najwyraźniej nie jestem dobrą partią.

wtorek, 4 listopada 2025

To nie perz, to nietoperz.

 

    Wróżba Na Dzień Dobry spieszyła na przystanek wyraźnie spóźniona, lecz autobus także niewyrywny, więc zdążyliśmy wszyscy. Archeopan podziwiał naprzemiennie kolby broni z okresu drugiej wojny światowej i kolana zdecydowanie powojenne, a nawet dalece postkomunistyczne. Pani wyglądająca na bokserkę kategorii koguciej zbijała wagę biegając po bulwarach, a słońce lekko popychało ją w stronę czynów wielkich, czyli wyczynów. Plac zabaw otulony liśćmi szczelnie, żeby nikt nie widział kto pod nimi korzysta z rozrywki. Pani wyprowadza na spacer sporego psa ubranego w garniturek wyjściowy – skoro już teraz trzeba go ubierać w plandekę, zimą zapewne przyjdzie otulić go kożuszkiem. Interesujące, że pies spaceruje alejkami i trawnikami, choć specjalny wybieg dla psów czeka na zasiedlenie i jest wyraźnie bezludnym i bezpsim.

Głuszce są głuche, czy ogłuszające?

 

    Ogryzek psa zamknięty w samochodzie robi za auto-alarm, pigwy ciężko trzymają się wątłych gałęzi, żeby nie potłuc brzuszków o asfaltowy chodnik, dziewczęta w galopie krzyczą do siebie po co ja tak biegnę?, Krzysztof Wielicki zerka na mnie z kasownika tramwaju i zaprasza na spotkanie o górach wysokich, kobiety w leginsach grzeją dłonie między udami, jesienny mrok podarty ostrzami reklam, starsza pani rozgląda się ostrożnie, po czym znienacka zajmuje wolne miejsce i udaje, że zawsze tam siedziała, z galerii handlowej wypływają młode, rozwydrzone i zepsute bogactwem, o językach wulgarnych, może nawet rynsztokowych, po podłodze turla się ogryzek jabłka, kobietę w rajtuzach podrywa telefon, więc stoi i rozmawia przepatrując zaokienną ciemność, drobnolatki wymieniają uśmiechy i historie o wizytach w toalecie, chłopak o pogryzionych paznokciach oswaja się z dredami i sprawdza ręką, czy jeszcze tam są, jakaś dama ustanawia rekord świata w ulicznym crossie o kulach, dziewczyna o sukience założonej na spodnie tańczy na przystanku czekając na autobus, który wreszcie przyjeżdża i jest ciepły od obfitości ludzi, obżarty księżyc zerka z wysoka na światła latarni, jakby uczył je świecenia, ogródki działkowe pogrążają się w zimowym śnie, staruszka w kolorowym berecie przypominającym łuczniczą tarczę wysiada obok cmentarza i jej głowa stanowi ruchomy cel – tylko patrzeć jakiego Wilhelma Tella, czy Robina Hooda, by skorzystali z pokusy.

poniedziałek, 3 listopada 2025

Klik bez liku klika.

 

    Deszcz rozmieniony na drobne stał się niemal niewidzialny, ale podłogi piją wilgoć zachłannie i nie zawsze nadążają, więc toną bez krzyku. Na wystawie podejrzanie wychudły Budda z obwisłym biustem udziela nauk, jednak ludzie mijają go bez zauważenia. Czy można uzyskać błogosławieństwo mimochodem?

 

    Nóżka dramatycznie daleko zaszedł, kiedy się mijamy. Obciążam go bezsennością, żeby jakoś uzasadnić siebie-tam. Ludzie niepiękni, schowani w sobie gapią się w fugi chodnikowych płyt, jakby grali w klasy. Ciężko spotkać kogoś z uniesioną głową. Elektryczni kolarze w połyskujących kaskach mkną poza zasięg wzroku.

sobota, 1 listopada 2025

Z innej (nieco) beczki. cz.4

 

Było tak:

https://w-lustrze.blogspot.com/2018/05/wymarzone-wakacje.html

a po korekcie p. Anny wygląda jak niżej.


