W
błahostki się ubrałem, bo słońce na zewnątrz sugerowało dzień, w którym na wielkość
nie ma miejsca. Dzień jaki wypada wręcz rozmienić na drobne i w detalu utonąć
po kres. Wszedłem w ten dzień bez ociągania i głodnym okiem popatrzyłem na
horyzont, który kwitł światłem ciepłym i wspomnieniem kilku spacerów bez żadnej
przyszłości. I dzisiaj znów pora pójść tam, gdzie mnie nikt nie oczekuje, nikt
nie potrzebuje i nawet się mnie nie spodziewa. Bo nie ma tam żadnych istot
potrafiących zadać najbardziej banalne pytanie – dlaczego?
Poszedłem
więc bez uzasadnienia, bo dzień wydawał się wystarczającą odpowiedzią na domniemane
pytanie, a lepszych argumentów w obliczu bezludzia nie potrzebowałem wcale.
Pani od nałogów, na starcie, błogosławiła mnie życzliwością i kilkoma puszkami
piwa, żebym nie musiał wracać, kiedy słońce zacznie mnie lizać po twarzy zbyt nachalnie.
A potem, to już tylko droga szczuplejąca perspektywą, pośród rzednącej
ludzkości, jakbym drogę ewolucji przemierzał pod prąd.
Szedłem,
aż zostałem sam wobec wszechświata. Stanąłem pośród najodważniejszych chwastów już
wyciągających do słońca tegoroczną zieloność, by spić dziewiczy nektar, żeby
zarazić owady swoją pozorną wartością w kwieciu eksponowaną, pośród wierzb, z których
kotki spadły miękko w zeszłoroczne trawy, a witki zielenią się nieśmiało brnąc
w świat dojrzałości od płochej żółci aż po starczą zieleń głęboką aż do brązu.
Stanąłem
wobec niezmierzonej siły i potęgi przyrody i cieszyłem się, kiedy wiatr szeptał
mi do ucha sprośne opowieści, jak to pokrzywa kusiła słodkim zapachem oset fioletowy
na twarzy z przejęcia, jak padli sobie w objęcia i odskoczyli z krzykiem, bo
nie sobie pisani, by poczuć wzajemność. Słońce z wysokości przyglądało się pobłażliwie
tym gierkom, powtarzającym się co rok i mnie powtarzającemu się również, lecz
nie tak wytrwale i bez szansy na roślinną uporczywość – ot – jeszcze jeden owad
roznoszący nasiona po świecie – te najbezczelniejsze, brutalnie czepiające się
nogawek, skarpet, czy zgoła skóry, żeby tylko w podróż wyruszyć – na łebka, za
friko… w nieznane.
Przyroda
rozbierała się z zimowych miesięcy i płukała się na południowym wietrze. Szukała
własnych piegów pośród słońca coraz zuchwalej wynurzającego się spomiędzy
szarości nieba i barwiącej iluzją błękitu przestwór wszechświata. Pośród niej
ja – ubrany chyba zbyt grubo, bo pociłem się niepotrzebnie, a wiatr lizał mnie bezczelnie
i kradł ciepło wraz z zapachem mojego ciała.
Pozazdrościłem,
chociaż przecież miałem tylko patykiem na wodzie płynącej napisać niewprawną
mantrę – modlitwę do wieczności, o chwilę dla mnie napisaną. O zauważenie. Wiatr
tarmosił mnie niecierpliwie, ale ciepłą dłoń miał. Poddałem się, ledwie tylko oglądając
się za siebie, czy obcym zauważeniem nie spłonę pośród wstydu – głupiego wstydu,
bo on mną był przecież. Mną prawdziwym, otwartym i szczerym po kres mnie.
