Ukradłem
uśmiech. Taki malutki i radosny jak ogon młodego kundelka dotkniętego
zauważeniem. Schwytałem go delikatnie w obie dłonie i żywą klatkę zrobiłem,
żeby donieść do domu. Biegłem zadyszany i szczęśliwy bardzo, bo uśmiech
niosłem, a on grzał mi ręce i tłukł się w nich jak mucha pomiędzy szybami.
Spieszyłem
się bardzo, żeby nie zwiądł i w myślach już go w ramki oprawiałem i ścianę
wybierałem na której powieszę ten uśmiech, żeby mnie cieszył każdego poranka,
żeby się budzić w jego objęciach i mieć w oczach, gdy tylko je otworzę. Żebyśmy
zasypiali wspólnie i razem książkę czytali, jedli obiady, martwili się kolorem
nieba, albo wąchali fiołki, gdyby raczyły wyrosnąć.
To
nie był uśmiech starożytny. Nie taki, z którego werniks się kruszy od stuleci,
a kurze wszelakie mogłyby nielichym drzewem rodowym się pochwalić. O nie. To
uśmiech młodziutki, żywy i nieprzekłamany malarza dłonią, prowadzoną pośród
narkotycznych uniesień. On taki… jak z zaniedbanego trawnika kwiat, który cieszy
się życiem, choć martwi otoczeniem. Widzi, jak ubogim przyszło mu się narodzić,
lecz pomimo wszystko kwitnie ciepłem i serdecznością.
Niosłem
w dłoniach pulsujący uśmiech, taki od serca, który rytmicznie wciąż tłucze się
pamiętając własne pochodzenie. Biegłem po chodnikach slalomem mijając
nieznajomych, a nawet jawnie obcych, jakieś wózki, samochody bezczelnie
zaparkowane w poprzek ścieżek, zebry spłowiałe, zajeżdżone na śmierć. Minąłem
kobietę podobną do mojej matki, ale mnie nie poznała, więc chyba do siebie
podobny nie byłem. Minąłem staruszkę o siwo-fioletowych włosach w kok spiętych
tak mocno, że zmarszczki na twarzy ukierunkowały się niby igłą kompasu prowadzone,
widziałem dziecko o pełnym brzuszku, przypominające zalążek buddy, które rechotało
tak, że za dwadzieścia lat ludzie omijaliby je z obrzydzeniem, a teraz
rozczulały się nawet kobiety stylizowane na ideologicznie mroczne subkultury.
Biegłem
na słabnących nogach, bo Miasto jest zbyt duże, rozpasane, rozciągnięte i wczepione
w bezkresy horyzontu. Zbyt wielu chciało tu mieszkać, więc rosło wraz z ludzką
wolą, aż przerosło granice poznania, aż przewodnicy miejscy zaczęli mieć
uzasadnienie, a tłumacze powoli zaczęli szeptać o stworzeniu gildii. Na
cmentarzach leżały kości tak stare, że pochowane były w zapomnianych dawno obrzędach i językach,
a tramwaje mitrężyły całe godziny, żeby pacierz zmówić pomiędzy jednym, a
drugim.
Mijałem
parkany i zasnute łańcuchami lub szlabanami ogrodzenia, skrywające prywatną
własność chronioną przez czarno odziane, ponure zastępy bez wyobraźni, lecz z mięśni
górą tak wielką, że bawołom należną, a nie ludziom. Mijałem samochodowe więzienia,
w których stały auta czyste i brudne, pachnące nowobogackim blichtrem i
wysłużone bardziej, niż wózek zbieracza odpadów, gdzie rdzewiały w milczeniu, a
spod kół wyglądała na świat pierwsza kępa traw – zwiastun jutrzejszej dżungli. Biegłem
na wskroś budów, gdzie osiedlić się mieli kolejni tubylcy, albo pracować w
pocie czoła na codzienność i małe marzenia weekendowe, bo przecież ich jeszcze nikt
nie odwołał.
W
głowie mi się już trochę kręciło, a szpaki patrzyły na mnie podejrzliwie – może
myślały, że biegnę po pierwsze czereśnie? Nie wiem, nie rozmawiałem z nimi wcale,
tylko dłonie złożone w kuleczkę uniosłem nieco, żeby przeprosić, że czasu dla
nich dziś nie mam i biegłem dalej. Kląłem żarliwie na światła nieprzychylne, na
tłok, na wąskie chodniki, na nierówności starzejące się tu z braku zauważenia.
Mijałem liszaje elewacji odartych z piękna i bezwstydnie nagich, ukazujących
wojenne rany w liszajach karabinowych serii i bliznach byle jak połatanych
pajęczą nicią i zeszłorocznym listkiem przesłonięte wstydliwie. Brudne okna
puszczały mi filuterne zajączki, czasem ironicznie złośliwe, czasem ciekawskie,
bo po sąsiedzku, to i nadmiarem ciekawości można zostać poczęstowanym, jak
niedojedzonym ciastem drożdżowym, które starzało się na kredensie, aż ładnym
pretekstem się stało na wspólną herbatkę.
Pot
spływał z twarzy omijając uszy i bezwstydnie przemieszczał się pod koszulą, za
nic mając moje fukanie i protesty. Łokciem szturchnięcia też nie skutkowały. Objął
mnie całego, jakbym jemu był przypisany, a ja biegłem wciąż, bo już nogi rozpoznawały
zasadzki czające się na chodnikach, a nieznajomi wiedzieli o mnie więcej, niż zwykłem
opowiadać. Brama zaskrzypiała, jak skrzypi zawsze, ilekroć niecierpliwość pcha
się zbyt energetycznie w jej czeluści. Kurz na mozaice wiekowej zatańczył
twista nie nadążając za moimi stopami i zaległ znów czekając lepszych czasów, a
drewniane schody uginały się wystukując mój pośpiech.
