wtorek, 29 maja 2018

Konfesjonał.


Od razu powiem, że dobrym człowiekiem nie jestem i już pewnie nie będę. Oszczędź mi obelg proszę, bo leżącego kopać, to wstyd podobnego rozmiaru chyba, a jak sądzę jesteś grzesznikiem podobnego formatu.

Zalągłem się w kobiecie jak podstępny wirus. Wgryzłem się najgłębiej, jak tylko było można, na paluszkach szukałem przystani, oazy i darmowej kuchni. Ciepła i miłości szukać zacząłem znacznie później i nie zamierzam kłamać, że z otwartymi ramionami szedłem i ze sztandarem – skradałem się jak wąż, wśliznąłem się w cudze życie i wymusiłem na nim, żeby się stało moim. WYMUSIŁEM! Wdarłem się podstępem, korzystając z ograniczonej świadomości i zanim rozum kobiecie wrócił, ja już gniazdo wiłem. Przegryzłem się i przedrapałem do jądra, gdzie suto zastawiony stół, gdzie bezpieczeństwo sięgało szczytów ludzkich możliwości. Odwołałem się do wszelkich instynktów wyższych i niższych, wrzeszczałem potrzeby i zachcianki. Jak car wszechmocny, jak cesarz.

Ona też mnie nie kochała wcale. Ba! Nawet nie miała świadomości, że jestem, że stałem się cząsteczką jej ciała, kleszczem, tasiemcem i klątwą. Żyła sobie nieświadomie, a ja ssałem i wysysałem z niej soki. Jak miała kochać pasożyta, który ukradkiem wyżerał ją od środka i to tak perfidnie, że wcale nie wiedziała? Kiedyś wreszcie usłyszałem jej zdziwienie, gdy zorientowała się, że apetyt dopisuje jej ponad normę. Próbowałem przeczekać w bezruchu i ścisłym poście, ale brzuszek pusty nie pozwalał mi na takie skrupuły, szczególnie, kiedy przywykł już do dobrego. Do obfitości – a niech tam! Niech żre, niech się pasie, byle dla mnie wystarczyło. Poznawałem wciąż nowe smaki i stałem się koneserem. Wybrednym tak, że gwiazdki Michelina uznałem za obelgę. Ja chciałem truskawek w grudniu i lodów o drugiej nad ranem. Kiełbasy z czekoladą i kwasu od ogórków w kwietniu. Bitej śmietany i musztardy – pół na pół, każdego dnia. Musztarda mogła być rosyjska, albo francuska, z gorczycą lub chili, ale bita śmietana musiała być tutejsza, świeża i pachnąca wciąż żywą krową. Nie byle-co-z-dyskontu.

Śmiejesz się? Powiem więcej. Zabrałem jej urodę. Ukradłem ją całą. Ukradłem spokój święty, przyzwyczajenia, nałogi i pasje. Zjadłem całą prywatność i zostawiłem tylko łzy, bo były zbyt słone i tak nasączone niepewnością, że aż biegunki dostawałem, kiedy płakała w środku nocy przemaczając poduszki, firanki, sukienki, czy co jej tam w ręce wpadło i dało się przytulić do oczu. Zabrałem wszystko dla siebie i patrzyłem, jak się jej paznokcie kruszą, jak skóra pęka, bo tyłem bez umiaru i rosłem. Klęła mnie – poważnie mnie klęła słowami takimi, że do dzisiaj nikt mi takich słów nie mówił. Wolę nie powtarzać, bo nawet wyrozumiała cenzura natychmiast skasowałaby tę wypowiedź. Chciałem ją powstrzymać. Od tych bluźnierstw, od płaczu, od niepewności i przesądów.