Powiesiłem
kurtkę w zeszłoroczne trawy sterczące sztywnością pozbawioną życia, rzuciłem
koszulę, żeby ją wierzba zaraziła miękkością i pragnieniem. Buty skopałem z
siebie pod kamień jaki, powodzią zapewne tu przyniesiony i piłem stopami zapach
wilgotnej ziemi. Przecież padało dzień temu zaledwie, a ziemia tu niepazerna, kroplom
deszczu też zakwitnąć pozwala i trzyma je na czarną godzinę pośród kępy uschłych
traw schowane – łzy wszechświata, bez których nie byłoby radości świata.
Jak
bardzo nagim wobec świata być można? Jak samotnym? Niezrozumiałym, czy
skomplikowanym? Przecież on już widział chyba wszystko i pośród szlamu małych
grzeszków pływa wciąż, lekko się tylko otrząsając z co bardziej dokuczliwych
gzów. Gzy się mnożą, lecz żadnemu nie udało się trwać wystarczająco, żeby do
krwi ziemię ukąsić i wypić jej sok do cna. Utuczyć się na krzywdzie i odfrunąć
w samodzielność.
A
ja niegrzeczny byłem bardzo, kiedy już wiatr wyżebrał ode mnie ostatni skrawek
bawełny i stałem pomimo przestworu, kiedy słońce z wiatrem sprawdzało, co przed
nimi ukrywać gotów byłbym i jaką intymność znajdą we mnie, choćbym świadomości
jej nie miał. Wiatr – wiadomo – zbyt pochopny, prędki i niecierpliwy porwał
feromony w świat, żeby przymierzyć je do innych, które spotka niechybnie, lecz
jemu nie wierzę wcale – nawet, kiedy znajdzie drogę do mnie, zapomni jak zwykle
i tylko mruczeć będzie obietnice, że jest taki zapach, w którym mój jest
dopełnieniem, ambrozją spełnieniem i ideałem.
Słońce
– znacznie bardziej egocentryczne skradało się bezwstydnie po mnie, szukając
barw ukrytych, nieciągłości i cienia, żeby i tam wedrzeć się pod pozorem
uwielbienia chwilowego, bądź też mojej słabości. Szukało, co schowane wobec
ogromu pragnienia gorącego. Ono wiedziało, że zbyt odległym jest, aby poznać do
cna. Zbyt odległym żeby poznać jednocześnie północ i południe, że choćbym
kręcił się jak fryga, to wciąż pozostaną ukryte detale.
Dzień
miał być detaliczny i drobiazg decydował o jego wartości. Na dnie suchych traw
przemknęło samotne, futrzaste życie, owady niepostrzeżenie strzygły wąsami, czułkami
i trzecią parą odnóży głaszcząc własne kuperki w obliczu mojego potu pachnącego
rozpustą i wyżerką dożywotnią, gdybym raczył zdechnąć właśnie tu i im zostawić
kadłubek do oczyszczenia z wartości…
Czyli
jest! Jest wartość, gdzieś pomiędzy moją myślą, a innym istnieniem. Jestem spodziewanym,
oczywistym nawozem, paszą, pokarmem dla tego, co pode mną krąży, bieży, drąży, mlaska
pełznąc, czy przymilając się pośród szpiegowskiego kroku skrytego cieniem
niedoskonałych zmysłów. Jestem jutrem życia, które już dzisiaj oblizuje się
patrząc na mnie, a kolor moich włosów, czy oczu nie ma najmniejszego znaczenia –
oni wszyscy mówią do mnie – zjem twoje oczy bez względu na kolor. Kolor? A jak
on smakuje? Czy wystarczy do wiosny następnej? Dobry dla dzieciątek moich? I co
z tego, że inne oczka lepsze, skoro mam tylko twoje do wyboru i wybrać mogę
(ale wyłącznie w tej chwili), czy wolę lewe, czy prawe – w kolejnym takcie czasu
wybór będzie już tylko gdybaniem w czasie niedokonanym – nie da się zjeść
zjedzonego – nie tak od razu… Trzeba poczekać, aż znów położy się na ziemi…
A
ja… Ja przecież poszedłem tylko patykiem w wodzie dyskretnie zamieszać, napisać
znak nieistotny, zbyt mały do zauważenia. Mój znak, który wieczność zasypie tak
bardzo, że oddech zabierze i znaczenia pozbawi. Może chociaż nakarmi jakąś przyszłość
równie błahą. Poszedłem w nieistotność – w nieskończoność poszedłem. I nie wiem,
czy wrócę. Nie wiem, czy dojdę. I patyka wciąż mi brak.