Drzwi
otwierałem nosem chyba, albo łokciem – nie pamiętam z emocji, bo mnie gnało tak
bardzo, że kto zwracałby uwagę na klucze w zębach, czy temu podobne wygibusy –
byłem! Dotarłem i jestem, a w dłoniach w kuleczkę złożonych przyniosłem do domu
uśmiech radosny. Wiodłem po ścianach dumnym wzrokiem, fantazjowałem, jak jasno
się zrobi, kiedy tylko uchylę dłonie, kiedy zawieszę go na miejscu honorowym, w
centrum zauważenia, żeby radość dawał i brał, żeby stał się zimowym słońcem dla
kwiatów mieszkających na parapetach, a kotom pieszczotą, gdy śpiąca dłoń nie
będzie im wystarczającą.
Powoli
otwierałem dłonie. Rozwierałem, żeby nie spłoszyć uśmiechu. Żeby mi na podłogę
nie upadł i nie potłukł się na śmierć, jak chińska porcelana. Otwierałem dłonie
szukając świergotu i radości, a tam mieszkała cisza grobowa. Niepokój i
niecierpliwość rozwarły mi dłonie. Leżał tam. Na plamie potu, na brudnej,
mokrej pościeli leżał tam i martwy był zupełnie. Nie zimny, lecz martwy. Gasłem,
jak on zgasł i smętnym wzrokiem zerkałem we własne dłonie patrząc jak gaśnie we
mnie nadzieja. Nie jestem lekarzem i nie potrafię go reanimować. Ani cudotwórcą,
abym go ożywił. Mogę tylko pamiętać….
Tylko?
Przecież… Mogę go odnaleźć – w Mieście. On jest tubylcem – jak ja!
A to ładne takie. Jak wczoraj a jutrzejsze być może więc jest pewność wraz z nadzieją.
OdpowiedzUsuńspróbuję za dobrą monetę przyjąć te słowa, ale wiary we mnie bardzo niewiele.
UsuńProszę nie oczekiwać ode mnie nieszczerości. Nie są moje słowa zadatkiem na przyszłość a stwierdzeniem w tym jednym konkretnym momencie o tym i jednym konkretnym projekcie.
Usuńoczekiwań nie mam absolutnie żadnych. za to pamięci odrobina we mnie tkwi.
Usuńdobre słowo zdarzało się w zasadzie wyłącznie jako nieodczytana ironia lub sarkazm.
skoro jednak niespodziewanie udało mi się dobrego słowa doczekać, dołączę do pamięci taką opcję, a za dzisiaj dziękuję.
ja...pamiętam ,że mieszkaliśmy pod jednym dachem i ...pamiętać pan chce co było dalej czy pamiętać co być mogło i wciąż może ?
Usuńglobalnie jestem zainteresowany pamięcią, a do własnej mam sentyment. chętnie popamiętam nie tylko przeszłość, ale i ku przyszłości się pochylę. tylko, że widzę różnicę pomiędzy razem, a obok, nawet, kiedy wspólny dach przed jednym deszczem osłania. w każdym razie - chętnie posłucham szeptu gdzieś w ustroniu
UsuńTak właśnie się z nimi dzieje.
OdpowiedzUsuńGasną, umierają... Czasem na zawsze.
czyli natura.
UsuńPomyślę, jak można ukraść uśmiech na życie. Piękne.
OdpowiedzUsuńZasyłam pozdrowienia
pomyśl. a może zobacz - może budzi się i zasypia tuż obok? może odwiedza Cię co tydzień?
UsuńBo miejscem dla uśmiechu nie są dłonie! Trzeba natychmiast po dokonaniu kradzieży umieszczać uśmiech na twarzy! Tam jest jego miejsce. Promienny, bo doświetlony promieniami słońca będzie kradł inne uśmiechy, a jednocześnie będzie je prowokował i rozdawał na prawo i lewo. Takie samonapędzające się perpetuum mobile. Nigdy więcej nie skrywaj uśmiechu w dłoniach. To błąd w sztuce!
OdpowiedzUsuńSerdeczności :)
od kogo się uczyć, jak nie od Czarownicy - dzięki za dobrą radę
UsuńAż sprawdziłam, mój jest na swoim miejscu. Ale zadziwia mnie synchroniczność - dzisiaj rano upiekłam ciasto i zastanawiałam się jak je ozdobić. Nie myślałam długo, bo wyszedł mi... uśmiech :)
OdpowiedzUsuńżyczę smacznego. obyś miała z kim podzielić się - i uśmiechem i ciastem
Usuńdziękuję
Usuń"poniosę go, ocalę wszędzie..."
ale ciastem się podzielę
z uśmiechem
Przypomniała mi się kawa z pianką, na której czekoladą wymalowałam uśmiech. Kwitnące optymizmem poranki, omlet z ułożonym z truskawek uśmiechem, kwiaty w rabatce posiane w uśmiech, niby nic, rzecz mała, ale jakże wiele ciepła wlewa w serce.
OdpowiedzUsuńwlewa, jeśli jest z kim się podzielić uśmiechem i śniadaniem. sama sobie takie prezenty robiłaś?
Usuń