Schodziłem
niżej i niżej, aż skończyły się ostatnie schody i nawet woda kręciła się
bezradnie w kółko nie mogąc zdecydować się na wybór kierunku. Oparłem się o
piwniczną ścianę, bo nic więcej nie było – pode mną woda, zachowująca się jak
pies myśliwski co trop stracił, za mną schody, a obok ściana, na której pająki
malowały zaklęcia żywą, lepką penicyliną, nie przejmując się kurzem i rdzą
zmurszałych cegieł, brakiem światła, wiatru, czy szeptu zbłąkanej muchy. Po
prostu tkały mantry i wieszały je niezmordowanie, jakby wiedziały, że lepszy
czas przyjść musi – wystarczy poczekać.
Oparłem
się o ścianę, a woda łasiła się do mnie i pieściła mnie bezwstydnie wspinając
się wewnętrzną stroną spodni – minęła już kolana i niedwuznaczną pieszczotą na
udach sugerowała, że jej apetyt na intymność rośnie niepowstrzymanie. Milczałem
zbyt przygnębiony daremnością tego schodzenia donikąd, bo przecież nawet okruch
wody nie potrafił wskazać ciągu dalszego, a moje zmysły stały się nieprzydatne
pośród braku bodźców w tej cicho-ciemnej piwnicy. Oddech uspokajał się powoli i
cichł coraz bardziej, aż słuch zaczął podejrzewać, że oprócz oddechu delikatnie
obijającego się o brudne ściany dzieje się jeszcze coś na krawędzi zmysłów.
Właśnie!
Woda. Ona nie była cichą taflą, tylko w nieregularnościach rytmu popełniała
detalicznie samobójstwa roztrzaskując się kroplami o niewidoczną powierzchnię
suchą i twardą, zamiast wtulać w siostrzane, powielane w nieskończoność
bliźniaczki. A wody nie można skutecznie okłamać i kazać jej płynąć w górę.
Czyli jakieś niżej istnieć musiało i nadzieja szarpać mnie znów poczęła za
ramiona, żebym nie stał tak bezczynnie, tylko odnalazł przejście. Łatwo
powiedzieć – krople wody miały problem, żeby się przecisnąć w ten domniemany
„dół”, w tę kolejną kondygnację podziemną, która miała mnie poprowadzić dalej.
Lepszego
przewodnika nie mogłem znaleźć. Nie dość, że cichy i milczący, posłuszny i
nieprzekupny, to gna pędzony własną potrzebą bardziej, niż płochą
wdzięcznością, czy obowiązkiem popychany. Dlatego wiedziony instynktem poodkręcałem
wszystkie kurki, rozbiłem rezerwuary, żeby mnie woda wiodła. Zmitrężyłem wiele
czasu nim podążyłem śladem wody, nim ona wezbrała wystarczająco, aby
poprowadzić mnie pod powierzchnię. Lecz, kiedy już ruszyła, to mijaliśmy
bezpiecznie kolejne piętra będąc już poniżej poziomu gruntu. Nie wiedziałem,
jak daleko zejść można, dokąd poprowadzą mnie te schody, jednak pozostawanie na
powierzchni nie mogło się dobrze skończyć. Już poprzedni dzień był doznaniem,
od którego można było osiwieć nim słoneczny blask skrył się za widnokręgiem i pozwolił
na chwilę bezpiecznego oddechu.
Wróciłem
na górę, skąd przyniosłem rurę wyrwaną wprost ze ściany, z instalacji
wodociągowej i brodząc do pół łydki usiłowałem „wystukać” lokalizację, w której wodzie udało się przedrzeć poziom niżej. Dwa-trzy stuknięcia i
zamierałem jak czapla czyhająca na łup. Słuchałem do bólu, czy te stukoty
przyniosły efekt w postaci zagęszczenia kropel o kolejną kondygnację i
zniesmaczony brakiem postępu robiłem kolejne dwa kroki w wodzie aby powtórzyć
czynność. Metalowa różdżka wiodła mnie algorytmem geometrycznym poprzez zalane
pomieszczenie powolutku i możliwości wydawały się już wyczerpywać
bezskutecznie. Podłoga wydawała jeden i ten sam odgłos, kiedy metodycznie
wypunktowałem siatkę po jej całości. Może bardziej energetycznie należało
żądlić podłogę, aby uzyskać efekt?
