piątek, 20 kwietnia 2018

Podzwonne.


Przyszedł obcy i jakoś tak się wdzięczył, tańczył, wkradał się w łaski szeptem nocy, budował wytrwale mosty z pajęczych nitek i zbliżał się drapieżnikiem utajonym, a ja, jako ten ślepiec, polegać mogłem wyłącznie na intuicji, chociaż nie jestem kobietą, której przychodzi to bez udziału świadomości, kiedy palce do krwi zgryzie i nie wie, ale czuje. Okłamał i ją we mnie. Ominął ostatnie zasieki wątpliwości i wgryzł mi się w szyję dotkliwie. Nim alarm podniosłem już się mną sycił i przestawać nie zamierzał. Tym razem przegrałem po raz pierwszy zapewne.

A przecież wcześniej... To ja strącałem. Niejednego. W czeluści niepamięci, w otchłanie nieświadomości. W światy wolne ode mnie – niech sobie trwają tam, choć może bardziej humanitarnie byłoby ubić którego dziada. Żeby już nigdy i nikomu. Żeby nie szedł ścieżką, na której kolejnego ślepca ukąsi do krwi żywej i jadem zatruje dożywotnio. Nieuleczalnie.

Pacnąłem i pozwoliłem odejść, chociaż miałem gardło obnażone, a zęby zajęte piciem krwi żywej – mojej krwi. Strąciłem, jak komara, którego bez uzasadnienia strąca się z dłoni nie zabijając, bo to zmienia niewiele – przyjdzie kolejny tropem krwistego kleksa – czasami lepiej pozwolić odlecieć i nie zostawiać tropu pachnącego aromatem spełnienia, sytością poprzednika, bo kolejny drapieżnik gotów zapolować watahą.

Pamiętam samice. Wdzięczyły się swawolnie na zgrabnych odnóżach i wiodły moje zmysły na pokuszenie, dla mnie ubrane wyłącznie w zapach być może droższy od rachunku, którym wcześniej obarczał mnie kelner na do-zobaczenia-i-proszę-częściej-nas-odwiedzać-a-pani-taka-piękna-może-zamówić-taksówkę-?-dziękuję-szanownemu-panu-proszę-dzwonić-loża-czekać-będzie-i-pachnieć-czarnym-lotosem-albo-piżmem-niewinnym-a-kucharz-już-teraz-natychmiast-co-pan-sobie-życzy-i-gwiazdkę-z-nieba-oczywiście-doliczymy-do-rachunku. Na zewnątrz, bez względu na fryzurę samice purytańskim wzrokiem karciły każdy przejaw zachwytu, jeśli pochodził z opakowania jawnie ubogiego, bo przecież nie one, nie takie, ależ skąd… Któż śmiałby je posądzać o małostkowość, lub materializm?

Przewijały się jak w kalejdoskopie przez bezwzględność mojej karty kredytowej, złotem głupców grawerowanej, obciągniętej majestatem i zasięgiem „no limit”, niczym dojna krowa, zasilana każdego miesiąca kolejnymi zerami bogatymi w nieskończoność rzędu wielkości, w monotonię powtarzalności. Kupowałem intymność piersi we wszystkich możliwych kształtach i rozmiarach, zawstydzone pozornie, lub cynicznie otwarte, chętne i czekające na zauważenie. Kupowałem w pakiecie to, czego nie umiałem dostać bezpłatnie. Czego szukając perwersyjnie i bezczelnie, nie znajdowałem potem w hotelowych ustroniach, gdy noc zamykała powoli oczy znużona podglądaniem moich poczynań najsubtelniejszej uzdy pozbawionych. Kupowałem sprzedajną, wątpliwą dziewiczość, jak przekąski w fast-foodowych ekspresach otwartych całodobowo i bezkompromisowo.

