niedziela, 31 grudnia 2017

Słowem namalowane.

Dlaczego? Skąd pomysł i czym uzasadniony, żeby pisać, a nie na przykład tańczyć pośród ostępów leśnych, czy na scenie teatru zamkniętego przed laty tylko po to, żeby deski pokryły się dywanem kurzu z rodzynkami wyschniętych mysich bobków, które tajemnicę minionych, bezimiennych żywotów wciąż noszą w sobie? Gorączkowo dość, co jest i dla mnie samego niezwykłe, rozglądałem się po własnych talentach i nie wiem zupełnie jak odpowiedzieć, jak uzasadnić, żeby nie popaść w śmieszność, albo nie zasłużyć na kaftan bezpieczeństwa. Skąd we mnie plan taki właśnie, żeby w świat literek się zagłębiać i drążyć, jątrzyć i udawać. Kreować – powiedział ktoś nawet. Szukam odpowiedzi w sobie, dla siebie, więc nie byle jakiej, którą mogę odepchnąć otoczenie, żeby trwać w mniemaniu… bo… ja nie chcę trwać… ja chcę w życiu tworzyć. I mniej istotne co, żeby tylko móc doprowadzić rzecz do końca. Zostać stworzycielem, autorem, popatrzyć dokładnie tą samą dumą, którą patrzył Bóg kończąc swoje dzieła, bo ja na podobieństwo ponoć jestem stworzony. I dlatego chcę tworzyć i widzieć dzieła skończone.

Szukałem w sobie pomysłów, zaglądając w fartuszki muz wszelakich. Nie będę aktorem, który własną mimiką i gestem potrafi nazwać świat, który w ruchach prostych zdefiniuje skomplikowane uczucia i potrzeby. Przymierzałem się do śpiewania, do ubrania słów w zwiewną poezję, która zbudzi zmysły i nie pozwoli zasnąć, która niepokojem wewnętrznym sprawi, że noc zapłonie blaskiem słońca, a pszczoły zapylą nawet papierowe kwiaty na tapecie w małym pokoju, gdzie tkwić możesz ty słuchając owego śpiewu ze świadomością, że jesteś jedynym adresatem. Daleko od ludzkich uszu chowałem nieporadne początki śpiewu pomiędzy drzewami, które nie takie dźwięki znieść umiały w długim życiu i pośród chwili mną zaburzonej nawet jednym liściem, czy igiełką drobną nie zadrżały z trwogi. Ale ja wiedziałem. Nie zostałem stworzony do śpiewu, bo najpiękniej milczeć potrafię – ten jeden dźwięk wydać potrafię nie fałszując wcale i całą głębię wrażeń odzwierciedlić w bezgłosiu. Wróciłem, las przepraszając za własną nieporadność i rozglądałem się nieustannie szukając możliwości.

Ktoś pokazał mi kreski węglem na dziewiczo-białym papierze uczynione i trzema smugami definiujące urodę kobiety w miłosnym uniesieniu, ktoś w barwnych plamach opowiedział mi miasto moje wczorajsze i jutrzejsze, bo dzisiaj architektoniczna dziura wieńczy przestrzeń wyłącznie obrazem wypełnioną. Wiem, bo poczułem po czubki włosów na skórze, rozpoznałem zapach tych miejsc, gwar cichnący przechodniów, modlitwy o wzajemność i klątwy żarliwe, wąchałem pośpiech i pobieżność tubylców i przyjezdnych, którzy mijali jeszcze nie istniejącą kubaturę. Otoczyłem ramionami kawałek papieru i ołówkiem usiłowałem chociaż powtórzyć, jeśli nie powić w sobie widzenia. Dręczyłem tę kartkę i ten ołówek, a pot ślizgał się po wnętrzach dłoni i czoło rosił w niemocy. Malowałem twoją twarz ołówkiem miękkim z zawstydzenia, jak nieporadne zwierzę go trzymając. I powiem szczerze – nie pytaj, gdzie ów wizerunek schowałem – podarłem go na strzępy, jakbym dostał niechciany telegram, zawiadomienie, które przyszłość niszczy… Mam w sobie wyobraźni wystarczająco dużo, żeby nie rysować więcej. Nawet kółko na czole wymaga doprecyzowania, kiedy moją dłonią jest uczynione, bo ono wykracza poza ludzką odporność i pojmowanie kulistości. Nie mówmy więcej o malowaniu w kategoriach talentu – dla mnie to raczej komplementarny zbiór do takiego pojęcia – ten, po drugiej stronie zera…