Wymarzone wakacje


Siedziałem na brzegu omszałym od wodorostów, grzałem się w południowym słońcu i beztrosko się gapiłem, jak fale pożerają kamienie, drążą skałę i wyszarpują z niej okruchy. Absolutnie nie miałem zamiaru przeszkadzać soli w procesie krystalizacji. Sól jodowana naturalnie, serwowana całodobowo każdemu, nawet niechętnemu. Wdychałem ją, pasąc się bezwstydnie i bez umiaru. Fale trochę się tłukły i szumiały, o świętym spokoju więc mowy być nie mogło. Do tego mewy i głuptaki darły się niczym przekupki w dzień targowy, kiedy obok sołtys w gumofilcach wyzbywa się tony koperku po dumpingowych cenach, katastrofalnie rujnując rynek lokalny. Dobrze, że to nie hotelowa plaża ze zmieloną na miałki piasek skałą, bo tam sielski hałas wzbogacany jest wzmacniaczami radioodbiorników i nawoływaniem lodziarzy mozolnie brnących po kolana w piachu przez ciżbę turystów.


Podpłynął niekochany przez nikogo rekin, żeby się pochwalić uzębieniem i irokezem na plecach, alem go zignorował. Nawet ramionami nie wzruszyłem, bo lenistwo przytuliło się do mnie szczelniej niż mokry podkoszulek do piersi jednodniowej miss plaży. Rekin usiłował. Nie wiem co, ale usiłował. Stawał na ogonie, dryfował jak kłoda, uśmiechał się od brzusznej strony wieloma rzędami wyposzczonych zębów i coś tam po rekiniemu do mnie szemrał. Chyba żebrał o żarcie, ale nie miałem. Taki morski gawron – poradzi sobie, jak jest młody i zdrowy, a jeśli nie, to go inny gawron zeżre. Też skosztowałbym, czy smaczny, ale bardziej nie chciało mi się ruszać, niż chciało kosztować. W końcu rekin zrozumiał daremność swoich wysiłków i pożeglował gdzieś dalej z tym swoim malutkim, nastroszonym żagielkiem uwielbianym przez chińskich kucharzy. Może należało chociaż go nadgryźć?


Skała cierpiała katusze od wieków – z góry paliło ją słońce, z dołu studziła ziemia, a woda hartowała rozgrzane powierzchnie, sycząc jadowicie. Los skały był przesądzony. Bronić się jeszcze trochę zdoła, ale w końcu morze ją przegryzie i utopi. Zmieli na ciemne ziarna piachu i wypluje gdzieś, gdzie małoletnie rączki będą lepić te swoje piaskowe baby do czasu, gdy dorastając, zatęsknią za żywą babą. Wzruszyłem ramionami: a może zatęsknią za plastikową babą? Obecnie plastik w natarciu. Furorę robią nietoksyczne i wolne od wad wszelakich egzemplarze. Przy zamówieniu bezpośrednio u producenta można rys charakteru wybrać z katalogu, wydziwiając przy tym nad rasą czy kubaturą. Instrukcja obsługi wesprze proces programowania i adaptacji do fantazji użytkownika w procesie realizacji wizji perfekcyjnej miłości, niekończącej się aż po grób. Albo po szrot – w zależności, kto pierwszy padnie pod naporem płomiennego uczucia.