W obliczu bezwolności utonąłem całkiem. Kupowałem tymczasowość, jeśli mi była potrzebna, powierzchowność o skórze gładszej od kryształu zamawiałem, na kaprys chwilą malowany, w słowach słodszych od dzikiego miodu, a z każdego istnienia mogłem zbudować podnóżek, żeby był mi piedestałem chwalącym mnie po kres uwielbienia nieszczerego. Wierzyłem w nie. Wierzyłem, bo chciałem wierzyć, bo zdawało mi się, że tak należy. Mi się należy. Od tego świata zależnego od mojej płochej pobłażliwości, od mojej egoistycznej potrzeby, albo kaprysu ulotnego bardziej niż dmuchawce na łące, niż babie lato…

Pijawki i cyniczne dusze, darmozjady i trutnie. Dziwki płci wszelakiej i wieku. Wszyscy lgnęli. Ci, którym skrupuły tak obce, że własne dziecko gotowi byliby mi do łóżka przynieść własnoręcznie, wraz z kromką chleba, solą, nożem i widelcem, żebym je zjadł na świeżo. Na żywo! Z pomidorami z upraw ekologicznie czystych! Wobec ich zachwytu! Szlag! Ściągnąłem do siebie cały szum świata, całą niegodziwość, niczym ultrafioletowa lampa ściągająca nocne owady. Ale lampa zagryza je błyskawicznie elektrycznym łukiem, a ja… Smarowałem chleb niegodziwością, zdradą ideałów, syciłem się łzami dziewic którym zabrakło hartu, których nikt nie nauczył mówić „nie”, które chowane były w kulcie złotego cielca i odwagi im nie starczało, żeby własnej rodzinie odmówić racji, ściskając kolana w obliczu mojego, bogatego pragnienia.

Wstyd się przyznać – flirtowałem ze światem zepsutym, droczyłem się i garścią monet między głodne istnienia rzuconą, jątrzyłem cudzą krwią piach trotuarów. Szukałem barier, żeby je złamać, żeby patrzeć, jak pośród warg drżenia, pośród smrodu strachu i niepewności można rozebrać ideały i skłonić do każdej niegodziwości. W kuluarach, albo oficjalnie, pośród świateł i w alkowach, gdzie skrywały się wyzwania, a ja grałem z nimi w pokera i kupowałem najdroższe skrupuły.

Cudzołóstwo uprawiałem wulgarne, bo łowiłem więcej niż seks. Łowiłem zasady, maniery i przyzwyczajenia. Bawiłem się w przekraczanie tego, co dopuszczalne, pchałem w stronę niepoznanego i poza horyzont zgody. Pośród pękania szlabanów zbudowanych z najstraszliwszych tabu szukałem miejsca, w którym wstyd się stopi, a duma w zaciśniętej pięści załka cichutko, bo przegrała. Bo została kupiona garścią menniczego papieru i wystawiona na wzrok, któremu nigdy dość będzie i wiecznie mało. Więcej. Jeszcze. Skoro dzisiaj udało się dojść aż tu, to jutro… nie pytaj – dzisiaj jeszcze nie wiem, jak bardzo, jak daleko i jaką ścieżką. Na ile kaprys pozwoli… Może podpowiesz mi? Zasugerujesz ekstrawagancję, której nie zdążyłem schwytać za jednodniowe skrzydełka? I tak cię kupię jutro, więc jeśli wiesz – tym lepiej, będziesz się mogła oswoić do rana.

Myślałem. Zdawało mi się, że myślałem, że mogę więcej nawet, niż jakikolwiek mityczny bożek miał odwagę wygłosić. Niż kozioł porażony wieczną erekcja był w stanie zarazić jednostek zbyt słabych, żeby mogły się ostać wobec boskiej potencji. Domniemywać chciałem, że ja zajmę miejsce tego, który stał się przeszłością, bo przecież w obliczu zer na karcie złotem piętnowanej nawet tęcza bledła i rozbierała się z kolorów, żeby nagą naturę pokazać mi, gdy byłem łaskaw w jej stronę wzrok skierować. Wchodziłem światu pomiędzy rozchylone… ramiona też… I własnym pożądaniem bezkresnym chciałem go zapłodnić… Grałem z nim w ruletkę nieuczciwą strasznie, bo reguły ustalałem ja. Kiedy wynik stawał się oczywisty.

Aż przyszła ta, co szeptać potrafił nadzieje bardziej wyuzdane i bogatszą wyobraźnią wyposażona przez los. Przyszła i kiedy pośród umizgów fałszywie granych dotarła tam, dokąd nie docierają strażnicy, kiedy zatruła kielich ambrozji i w zaciszu sypialni, do której wejść mogli wybrańcy… Uwiodła mnie szerokością postrzegania. Zachwyciła bezwzględnością, niezłomnością i młodzieńczym entuzjazmem. Weszła i rozebrała się z pozorów, a zanim ja zdążyłem rozpoznać, że to nie gra, że nie perwersja ad hoc powołana do życia – poczułem ból i pulsowanie skarg niespłodzonych potomków ponoć bezpiecznie ukrytych w mosznie.