Pokrzywa z ostem mną wstrząsnęły... Gdzieś z mroków niepamięci wypłynęło wspomnienie.
OdpowiedzUsuńnapisz - chętnie posłucham... poczytam. gdzie?
OdpowiedzUsuńNigdzie, to moje wspomnienia... nie będę ich opisywać. Ukłucie ostu boli do dziś.
Usuńnie zapytam więcej, najwyraźniej zbyt bolesne
UsuńNajbardziej bolesne, jakiego w życiu doznałam.
Usuńa roślinki wydawać by się mogły raczej pospolite - zdumiewające, że pośród pospolitości mogą dziać się sprawy większe. co zrobić, kiedy mój rozmiar dotyka świta zaledwie punktowo i tylko przez chwilę.
UsuńTo nie tak. Po prostu w pospolitym świecie dokonują się niepospolite metafory.
Usuńjak widać nieświadome. szkoda, że wcelowały w te niepozytywne wspomnienia.
UsuńWszystko jest dziełem przypadku. Nie mogłeś wiedzieć, przewidzieć etc., etc. To naturalne. Poza tym... tylko pokłucie jest wspomnieniem negatywnym - wszystko przed - pozytywnym i najmilszym.
Usuńto są trudne sprawy - z zewnątrz nie do przewidzenia. ale może niosą w sobie zalążek czegoś, co warto w sobie nosić?
UsuńW każdym razie niezależne od człowieka...
Usuńskoro wciąż wolisz milczeć na ten temat, to suma szczęścia nie dorosła do owych ostów
UsuńZgadłeś!
Usuńtylko nie wiem, czy szczęście tak małe, czy osty-mutanty
UsuńI jedno, i drugie.
Usuńszkoda, że nie odwrotnie.
UsuńSzkoda... bardzo szkoda.
UsuńProśba o zauważenie? Co za (na)GOŚĆ!?!
OdpowiedzUsuńraczej o ignorancję. pomimo nagości.
UsuńNie zapytam 'dlaczego?' bo już i tak... zaszył się w ostach... i porostach,
Usuńale gdybym patyk miała... a tak, nie mam co/jak liczyć na znak :(
przecież nikt Ci nie kazał cudzą ścieżką wędrować - może Tobie pisane zobaczyć, wywęszyć, albo na skórze poczuć? ja nie wiem.
Usuńpogadam z wiatrem
Usuńpowodzenia.
UsuńCzy dzień detalicznym czy niezwykłym będzie, nie zawsze my decydujemy...
OdpowiedzUsuńach - zapewne jednak się udał, bo historia słabo go zauważa - przynajmniej moja historia.
Usuńbył niezwykły - niezwykle zwyczajny.
Witaj, Oko.
OdpowiedzUsuń" powietrze nad tobą
jest soczyste, cokolwiek zrobisz, gdziekolwiek
pójdziesz zostawisz po sobie nie własną śmierć,
lecz rozpoczęty akapit"
(Free Over Blood, David Jung)
Pozdrawiam:)
skąd znasz tak wielu poetów?
Usuńczyżbyś prowadziła dom otwarty, a dusze uzdolnione lgnęły do tam (gdziekolwiek to jest)?
Witaj.
UsuńPewnie zabrzmi to banalnie, ale - po prostu dużo czytam:)
A dom... bywa otwarty, gdy w nim jestem:)
Pozdrawiam:)
czytać, to za mało. Ty pamiętasz, a to oznacza, że oprócz patrzenia angażujesz inne zmysły.
Usuń(po cichutku przyznam się, że mi pochlebia to, że i dla mnie znajdujesz chwilkę - dziękuję)