Usiadłem
na schodach, żeby chwilę odpocząć i przemyśleć własne działania, bo przecież bieżące
nie rokowały odkrycia. Skoro na tej podłodze stałem, a ono wodą niczym olbrzymia
wanna wypełnione przepuszczało zaledwie pojedyncze krople wody, to stukanie rurką
nic wielkiego nie wniesie. Woda przeciskała się nadal po tych schodach,
łaskawie mnie omijając i wpadała w pułapkę więzienia, z którego uciekały tylko
najwytrwalsze i najcięższe przypadki kropel, którym udało się wgryźć w beton
podłoża. Krople stukały i gdybym nogą nie usiłował wtórować, to zapewne nie
dostrzegłbym, że rytm stał się żarliwszy, żywszy, że rośnie i już nie jedna, a
dwie, może nawet pięć kropel sączy się w dół, a rytm skażony został gorączką
podniety – nadzieją zbiorowego wysiłku. Krople gęstniały, chociaż tam niżej nie
były jeszcze deszczem.
Poczekać.
Odpocząć, nabrać sił i poczekać, aż napłynie wystarczająco wody, żeby otworzyć
tę podłogę i przejście zrobić. Siedziałem na schodach zasłuchany w pulsującą
idiotycznie melodię, a beton podłogi pęczniał podgryzany żarłoczną wodą, której
wciąż przybywało. Beton, od pierwszego wiązania nie pamiętał takiej ilości wody
i poddawał się niechętnie. Masa napierała szukając zwietrzelin i nieciągłości.
Mikroskopijnych pęknięć, w których pazerność wody mogła wykradać malutkie
ziarenka i drążyć tunele. Mnie zresztą też podgryzała bez litości. Siedziałem,
lecz ceną za odpoczynek były mokre nerki i wspinaczka wilgoci wzdłuż kręgosłupa
zimnym jęzorem pozostawiająca za sobą drżenie na skórze.
Nie
wiem sam ile czasu siedziałem, a mrok nie zamierzał na to pytanie odpowiadać, jednak
w końcu podłoga stęknęła w agonii i w wielkim krzyku pękła, a woda szturmowała
szczelinę przepychając się i kipiąc wirami. Niczym zwodzony most podłoga
złożyła skrzydła i wpadła tam, gdzie nie wiedziałem. Ja też, bo mnie wepchnęła,
strąciła mnie ze schodów na pochylnię jednego ze skrzydeł i strąciła w czeluść.
Spadając szukałem nogami podłoża. Krzyczałem zapewne, lecz podłoga złamana
wrzeszczała głośniej i nawet pośród tej wody kurzem wielkim się uniosła, żeby
zanieczyścić oddech i wykwitnąć grzybem pod każdy możliwy sufit.
Dotknąłem
podłogi, lecz tam wody już nie było. Został szlam, kurz mokry i ja pośrodku
błota śliskiego tak, że trudno było zachować równowagę. Ciemność wciąż gęstsza,
bogatsza, wielowymiarowa i wcale niespłowiała otaczała mnie lepiej, niż mokre
ubranie. Pchała się w usta i wypełniała płuca. Gdyby nie grawitacja odróżnienie
kierunków byłoby niemożliwe – zupełnie, jakbym zanurzony był w czeluściach
kosmosu i tylko szlam podłogi wnosił różnicę. Wzburzone nerwy powodowały, że
ruchy miałem kwantowe, szarpane emocjami na porcje efektem stroboskopowo wykpiwanym,
nieciągłym i przede wszystkim bezcelowym. Stałem pośród nicości, w której tylko
podłoga była czymś więcej jak domniemaniem. Ja i ucieczka wody niby też, ale
nie pocieszyło mnie to wcale.
Może
dopiero teraz zrozumiałem, że stało się nieodwracalne, że nie wrócę tą samą
drogą. Albo w ogóle nie wrócę. Zapewne tak będzie. Mogę… poszukać wody i
chociaż nią będę się karmił. Może zeszła jeszcze niżej, gdzieś uchodząc tak,
bym mógł za nią podążać, ale w tej nicości wiara mnie opuściła. Może zawisła na
prętach zbrojeniowych i kołysała się nade mną z politowaniem. Co ja sobie
myślałem? Po cóż było się pchać? Zamieniłem uporczywość słońca na
nieskończoność mroku. Tam wysechłbym z pragnienia, tu zdechnę z głodu. Woda
wciąż napływała z góry, więc przynajmniej pragnienie zaspokoję do woli i
oszukiwał żołądek będę.
