niedziela, 29 grudnia 2024

Imaginacja.

 

    Czasem, kompletnie bez uzasadnienia, pozwalam myślom pomknąć gdzieś, nie przejmując się dokąd, ani którędy pomkną. Coś, jak roztargniona babcia, która szukając w wielkiej torbie cukierka dla wnuczka, zapomina o nim właśnie, a ten tymczasem udowadnia, że chaos nosi w sobie od urodzenia. Zdania tracą swoje dostojeństwo, słowa lepią się do siebie tworząc mezalianse, niebezpieczne, niegrzeczne i absolutnie nieposkromione. Wyczyniają brewerie.


    Tak właśnie działa na mnie rynek, przez który szwendam się od czasu do czasu nie po to, żeby przysiąść na piwko w ogródku, nie szukając namiętności na godziny, ale by opanował mnie ów przejmujący, dotkliwy chaos. Najwyraźniej tłok, anonimowy, skupiony na sobie, staje się katalizatorem światów, w jakich zdarzyć się może (i powinno) więcej niż wszystko. Uśmiechałem się do tej myśli nieraz, twierdząc buńczucznie, że gdybym tylko pozwolił pośladkom przywrzeć do kamiennej ławeczki na czas wystarczająco długi – miesiąc, względnie dwa, zebrałbym materiału na tłustą powieść, a może i pięcioksiąg. Tak wiele fascynujących „ciągów dalszych” snuje się za obcymi ludźmi, ochrypłymi okrzykami, czy zdarzeniami pełnymi pikantnych zakamarków.


    Łżę oczywiście, bo kto mnie zna, ten wie, że cygańska dusza nie pozwala mi na cokolwiek więcej, jak snucie domysłów, bajek bez znaczenia, wymyślanie maligny i mieszanie jej łyżeczką, jakby to był malinowy kisiel. Powieść? A kto wytrzymałby tak długo przy jednym temacie? Co innego opowiadania – bez początku, czy końca, wątek zaciągnięty zaledwie tyle, ile wymaga zaspokojenie apetytu. Porzucam potem bez żalu, jak miłorząb jesienne liście.


    Ale… Bo zawsze jest jakieś ale – rynek działa. Wyzwala podskórne uczucia. Pozwala na więcej, niż się po nim spodziewam. Sam nie wiem ile opowiadań ma początek, albo pochodzenie rynkowe. Przecież nie zacznę teraz liczyć, jak emeryt trzęsący się nad kieliszeczkiem koniaku. Niemniej – szukając magii idę między węższe niż gdzie indziej uliczki, w zaułki, zakamarki, podwórka nieznane turystom, a potem nurzam się w rynkowym gwarze, jak oliwka w martini. Czary dzieją się nienachalnie. Tak po prostu. Podchodzą, niczym napalony nastolatek do piegowatej księżniczki i usiłują uwieść banalnym tekstem.


    Wydłubuję z tłumu wątki może nie najwspanialsze, oprawiam je w słowa, poleruję, wydobywam blask. Czasami sądzę, że potrafię, innym razem żałuję, że nie. Banał? Przy skończonej liczbie liter i słów każda treść jest już od niepamiętnych lat banałem. I choćby urodził się geniusz z nieziemskim talentem, to nie przeskoczy granicy kiczu. Może… natchniony poeta zdołałby upleść sznur słów nieznanych, splotem dziewiczym scalonych, tajemną mantrą niemożliwej interpunkcji stukającej w rytm rodzących się i gasnących uczuć.


    Szukam niemożliwego, czytam co popadnie, piszę, gdy tylko drgnie świat, patrzę i czuję. Snuję mrzonki. Myślę niedyskrecje i marzę, że ze słów skleję coś, co stopi obojętność. Jeśli obojętność w ogóle zauważy moje wysiłki.

4 komentarze:

  1. Bo to nie malinowy, a malignowy kisiel.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dobry kisiel jest nie do pogardzenia. a jego smak, to kwestia upodobań konsumenta.

      Usuń
  2. "Szukam niemożliwego, czytam co popadnie, piszę, gdy tylko drgnie świat, patrzę i czuję. Snuję mrzonki. Myślę niedyskrecje i marzę, że ze słów skleję coś, co stopi obojętność." I cudownie to robisz!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. chodzi o to, by choć próbować. nie poddawać się beznadziei, wyglądając pierwiosnków.

      Usuń