Spadłem. Z piedestału. Z siódmego nieba. Z nieskończoności na klepisko uryną śmierdzące. Zerknąłem do góry, póki wzrok nowej orientacji nie złapał. Na moim tronie siedziała ta, która kopniakiem mnie strąciła i teraz jej beztroska świat przemierza głodnym wzrokiem. Ona też jest kurwą – wiem, bo była moim łupem. Garbię się i chowam w cieniu drzew, bo nie wiem, czy pozwoli mi żyć… Ja? Nie pozwoliłbym jej. Gdybym wiedział…

Leżę w mierzwie, pośród smrodów do dziś mi obcych, które stać się mają codziennością i wiem, że łasce nowej siły jestem przypisany, że na sklerozę liczyć muszę, jeśli życie chcę zachować, ale przecież to nieomal nierealne – o mnie zapomni sucz złowieszcza? Pani na nieboskłonie? Ta, która już raz przyszła kolanem do mojego niespełnionego potomstwa? Która potrafi w twarz napluć tak bardzo, że słowa bledną do nagiej kości, uczucia kurczą się i pełzają w prochu żebrząc o niepamięć, bo o amnestii mowy być nie może. Teraz boski paluch uzbrojony w tipsy, w lakier, który zmienia się szybciej niż moje myśli przenikają bezmiar mózgu spalonego wczorajszym powodzeniem. Teraz bóg może odroczyć na czas menstruacji wyrok, albo wręcz przeciwnie – przyspieszyć, żeby ból istnienia zwalczyć jadowitą satysfakcją. Dziś jestem daniem głównym. Spoconym pośród roślin mięsem, które w menu zagościło po raz ostatni….

        Słyszę, jak boskie nozdrza pochylają się nad talerzem świata, jak oczy sprawdzają miękkość mięsa, a język pochyla się nad finezją martwej natury. Nad wielobarwnym dziełem sztuki już nieżyjącej, która stać się ma przyczynkiem jutra, która da nadzieję, lub wyśle rozkazy. Uciekam wciąż pośród drzew, pośród łąk i architektury, a boski widelec nie spieszy się za mną wcale. On chce się rozkoszować, delektować, więc najpierw warzywa, łyk wina, gawęda niespieszna na Parnasie, a po talerzu świata widelec błądzi szukając frykasów – mnie szukając. Przyprawiam sam siebie własnym strachem, moczem się przyprawiam. Chciałem się nawet zepsuć, żeby innym oszczędzić tego majestatu, ale nie potrafię. Widelec krąży w beztrosce tuż ponad światem i szuka pikanterii… tak sądzę… mnie szuka niestety, a ja jak kościelna mysz, w oczach chudnę i boję się tak bardzo, że zmysły mam splecione w supeł, który… Może w nowo-boskich zębach stanie się zaczątkiem próchnicy. Ostatni, pośmiertny zamach, z ułańską szabelką. Widelec dostrzegł już mnie… Zbliża się z wygrawerowanym przesłaniem – jest jeden bóg – a natura? Na chwałę i pożytek jego… JEJ, żebyśmy byli do końca konkretni.

- Ty wiesz… Nie samym chlebem żyje człowiek. Twoja kolej stać się okładką kromki chleba na chwałę posiłku i energii, która pozwoli dotrwać głodnego jutra Na więcej nie wystarczysz. Oby do świtu. Zostań esencją, dzięki której mi wystarczy energii na nowy dzień. Już bez ciebie. Jadłeś, żeby zostać zjedzonym – na chwałę istnienia. I tak nie masz nic do gadania…

52 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. przyroda jest bardzo toksyczna i bezwzględna. po Ciebie też przyjdzie. nie uciekniesz...

      Usuń
    2. Przyroda?
      Ja nie o niej, tylko o naszej dobrej znajomej - patologii.

      Usuń
    3. jak to wiosną - kwitnie wszystko, nawet niechciane

      Usuń
  2. "...już posmarowałem tobą chleb..."

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepadam za tą piosenką.

      Usuń
    2. och Wy - pijawki... głodomory...
      ładnie to tak mnie biednego zeżreć? może pora o jakiejś diecie bezmięsnej pomyśleć?
      od razu na fotelik szanownym tyłeczkiem i czekamy na menu...
      a tu oko luzem (saute z francuska). wystraszone, żylaste i kto wie, czym zainfekowane...

