środa, 4 kwietnia 2018

Na skraju zrozumienia.


W błahostki się ubrałem, bo słońce na zewnątrz sugerowało dzień, w którym na wielkość nie ma miejsca. Dzień jaki wypada wręcz rozmienić na drobne i w detalu utonąć po kres. Wszedłem w ten dzień bez ociągania i głodnym okiem popatrzyłem na horyzont, który kwitł światłem ciepłym i wspomnieniem kilku spacerów bez żadnej przyszłości. I dzisiaj znów pora pójść tam, gdzie mnie nikt nie oczekuje, nikt nie potrzebuje i nawet się mnie nie spodziewa. Bo nie ma tam żadnych istot potrafiących zadać najbardziej banalne pytanie – dlaczego?

Poszedłem więc bez uzasadnienia, bo dzień wydawał się wystarczającą odpowiedzią na domniemane pytanie, a lepszych argumentów w obliczu bezludzia nie potrzebowałem wcale. Pani od nałogów, na starcie, błogosławiła mnie życzliwością i kilkoma puszkami piwa, żebym nie musiał wracać, kiedy słońce zacznie mnie lizać po twarzy zbyt nachalnie. A potem, to już tylko droga szczuplejąca perspektywą, pośród rzednącej ludzkości, jakbym drogę ewolucji przemierzał pod prąd.

Szedłem, aż zostałem sam wobec wszechświata. Stanąłem pośród najodważniejszych chwastów już wyciągających do słońca tegoroczną zieloność, by spić dziewiczy nektar, żeby zarazić owady swoją pozorną wartością w kwieciu eksponowaną, pośród wierzb, z których kotki spadły miękko w zeszłoroczne trawy, a witki zielenią się nieśmiało brnąc w świat dojrzałości od płochej żółci aż po starczą zieleń głęboką aż do brązu.

Stanąłem wobec niezmierzonej siły i potęgi przyrody i cieszyłem się, kiedy wiatr szeptał mi do ucha sprośne opowieści, jak to pokrzywa kusiła słodkim zapachem oset fioletowy na twarzy z przejęcia, jak padli sobie w objęcia i odskoczyli z krzykiem, bo nie sobie pisani, by poczuć wzajemność. Słońce z wysokości przyglądało się pobłażliwie tym gierkom, powtarzającym się co rok i mnie powtarzającemu się również, lecz nie tak wytrwale i bez szansy na roślinną uporczywość – ot – jeszcze jeden owad roznoszący nasiona po świecie – te najbezczelniejsze, brutalnie czepiające się nogawek, skarpet, czy zgoła skóry, żeby tylko w podróż wyruszyć – na łebka, za friko… w nieznane.

Przyroda rozbierała się z zimowych miesięcy i płukała się na południowym wietrze. Szukała własnych piegów pośród słońca coraz zuchwalej wynurzającego się spomiędzy szarości nieba i barwiącej iluzją błękitu przestwór wszechświata. Pośród niej ja – ubrany chyba zbyt grubo, bo pociłem się niepotrzebnie, a wiatr lizał mnie bezczelnie i kradł ciepło wraz z zapachem mojego ciała.

Pozazdrościłem, chociaż przecież miałem tylko patykiem na wodzie płynącej napisać niewprawną mantrę – modlitwę do wieczności, o chwilę dla mnie napisaną. O zauważenie. Wiatr tarmosił mnie niecierpliwie, ale ciepłą dłoń miał. Poddałem się, ledwie tylko oglądając się za siebie, czy obcym zauważeniem nie spłonę pośród wstydu – głupiego wstydu, bo on mną był przecież. Mną prawdziwym, otwartym i szczerym po kres mnie.