Próbowałem rzeźbić, bo w drewnie znalazłem spokój i dla zmysłów przystań, w której potrafię zniknąć na długo. Każdym zmysłem przytulam się do drewna i do drzew żywych, tętniących gorączką, pchających się w stronę słońca i marszczących korę pośród mrozów. Próbowałem przestrzeń wypełnić wyobraźnią, zaznaczyć rys szlachetny czubkiem noża, czy dłuta. Szukałem linii idealnej, która pod dłonią zaśpiewa opowieść niedokończoną, ale taką, która zburzy spokój, która szarpnie duszą i nogi zniewoli choć na mgnienie serca. Próbowałem drzewa kształtować, jakbym był wiecznym wiatrem, błyskawicą, burzą, suszą i wandalizmem kretyna. Posadziłem drzewa, żeby rosły moją fantazją wyrzeźbione, ale one… już je przepraszałem nieraz za własną głupotę – one wolą żyć po swojemu i nie mi więzić je i niewolić. Kim jestem do jasnej cholery, żeby krzywdzić życie? Niewielu tak szczerze przepraszałem, przed nikim chyba tak nie klęczałem, jak przed drzewem, któremu w chwili zrozumienia oddałem wolność. A dłuta… rdzewieją, bo w nieumiejętnych dłoniach krzywda mieszkać tylko potrafi.

Zostało mi pióro. Skoro gestem, dłonią czy ustami nie potrafiłem nic stworzyć, zostało mi już tylko pióro. Chwyciłem je niepewnie dość, pamiętając wcześniejsze porażki. Nie widziałaś, nie chwaliłem się, bo czym się chwalić, kiedy przyszłości żadnej w początkach tworzenia nie było widać. Poszły tą samą drogą, którą poszedł twój portret jedyny i tylko moja miłość potrafiła w nim ciebie odnaleźć w kreskach niedokończonych. Trzymałem się pióra uporczywie i wytrwale, pisząc po jednorazowych zeszytach, po skrawkach papieru na wietrze posianych. Oddałem ogniom rozmaitym myśli ołówkiem uzewnętrznione, a ogień chichotał, bo psotnik z niego niewąski. Brał każde słowo, bez wyjątku, nawet, gdy mokre było nieznośnie, a ja wrzucałem weń własny wstyd i własną nieudolność z zaciśniętymi zębami i niepotrafiącą umrzeć nadzieją, że kiedyś przyjdzie dzień, w którym uda się choć jedno zdanie napisać warte zachowania. Nie wiem kiedy, pośród jakich słów porzuconych, w kartkach, po które ogień wyciągnął gorące ramiona utkwiło coś, co sprawiło, że ogień zagwizdał. Pierwszy raz dla mnie zagwizdał i zrobił to szczerym podziwem, bo przecież kłamać nie musiał wcale.

To chyba wtedy przestałem oddawać mu bezkrytycznie wszystkie słowa, jakie wypełzły na skraj papieru, niczym patyki falą przypływu na plażę wyniesione. To wtedy schowałem w kieszeń spodni pierwszą serwetkę ze słowami, od których zaczerwienił się ogień, a cofając dłonie syczał na mnie, jakby przestrzegał przed wrzuceniem w jego głodne gardło tych słów. Potem… Potem przyszłaś ty i przeczytałaś. Słowa z tylnej kieszeni dżinsów wyjęte, pomięte, sterane, na papierze, który rozsypywać się już zaczynał. Wyjęłaś je zapomniane z tych dżinsów i rozpostarłaś na kuchennym stole. Wyprostowałaś rogi, wygładziłaś dłonią i powiedziałaś:

- napisz mi jeszcze, chcę więcej…

Napisałem i pisałem wciąż i już nic do ognia nie wrzucałem, kiedy widziałem, jak gorączkowo pochłaniasz słowa, dopiero co wyjęte ze mnie i na papierze położone, a one takie… płoche… słabe i drżące. A ty powiedziałaś:

- Pisz i nie myśl już nawet, tylko pozwól słowom płynąć, pozwól żyć im swoim życiem, niech się toczą zupełnie tak, jak toczy się twój spacer poranny, kiedy celu żadnego i żadnego pośpiechu, a miasto otwiera ramiona szeroko i południki słońcem malowane wiodą na pokuszenie po zmianę strefy czasowej, na taką, w której mieszczą się pojęcia zawsze i nigdy. Na taką strefę, w której poranek trwać może całe życie, jeśli tylko jest tego wart, a popołudnie zniknąć może na samą myśl, że chcesz palcami pstryknąć, bo taki nieposłuszny.