Kopałem ją w brzuch – rozumiesz? Młodą, niedawno zdrową i pełną zadowolenia z życia kobietę KOPAŁEM W BRZUCH. Jak sadysta, jak ostatni szubrawiec, biłem ile tylko sił miałem, a ona… Ona mnie głaskała przez tę skórę naciągniętą ponad miarę i szukała dla mnie słów najsłodszych. Zapraszała mnie tu i tam, zabierała ze sobą wszędzie i pokazywała świat, jakim podłym być potrafi i jakim w pozorach sympatycznym. Kiedy tylko niepokój mnie ogarniał, kładła na mnie dłonie – wtedy Kaszpirowskiego mogłaby zawstydzić, tak doskonale potrafiła mnie dłońmi zahipnotyzować i uzdrowić. Wystarczyło, że zacząłem się dobijać, a wnet przychodziła – jak konsjerż, jak królewski posługacz. I kładła te ręce napuchnięte, nasiąknięte moimi wydzielinami.

Wstyd było na nią patrzeć, kiedy na skórze rosły jej pryszcze, a ja bawiłem się beztrosko i wymyślałem co dalej. Nawet dzisiaj nie mam aż takich fanaberii, jak wtedy. Dziś… Nie wyobrażam sobie, że mógłbym w nią nasikać i mieć czelność dopominać się o sok, bo mi w gardle zaschło. A ona…Boso, pośród nocy skrobała lód z zamrażalnika. Po cichu, żebym się nie rozbrykał, kiedy mi gorąco było bardzo i nawet prześcieradło zastępujące kołdrę dławiło ruch powietrza i pociłem się. Drapałem pazurami ten brzuch szukając powietrza i ochłody, a ona, nieprzytomna, bezrozumna, klęczała przed lodówką z nożem do masła i darła plastik ścian zamrażarki z igieł lodu i pożerała je jak hiena żre padlinę, jeśli miała szczęście ją znaleźć – nie patrzyła na krople krwi z mięsa, na przymarznięty listek pietruszki, czy strzęp plastikowego woreczka od kotletów – ŻARŁA LÓD, JAKBY W ŻYCIU NIC NIE ŻARŁA!. Dla mnie… Żebym się nie ugotował!!!

Dzisiaj płaczę, kiedy pomyślę… Dzisiaj nie wierzę… W nic i nikomu… Latem, kiedy słońce liże jej odkryte blizny, a skóra wygoiła się jak kora drzew ludzką głupotą uszkodzona i jaśnieje bielą, której opalić już się nie da wcale…

Pamiętasz? Nie wytrzymałaś wreszcie i pośród przekleństw gorących wydaliłaś mnie na świat zimny i bezwzględny. Nie udźwignęłaś już dłużej mnie i mojego egoizmu. A ja darłem mordę – wtedy jeszcze niewielką, ale z każdym rokiem większą - darłem. Żeś mi krzywdę zrobiła – wyrzuciłaś z siebie gnoja. Trutnia i darmozjada. A było tak miło… Dla mnie…

Płakaliśmy razem – ty i ja. Klęliśmy niegodziwość wzajemną i bezwzględność. Pluliśmy na siebie i wszystkich wokół, gdyby sił nie zabrakło, konwulsyjnie schwyciłbym cię za serce, za żebra, za srom i nie pozwoliłbym, żebyś pozbyła się mnie. Nie pozwoliłbym, ale byłem gówniarzem bezbronnym, miękkim i pachnącym Twoją czułością. Kiedy ja zlałem się ze strachu, ty zbierałaś oddech, rozum i wznosiłaś modły dziękczynne pod niebiosa, że nareszcie znowu jesteś panią własnego ciała, które choć okaleczone, to jednak żywe, a ja darłem się wniebogłosy paragrafami kodeksu karnego, albo unią lubelską, czy hołdem pruskim i szantażowałem konwencją genewską, helsińską, sztrasburską… Protokołem z Kioto. Wszystko jedno jaką i jak dalece nierozważną  regułą – chciałem wrócić tam, gdzie świat był prosty, jasny i przyjazny – do raju, w którym wszystko i zawsze zachowywało się tak, jak miało się zachowywać, żeby mi sprawić przyjemność. Świat w którym byłaś moim żywicielem. Myślałaś, że wytrwasz, że wystarczy mnie wypluć i już? Pomyliłaś się niestety dla ciebie. Myślałaś, że to koniec, a ja…