Powiesiłem kurtkę w zeszłoroczne trawy sterczące sztywnością pozbawioną życia, rzuciłem koszulę, żeby ją wierzba zaraziła miękkością i pragnieniem. Buty skopałem z siebie pod kamień jaki, powodzią zapewne tu przyniesiony i piłem stopami zapach wilgotnej ziemi. Przecież padało dzień temu zaledwie, a ziemia tu niepazerna, kroplom deszczu też zakwitnąć pozwala i trzyma je na czarną godzinę pośród kępy uschłych traw schowane – łzy wszechświata, bez których nie byłoby radości świata.

Jak bardzo nagim wobec świata być można? Jak samotnym? Niezrozumiałym, czy skomplikowanym? Przecież on już widział chyba wszystko i pośród szlamu małych grzeszków pływa wciąż, lekko się tylko otrząsając z co bardziej dokuczliwych gzów. Gzy się mnożą, lecz żadnemu nie udało się trwać wystarczająco, żeby do krwi ziemię ukąsić i wypić jej sok do cna. Utuczyć się na krzywdzie i odfrunąć w samodzielność.

A ja niegrzeczny byłem bardzo, kiedy już wiatr wyżebrał ode mnie ostatni skrawek bawełny i stałem pomimo przestworu, kiedy słońce z wiatrem sprawdzało, co przed nimi ukrywać gotów byłbym i jaką intymność znajdą we mnie, choćbym świadomości jej nie miał. Wiatr – wiadomo – zbyt pochopny, prędki i niecierpliwy porwał feromony w świat, żeby przymierzyć je do innych, które spotka niechybnie, lecz jemu nie wierzę wcale – nawet, kiedy znajdzie drogę do mnie, zapomni jak zwykle i tylko mruczeć będzie obietnice, że jest taki zapach, w którym mój jest dopełnieniem, ambrozją spełnieniem i ideałem.

Słońce – znacznie bardziej egocentryczne skradało się bezwstydnie po mnie, szukając barw ukrytych, nieciągłości i cienia, żeby i tam wedrzeć się pod pozorem uwielbienia chwilowego, bądź też mojej słabości. Szukało, co schowane wobec ogromu pragnienia gorącego. Ono wiedziało, że zbyt odległym jest, aby poznać do cna. Zbyt odległym żeby poznać jednocześnie północ i południe, że choćbym kręcił się jak fryga, to wciąż pozostaną ukryte detale.

Dzień miał być detaliczny i drobiazg decydował o jego wartości. Na dnie suchych traw przemknęło samotne, futrzaste życie, owady niepostrzeżenie strzygły wąsami, czułkami i trzecią parą odnóży głaszcząc własne kuperki w obliczu mojego potu pachnącego rozpustą i wyżerką dożywotnią, gdybym raczył zdechnąć właśnie tu i im zostawić kadłubek do oczyszczenia z wartości…

Czyli jest! Jest wartość, gdzieś pomiędzy moją myślą, a innym istnieniem. Jestem spodziewanym, oczywistym nawozem, paszą, pokarmem dla tego, co pode mną krąży, bieży, drąży, mlaska pełznąc, czy przymilając się pośród szpiegowskiego kroku skrytego cieniem niedoskonałych zmysłów. Jestem jutrem życia, które już dzisiaj oblizuje się patrząc na mnie, a kolor moich włosów, czy oczu nie ma najmniejszego znaczenia – oni wszyscy mówią do mnie – zjem twoje oczy bez względu na kolor. Kolor? A jak on smakuje? Czy wystarczy do wiosny następnej? Dobry dla dzieciątek moich? I co z tego, że inne oczka lepsze, skoro mam tylko twoje do wyboru i wybrać mogę (ale wyłącznie w tej chwili), czy wolę lewe, czy prawe – w kolejnym takcie czasu wybór będzie już tylko gdybaniem w czasie niedokonanym – nie da się zjeść zjedzonego – nie tak od razu… Trzeba poczekać, aż znów położy się na ziemi…

A ja… Ja przecież poszedłem tylko patykiem w wodzie dyskretnie zamieszać, napisać znak nieistotny, zbyt mały do zauważenia. Mój znak, który wieczność zasypie tak bardzo, że oddech zabierze i znaczenia pozbawi. Może chociaż nakarmi jakąś przyszłość równie błahą. Poszedłem w nieistotność – w nieskończoność poszedłem. I nie wiem, czy wrócę. Nie wiem, czy dojdę. I patyka wciąż mi brak.