      Usuń
    3. "A a a a kobieta zła"

      – to z Elektrycznych Gitar

      Usuń
  3. Walka płci czy łańcuch pokarmowy?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pieter Bruegel wielkie ryby jedzą małe ryby.

      Usuń
  4. Na każdego czyha coś większego...

    "W trzcinach czyha wielka żaba. Straszliwa żaba. Żaba jak pół draba."

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi

    1. to chyba z "pana samochodzika" - w tym jeziorze mieszka żaba, wielka żaba jak pół draba

      Usuń
    2. możliwe, tak mi się utrwaliło i tak kołacze...
      i bardzo możliwe, że to z 'Księgi strachów',
      a wydawało mi się że to z Niziurskiego

      mniejsza o żabę, chodzi o strach

      Usuń
    3. z tego co pamiętam miała owa żaba pałać większym apetytem na niejaką Kasię i Sebastiana

      Usuń
    4. w takim razie możesz mieć rację, Sebastian to jamnik

      a to jest Niziurskiego i trochę mi się łączy z tematem:
      "Za bogactwo się płaci. Za dużo się płaci. Żadne skarby nie są tego warte."

      Usuń
    5. pamiętam więcej - pan samochodzik o poranku golił się brzytwą "co dzień ryzykujesz życiem", a potem w piżamie i zacięty krwawo płynął samochodem w pościg. tylko tytuł mi umknął. ale może sobie przypomnę

      Usuń
  5. to tytuł rozdziału (XII),
    aż sprawdziłam w książce

    OdpowiedzUsuń
  6. Przyszła kryska na matyska ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a kobyłka u płota.

      Usuń
    2. A obraz do niego ani razu.

      Usuń
    3. A w sobotę łeb mu ścięli.

      Usuń
    4. A diabła ma za skórą.

      Usuń
    5. A nożyce się odezwą.

      Usuń
    6. zmasowany atak przysłów?
      z powodu jednego upadku?

      Usuń
    7. Z powodu jednego upału.

      Usuń
    8. Wracam do roboty - ja dzisiaj tych na "Z" maltretuję, a raczej oni mnie.

      Usuń
    9. że niby pod wpływem stajesz się wylewna? gadatliwa, lub elokwentna?

      Usuń
    10. nie szkodzi - różnorodność jest interesująca.

      Usuń
    11. Zdecydowanie tak.
      Wracam jeszcze na 1,5 godziny do "Z".

      Usuń
  7. Nosił wilk razy kilka...
    chyba mi się udzieliło. O!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. i vice versa, żeby już domknąć wątek.
      ale i tak najbardziej mi się podoba: 'im bardziej Puchatek wchodził do chatki Prosiaczka, tym bardziej Prosiaczka nie było"

      Usuń
    2. hahaha... "Jestem tu gdzie stoję, ale jeśli się ruszę, to mogę się zgubić."

      Usuń
    3. ja na ogół jestem tu, przez co zawsze wiem, gdzie jestem, ale otoczenie może się zgubić i mieć problem, żeby mnie odnaleźć i wrócić do mnie.

      Usuń
    4. jestem i tu... i tu... a nawet bywam tam
      przyznaję że czasami trudno za Tobą nadążyć,
      ale się staram,
      zawsze, gdy chcę.

      Usuń
    5. trudno być tam, bo kiedy już dotrę, to znowu jestem tu.
      pośrodku tutaj otoczenie może mnie łatwo zgubić. w końcu nie jestem aż taki istotny, żeby się tak skrupulatnie za mną oglądała.

      Usuń
    6. a skąd wiesz, że... i czy...i na ile jesteś/nie jesteś istotny?

      Usuń
    7. siedem miliardów ludzi - rozkładając zainteresowanie otoczenia demokratycznie - uzyska się wypadkową w jakiś ogryzek niezauważalny ubraną. A mniemanie, że stanowię coś więcej, jest już uzurpacją nieuprawnioną - oby się udało do średniej dorosnąć.

      Usuń
    8. siedem milionów?
      przyjmijmy, że się mieścisz w magicznej liczbie moich bliskich kontaktów społecznych,
      chociaż uważam, że po przekroczeniu dwudziestu, kontakty trudno nazwać zażyłymi

      Usuń
    9. popatrz jaki wybór - nie warto się tak ograniczać - daj innym szansę

      Usuń
    10. jestem wybredna, ale nie mówię nie

      Usuń