Powiedziałaś mi pisz, ale nie powiedziałaś co, nie powiedziałaś jak, nic nie powiedziałaś, bo… teraz już wiem, wymyśliłem sobie, więc wiem nie czekając na wyjaśnienia. Ty chcesz wszystko, bez najmniejszej reszty, bez okrawka cienia, zasłonięcia, czy niedopowiedzenia. Każdą literkę, akapit i stronę bezwstydnie odartą z konwenansów, nagą nagością mojego sumienia, rozumienia, widzenia. I chwytasz te kartki, które jeszcze wilgotne od mojego potu, a czasem łez, pomiędzy czarnymi pajęczynami labiryntów leżących, słowami utuczonymi na mojej przeszłości, na wspomnieniu mroźnego wzroku, albo gorącej fanaberii. Podnosisz do oczu, chociaż półmrok źle wpływa na twoje oczy, to czytasz, jakbyś jadła obiad po trzech dniach postu – łapczywie, pazernie, niekulturalnie wręcz – zapominasz o świecie wokół, o mnie, a czas traktujesz z taką pogardą, że ten się pod stół chowa i mamrocze – ja słyszę co mamrocze – on odgraża się tobie, że ci nie podaruje, że odbierze co cesarskie i postara się, żebyś dotkliwie odpokutowała tę pogardę. A ty uśmiechasz się w końcu jak uśmiecha się lipcowy poranek do brzegu morza, albo łąki górskiej na południowym stoku i z dziecinnym blaskiem w oczach mruczysz wtulając dłonie pod moje pachy, albo pomiędzy guziki koszuli i szepczesz mi do ucha:


- co dalej? Chcę więcej… Chcę wszystko…

19 komentarzy:

  1. Nie szukaj więcej, nie wymyślaj talentów pozornych, pisanie Twoim talentem największym, ale i zmysł postrzegania tego, czego zwykłe oko nie dostrzega z przyczyn niewiadomych.
    Tytuł w dziesiątkę - słowem malowane, a wyobraźnia wyświetla obrazy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. marzenie niedościgłe - namalować słowami obraz, który będzie można dotknąć, powąchać i poczuć smak...

      Usuń
    2. Jesteś blisko, zapewniam, to zależy od czytelnika...

      Usuń
    3. nie jestem taki przekonany.

      Usuń
  2. Zachłanność to niezbyt pochlebna cecha - ale niech za pośrednictwem komentarza podziękuję tej, która mówi "chcę więcej". Jeśli dzięki temu można czytać takie opowieści jak w Twoim lustrze - niech Ci szepcze jak najczęściej. A Ty nie broń się i ulegaj tej prośbie - bo szkoda chować taki talent po kątach. I niech Ci nie przyjdzie do głowy go czymś zastępować - rozwijaj nadal ku uciesze tych co czytają.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. niech szepcze - może przeczyta Twoją prośbę?

      Usuń
  3. W Nowym Roku życzę dalszych sukcesów w pisaniu.
    :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ty już "zwariowałaś" i to chyba nieuleczalnie, ja dopiero się uczę.

      Usuń
  4. Kasety pełnej farb-słów, aby już dotrzeć do celu i gotowy obraz kolorowy, zywy pachnący móc oprawić. Oby się udało w przyszłym roku.

    OdpowiedzUsuń
  5. Taniec palców na klawiaturze też potrafi być fajny. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ale słowa nie stają się od tego bogatsze w znaczenia

      Usuń
    2. Palców na klawiaturze...
      Już wiem, na czym polega przyjemność pisania.
      Nigdy nie piszę swoich tekstów za pomocą klawiatury. Zawsze piszę ręcznie, bo jedynie słowa własnoręcznie wydziergane maja smak. Dopiero później zamieniam je w bezduszne komputerowe kopie.

      Usuń
    3. ja noszę ogryzki papieru w torbie i ze dwa długopisy plus ołówek, kiedy boję się, że zapomnę widzenie, to je zapisuję nawet w marszu. Jednak od kiedy zacząłem uczyć się "myśleć zdaniami" układam notatki w głowie i przepisuje je wprost do komputera. Zdarzało mi się nosić w głowie przez trzy dni gotowe zdania. Zapominam je natychmiast po zapisaniu.

      Usuń
    4. Najgorzej jest, gdy przyjdą mi do głowy jakieś myśli do zapisania tuż przed zaśnięciem. Wydają się takie oczywiste, nie chce się wstać, a rano... Nie ma. Ani śladu.

      Usuń
    5. ołówek i papier koło łóżka - to się da zrobić. nawet światło nie jest potrzebne, bo myśl można zapisać po ciemku nawet. A rano, w najgorszym razie trzeba będzie się domyślać, ale bez śladu nie zniknie.

      Usuń
    6. Przy łóżku mam książkę i telefon w charakterze budzika. To mi przypomniało, że przecież w telefonie jest notatnik.

      Usuń
    7. i dyktafon na ogół jest w telefonach...

      Usuń