Wiem, że zgasiłem wszystkie twoje przeszłe przyjemności i grzeszne żądze. Wiem, że zabrałem ci rok i kolejny i jeszcze dekadę, a potem drugą. Wiem to wszystko aż nazbyt dobrze, bo przecież niedojrzałym okiem oglądałem. Mamrotałem  te swoje nieszczęścia i rosłem w twoim cieniu, a ty mnie wciąż chroniłaś przed palącym słońcem, chociaż opalałaś się już nierówno, a blizny lśniły nawet po zmroku…

Jestem pasożytem. Szczurem zajadłym. Wirusem i bakterią kurczowo uczepioną życia, które mi się wcale nie należało, które jest wynikiem mojej agresji – większej niż agresja tych, co wykazali się mniejszą determinacją i bezwzględnością. Wygrałem pierwszy wyścig nie dlatego, że byłem dobry – wygrałem, bo byłem najgorszy. Najpaskudniejszy i najbardziej przebiegły. Bezwzględny bardziej niż wczorajsze żywoty i chcę wykorzystywać ciebie nadal, chociaż jesteś krucha i słaba – tym gorzej dla ciebie! Pamiętaj – wygrałem, bo jestem najgorszą z dostępnych możliwością. Jestem anatemą i przekleństwem. Zabrałem ci lat wiele i chociaż widzę, jak patrzysz z nadzieją, że się odwdzięczę, to ja knuję już kolejne chcenia, kolejne potrzeby generuję w sobie i ty masz mi je zapewnić! MI! MNIE! DLA MNIE! JA! – nie uwolnisz się ode mnie, bo ci nie pozwolę. Jestem chytry, zły jestem, nieumiejętny, głupi, ale pazury mam ostre i trzymam mocno – odepchniesz, to wyrwę ci serce.

Jestem paskudą żyjącą w otoczeniu podobnych paskud. Zaczepionych w sercach żywych DAWCÓW ŻYCIA jako te pasożyty, których nie da się odczepić bez uszczerbku dla istnienia dawcy. I wiesz co? Dzisiaj znowu przyjdę pić twoją krew. Dzisiaj znowu ukradnę ci odrobinę życia, zabiorę jak własne i nie zauważę, jak bardzo to boli. Przyjdę do ciebie po ciebie i wezmę sobie wszystko. Wszystko, czego nie przypilnujesz… Zabiorę więcej, niż chcesz dać, niż wiesz, że możesz. Ja… Pójdę krok dalej – wezmę więcej, bo mniej już brać nie umiem. Nie będę cię obrażał nadaremnie wulgaryzmami – i tak chcę wystarczająco dużo, aż dziwne, że się jeszcze nie słaniasz. Skąd siłę bierzesz? Daj mi jej choć trochę – proszę (nieszczerze…). Daj, wezmę każdą ilość. Wszystko wezmę – przecież widzę, że chcesz mi dać, tylko do dzisiaj nie wiedziałaś, że mi się przyda. Że poproszę. Powieszę sobie na ścianie w salonie – może zdążę zanim zdechniesz…

Nie zrobisz mi tego – prawda? Nie zdechniesz? Nie zamkniesz oczu i uszu na moje potrzeby i będziesz wieczna i… Nikt więcej nie pozwoli mi żyć… Oni są tacy podli i bezlitośni – nie przytulę się do żadnego źródła aż tak, żebym miał siłę żyć. Ja przecież piję twoje soki od tak dawna, że nie chcę obcych – przecież wiesz – jeszcze mnie jakiś wirus dopadnie… i będzie ssał i skamlał jak ja…