29 komentarzy:

  1. Pokrzywa z ostem mną wstrząsnęły... Gdzieś z mroków niepamięci wypłynęło wspomnienie.

    OdpowiedzUsuń
  2. napisz - chętnie posłucham... poczytam. gdzie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nigdzie, to moje wspomnienia... nie będę ich opisywać. Ukłucie ostu boli do dziś.

      Usuń
    2. nie zapytam więcej, najwyraźniej zbyt bolesne

      Usuń
    3. Najbardziej bolesne, jakiego w życiu doznałam.

      Usuń
    4. a roślinki wydawać by się mogły raczej pospolite - zdumiewające, że pośród pospolitości mogą dziać się sprawy większe. co zrobić, kiedy mój rozmiar dotyka świta zaledwie punktowo i tylko przez chwilę.

      Usuń
    5. To nie tak. Po prostu w pospolitym świecie dokonują się niepospolite metafory.

      Usuń
    6. jak widać nieświadome. szkoda, że wcelowały w te niepozytywne wspomnienia.

      Usuń
    7. Wszystko jest dziełem przypadku. Nie mogłeś wiedzieć, przewidzieć etc., etc. To naturalne. Poza tym... tylko pokłucie jest wspomnieniem negatywnym - wszystko przed - pozytywnym i najmilszym.

      Usuń
    8. to są trudne sprawy - z zewnątrz nie do przewidzenia. ale może niosą w sobie zalążek czegoś, co warto w sobie nosić?

      Usuń
    9. W każdym razie niezależne od człowieka...

      Usuń
    10. skoro wciąż wolisz milczeć na ten temat, to suma szczęścia nie dorosła do owych ostów

      Usuń
    11. tylko nie wiem, czy szczęście tak małe, czy osty-mutanty

      Usuń
    12. szkoda, że nie odwrotnie.

      Usuń
    13. Szkoda... bardzo szkoda.

      Usuń
  3. Prośba o zauważenie? Co za (na)GOŚĆ!?!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. raczej o ignorancję. pomimo nagości.

      Usuń
    2. Nie zapytam 'dlaczego?' bo już i tak... zaszył się w ostach... i porostach,
      ale gdybym patyk miała... a tak, nie mam co/jak liczyć na znak :(

      Usuń
    3. przecież nikt Ci nie kazał cudzą ścieżką wędrować - może Tobie pisane zobaczyć, wywęszyć, albo na skórze poczuć? ja nie wiem.

      Usuń
  4. Czy dzień detalicznym czy niezwykłym będzie, nie zawsze my decydujemy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ach - zapewne jednak się udał, bo historia słabo go zauważa - przynajmniej moja historia.
      był niezwykły - niezwykle zwyczajny.

      Usuń
  5. Witaj, Oko.

    " powietrze nad tobą
    jest soczyste, cokolwiek zrobisz, gdziekolwiek
    pójdziesz zostawisz po sobie nie własną śmierć,
    lecz rozpoczęty akapit"
    (Free Over Blood, David Jung)

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. skąd znasz tak wielu poetów?
      czyżbyś prowadziła dom otwarty, a dusze uzdolnione lgnęły do tam (gdziekolwiek to jest)?

      Usuń
    2. Witaj.

      Pewnie zabrzmi to banalnie, ale - po prostu dużo czytam:)
      A dom... bywa otwarty, gdy w nim jestem:)

      Pozdrawiam:)

      Usuń
    3. czytać, to za mało. Ty pamiętasz, a to oznacza, że oprócz patrzenia angażujesz inne zmysły.
      (po cichutku przyznam się, że mi pochlebia to, że i dla mnie znajdujesz chwilkę - dziękuję)

      Usuń