Ciepło i leniwie. Jakiś kaszalot wynurzył się niby wyspa bezludna porośnięta kolonią omułków i chwastami zebranymi w wiechcie. A może to glonojady były…? Nie wiem. Przepływając nieopodal, zatrąbił gejzerem spienionej wody. Gdyby był lokomotywą, zapewne gwizdałby ciężkim basem, a tak wypluł tylko grzbietem to, co przesączyło się mu przez niedomknięte usta – taki ma co domykać! Ocean wpływał mu do pyska całymi jeziorami, a może nawet Dunajem? Rzuciłem na kaszalota okiem, bo ciamkał i mlaskał. Kolejny żebrak – ten znowu chciał, żebym wodorosty spod tyłka wyciągnął i mu podrzucił, ale w taki dzień wolontariat i opieka nad zwierzętami nie miały do mnie dostępu, więc i jego zignorowałem. On wyznawał stoicyzm, bo wzruszył tym, czym wzruszają kaszaloty, kiedy widzą daremność wysiłków, i odpłynął we własną przyszłość, pogardliwie machając do mnie ogonkiem na pożegnanie – taki tłusty piesek oceaniczny. Ciut większy od tych pokojowych chihuahua, ale i ocean przecież jakby większy od najbardziej napuszonego pokoju, jaki można sobie wyobrazić.


Słońce szamotało się po błękicie i w błękicie się odbijało. Aż dziw, że nie zwariowało od tej niebieskości wszechobecnej. Gdy popatrzeć na obie nieskończoności, to można zapomnieć, gdzie podłoga, a gdzie sufit. Mnie również ćmiło się w oczach, dlatego omijałem wzrokiem widnokrąg, tylko gapiłem się na fale pożerające skałę, ryzykując chorobę morską. Łowiłem okiem podrygujące ślimaki, małże i drobne, żywe świństewka czepiające się wszystkiego wystającego ponad słoną wodę. Wszystko – jak mikroskopijne krowy – zachłannie żarło ten brzeg, tę skałę i wodorosty. Słońce dołączyło do mnie i kontemplowało te wysiłki mieszanego towarzystwa. Mimochodem usiłowało wypalić im cechę fabryczną na plecach – słońce do Unii nie należy i żadnych metek czy etykiet nie wiesza swoim krowom, tylko wypala piętno ogniem, jak to drzewiej bywało. Pociągnąłem nosem – nawet czuć. Śmierdzi podejrzanie zepsutą rybą i skisłą zieleniną. Całe otoczenie nasiąkło na podobną modłę. Dopiero tam, gdzie natura uschła na pieprz, pośród skały mniej zerodowanej, wątpliwy aromacik zachowywał się ciut dyskretniej i nie atakował nozdrzy wonią przeterminowanego sushi.


Gdzieś poza zasięgiem słuchu dwa narwale udawały jednorożce wojujące o prymat w krainie baśni, groźnie wymachując połyskującymi mieczami. Ale czy to był prokreacyjny pojedynek o nimfę wodną w rozmiarze XXL, której powaby w kolejnych tłuściutkich „iksach” zachwycająco przelewały się od czubka ogona aż po wypielęgnowane wąsiska, czy jedynie płocha igraszka ku uciesze ławicy zabiedzonych rybek o gabarycie stworzonym do bezpośredniego konserwowania w oleju lub pomidorach – to już nie wiem. I ów brak wiedzy wcale mnie nie zmartwił. Szanowałem własną ignorancję, pozwalając zauważeniu pozostać bezzasadnym. Nie siedziało obok mnie żadne pisklę, które zapytałoby „a dlaczego?”. W każdym razie żadne, któremu miałbym obowiązek odpowiedzieć, siedząc na dudniącej oceanem skale. Jakieś niepozorne żyjątka łaziły wokół mnie, przeze mnie i być może nawet pode mną i we mnie, jednak żadne nie krzyknęło pytania wystarczająco głośno, żebym mógł się zdziwić. To i się nie dziwiłem wcale.