Wyciągnąłem
dłonie złożone w łódeczkę i napiłem się mroku mokrego. Smaczny. Słodki i już
bez kurzu. Cofnąłem dłonie i słuchałem jak wilgoć wbija się w podłogę. Mogłem
tylko uklęknąć i szukać dokąd płynie dalej – jak niewidomy – dłonią w jej nurt
zanurzony raczkowałem w mrok. Nade mną ktoś rozdarł atmosferę i słońce spaliło
życie dokumentnie. Błyskawicznie. Mam wodę. Nie mam nadziei, ale idę. Za wodą,
bo może mądrzejsza, a jeśli nie, to zdechniemy razem.
Ostatnio dwa zalania przeżyłam, więc Twój tekst przywołał niemiłe wspomnienia, brrrr!
OdpowiedzUsuńNajgorsze, że niektóre powodzie trudno przewidzieć, a nawet zatrzymać.
miałem okazję kilka razy dostać się w objęcia wody spływającej z wyższych kondygnacji.
Usuńi raz, kiedy woda szła od dołu - ten był najbardziej dramatyczny.
A ja... poszłam/(prawie)zeszłam... i odkryłam drugie dno. Ponoć zawsze może być gorzej.
OdpowiedzUsuńgratuluję odkrycia.
UsuńNiech się dzieje wola nieba.
UsuńA ja dopiero co z wody wychlupnęłam - jeszcze unosi się wokół mnie woń chloru, którą uwielbiam w tym samy stopniu, co samą wodę.
OdpowiedzUsuńTwój tekst przywodzi mi na myśl jedno bardzo konkretne skojarzenie - z odcinkiem Fraglesów, w którym stukający w rury zabrali wodę i trzeba było śpiewać piosenkę "płyń, wodo, płyń...".
tej piosenki nie znam, za to szantę w której śpiewają: "płyń bracie, płyń, niech gwiazdy ci sprzyjają" bardzo lubię
UsuńO, n
UsuńNarodzie Wybrany... Ratunku! Szanty to obrzydlistwo równe poezji śpiewanej i piosence aktorskiej...
Errata:
UsuńCzegoś nie dopatrzyłam, nie wiem, skąd się wzięło to pojedyncze "n" po "O" i przejście do następnej linijki. Chyba to ratowanie świata (M-M-M) poprawione basenem mnie zmęczyło...
cóż - ja bardzo chętnie cały komplet - zarówno posłucham, jak i przy ogniu pośpiewam - a niekiedy i gitarą podeprę.
Usuńpojedyncze literki mi nie przeszkadzają. czy te duże oznaczają jakąś wartość potrójną?
Nie, te duże oznaczają nazwę własną, którą z zasady pisze się dużymi literami.
UsuńGdyby ktoś zmusił mnie do siedzenia przy ognisku i słuchania pitolenia na gitarze, musiałabym go zabić, a w każdym razie dobrze pogryźć.
bardzo własna być musi. nie rozszyfrowałem.
Usuńcałe szczęście, że nie jesteśmy podobni, bo życie byłoby nudne. a Ty zamiast się cieszyć to masz jakieś zapędy mordercze.
Jak to nie rozszyfrowałeś? Mesjaszka-Meszka-Mutant. Skleroza jakowaś?...
Usuńa pewnie że skleroza - wieczorna - wyobraźnia pracuje już na nowe skojarzenia
UsuńNiezły podział skleroz... Taki, powiedziałabym, praktyczny.
UsuńFakt, wieczór już, dlatego natychmiast oddalam się z miejsca przestępstwa celem zapoznania się z dzisiejszą ofertą mojego czworonożnego przyjaciela.
domyślam się, że chodzi o łóżko. bo chyba nie stół...
UsuńLi i jedynie!
UsuńZresztą, stół posiadam jednonożny. Dopiero na dole ta jedna noga rozgałęzia się na cztery palce. Chyba. Anatomia mebli nie należy do moich najmocniejszych stron.
rozumiem - fotele też potrafią mieć bieguny, zamiast naukowo opracowanej kwadratury. dlatego postawiłem na prostopadłościan łóżka, bo przyroda z ideałami ma jakieś nie do końca rozwiązane konflikty.
UsuńSugestywne to wszystko bardzo.
OdpowiedzUsuńMnie kiedyś mieszkanie zalało z góry. Mieszkam na ostatnim piętrze a dach przeciekał i przeciekał...A deszcz padał i padał. I administracja nie pracowała bo to sobota była. I w domu byłam sama...
a miała być opowieść SF o ucieczce przed dziurą ozonową w najgłębsze czeluści. woda, bo trzeba coś zabrać na drogę.
Usuń