Wygrałem życie twoim kosztem. I choćbyś powiedziała najbrutalniejsze słowo jakie tylko znasz – przyjdę do ciebie, bo tylko tam iść mogę bezkarnie. Jestem koszmarem i nic mniej nie umiem. Gdybym umiał, już dawno skwierczałbym własną agonię, nim spróbujesz odzyskać rozsądek. Jestem największym przekleństwem, bo każde zawahanie zdechło i wyschło na wiór nim spłynęło w otchłanie kanalizacji – paradoks – skisły wszelkie szlachetne aromaty, a smród dojrzewa… Ja dojrzewam…

30 komentarzy:

  1. Bardzo brutalnie, żadna kobieta tak by nie napisała...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ale prawdziwie.
      najwyraźniej na kobietę się nie nadaję.

      Usuń
    2. Masz własną wrażliwość w wielu kwestiach, a kobiet u nas dostatek:-)

      Usuń
    3. u Was? czyli gdzie?
      a tak poważniej - podejrzewałem, że pod tym tekstem połozy się wielka cisza.

      Usuń
    4. Ja raczej wróżyłabym święte oburzenie, bo żadna matka ( no prawie) tak tego nie widzi...

      Usuń
    5. Jotko, napisać może i by nie napisała, ale coś mi się wydaje, że niejedna tak myśli lub myślała.

      Usuń
    6. do pisania trzeba szczerości, odwagi i odrobiny (sporej) ekshibicjonizmu.
      któryś z pisarzy określił to tak: "żeby pisać trzeba przekroczyć ostatnią granicę wstydu"
      a ja mówię, że czytelnik wykryje fałsz, choćby autor był niezrównanym szermierzem słowa - bez prawdy najtrudniejszej nie ma mowy o pisaniu.
      Nikt nie chce tego powiedzieć głośno - dzieci pacyfikują kobiecy świat - czasami jest to pożądane, a czasami stanowi przekleństwo. A brutalne fakty są takie, że nowe życie pożera stare, które może zachowywać się dowolnie - jest nawozem młodości.

      Usuń
  2. Paskuda! Ale, cóż... nikt nie jest doskonały.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. i tu niestety trzeba się zgodzić.

      Usuń
    2. Pasożyt, ale swój. I nie mogę się nadziwić, że też człowiek coś takiego w sobie wyhodował...

      Usuń
    3. i nie próbuje się uwolnić, albo uciec.

      Usuń
  3. Takie refleksje chyba obce są młodym...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. sugerujesz, że jestem stary? dzięki piękne.

      Usuń
  4. Nooo...poniosło Cię. Prawda jednak z Twoich słów przegląda, tylko czy Ona by się z tym zgodziła?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a czemu nie? trzeba być grzecznym i układnym koniecznie?
      czy ona się zgodzi? matce trudniej zadać takie pytanie, niż napisać - a Ty? zgodzisz się?

      Usuń
    2. To nie jest tak do końca, częściowo się zgadzam, bo bywa strasznie, bywa też dobrze do końca.

      Usuń
    3. ja nie wiem, bo mogę tylko posłuchać i popatrzyć. ale wymyślić mogę i tak zrobiłem dość przewrotnie.

      Usuń
  5. Mhm. Czyżby rodzaj oryginalnego Dnia Matki?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wiesz, że miałem podobną myśl, ale dzień po publikacji?
      czarownica, czy jaka inna cholera?

      Usuń
    2. jak ja? czarownica?

      Usuń
    3. Czyli ja.
      Chciałabym.
      Być czarownicą.

      Usuń
    4. coś stoi na przeszkodzie?
      w moim przypadku już z płcią krucho, a zostać oszukaną czarownicą, to zbyt wydumane.

      Usuń
    5. Stoi. Brak umiejętności magicznych.

      Usuń
  6. Oj, dobry, mocny tekst. Spokojnie mogłaby to napisać niejedna kobieta :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. na razie wszystkie odżegnują się nawet nogami

      Usuń