Tramwaj wodny zamachał do mnie sturęczną życzliwością, turyści bowiem czują się w obowiązku machać do każdego Robinsona Crusoe. Ktoś pstryknął mi fotkę, którą zapewne w domowym zaciszu doprawi odrobiną własnej estetyki przy delikatnym wsparciu fotoszopa. Kto wie, czy nie stanę się gwiazdą zaranną fejsbukowej grupy wsparcia, jako że biustonosza nie miałem wcale (wzorem gwiazd Instagrama – zapomniałem), a moje zielone slipki chyba się wstydziły obcych, bo wczepiały się w te wodorosty i wyglądały, jakby ich tam wcale nie było. Może wypłynę na brzeg gremialnego zainteresowania jako ten Wodnik Szuwarek z dobranocki? Wynurzę się z piany wzorem boskiej Afrodyty? Rozglądam się za rekwizytami – nieśmiało, żeby nie pomyśleli, że mi się chce sikać albo że usiłuję zakopać pirackie perły. Szukam konchy adekwatnej do mojej kategorii wagowej i godnej dotykać stóp majestatu, żebym mógł wystąpić w całej krasie (w krasie i zielonych slipkach, dodam, żeby zgorszenia pośród małoletnich nie posiać). Wycieczka zmęczona błękitem skierowała na mnie wszystkie możliwe obiektywy aparatów, telefonów i kamer, chociaż konchy nadal nie było. Jakiś malarz ekstremalny oblizał siedemnaście pędzli i wpasował w sztalugi własny geniusz. Szukał nieśmiertelności w wiekopomnym dziele o formacie naturalnym i pod roboczym tytułem: „Facet z wodorostem” – za jakieś półtora miliarda dolarów, jeśli tylko malarzowi wystarczy cierpliwości, by wstrzymać się z aukcją do następnego milenium… Dobrze, że motorniczy zlitował się, otrąbił gawiedź i powiódł w odmęty wizytować kolejnych robinsonów.


Uff… Spociłem się z tej bezceremonialnej ciekawości i wreszcie spienione fale szukające suchego lądu znalazły na mnie wytęsknioną lagunę. Wytrwale prasowałem własnymi pośladkami oceaniczne mchy, którymi niezbyt hojnie okryte zostały kamienne wypukłości. Warstwa dobrana zbyt skąpo do moich upodobań siedziskowych sprawiała, że zaczynałem odczuwać dyskomfort na zapleczu. Nie sprzyjał kontemplacji nieskończoności również brak oparcia, baru i kelnera w trzcinowej spódniczce, który przyniósłby szklanicę chronioną kostkami lodu i tęczową parasolką, aby alkohol nadmiernie nie wyparował, zanim zacznie przemierzać ścieżki krwiobiegu konsumenta, czyli mnie. Przez resztę roku byłem niewolnikiem świata luksusu i wielogwiazdkowej cywilizacji, wymagając wsparcia zaawansowanych technologii do degustacji romantycznych uniesień, lecz moja destynacja bieżąca była od nich najwyraźniej wolna.


Choć dzień jeszcze nie minął, słońce już wytopiło ze mnie ostatnie, skrzętnie ukrywane przed światem miligramy tłuszczu i wody. Pod stopami szerzyła się geologia brutalna i twarda, obok dryfował świat dorszy i stworów, które nawet na talerzu potrafią wywołać obrzydzenie kształtem i podejrzeniami o podwodną, niecną działalność. Skóra mi schła i ciemniała w takim tempie, że cokolwiek poniżej lodowej kąpieli w ptasim mleczku w ogóle w grę nie wchodziło. Afrykańskich przodków – jeśli ich miałem bez udziału mojej bieżącej świadomości – zachwyciłbym karnacją. Jednak strefa komfortu oddalała się w panice ode mnie szybciej, niż słońce przemierzało własną, monotonną codzienność. Ogarnęła mnie rozpaczliwa dychotomia: czułem się tak miękki, że można było mną świeżutkie bułki smarować nawet szczerbatym widelcem, i tak wyschnięty, że trzonek od kilofa powinien brać ze mnie przykład. Najbliższa klimatyzacja znajdowała się gdzieś poza Saharą, Gobi i porą suchą, która może potrwać najbliższe pięćset lat…


A ja, głupi, z nieświadomości i ignorancji kosmicznej, wykłócać się chciałem, że tydzień w raju to za mało?