- Pamiętasz? Tu był szpital. Od tak dawna był, że trudno
spamiętać, kto pierwszy wpadł na pomysł, żeby nad fosą zlokalizować szpital i
schody od wody dobudować, aby w razie walk, rzeką i lądem docierać mogli tu
ranni obrońcy miasta. Teraz nikogo nie ma, bo spadła komuś na łeb stara dachówka,
liszaje na upaćkanych olejnicą ścianach popękały, a sale operacyjne straciły
sterylność. Ludzie wynieśli się stąd szybciej niż karaluchy. Bo one zostały –
przynajmniej te udomowione bardzo długim pobytem. No i szczury oczywiście
zaglądają tutaj chętnie i często – dach nad głową jest, cieplej niż na zewnątrz
i bezpiecznie. Cicho i bezludnie. Czerwona cegła, to dobry materiał,
bezpieczny, szczury znają i cenią – może drewno bardziej, bo jest cieplejsze i
nigdy nie zastawi takiej pułapki, z której szczur się nie wygryzłby na wolność.
Tak, drzewo jest zdecydowanie bardziej przyjazne szczurom.
Szliśmy, chociaż raczej byłem prowadzony za tym
kapeluszem spod którego wydostawały się słowa – dziwne, ale całkiem zrozumiałe,
proste słowa dochodzące jakby z niebytu; może nieczęsto rozmawiał, może język
mu zwiotczał, albo zesztywniał? Nie wiem, ale szliśmy i w jakimś załomie muru
wydziobaną, nieregularną dziurą weszliśmy do poszpitalnego wnętrza. Ciemne,
trochę zatęchłe, wiatr rozwoził swoje melodie z cichym westchnieniem, a nasze
kroki brzmiały jak seria z karabinu maszynowego powielonego echem pustych
pomieszczeń, odbiciami zwielokrotnionymi od sufitów i ścian. Tu niemożliwe było
zachowanie ciszy, tu każdy krok drżał powtórzeniami tak licznymi, że można
byłoby oszaleć, gdyby to trwało dłużej. Mijaliśmy jakieś mniej zapyziałe okno
spoza którego wychylała szyję sodowa lampa, mająca za cel oświetlić zaułek,
kojarzący się tylko z miejscem gdzie nieroztropne ciała spotykają się z gwałtem
błyskawicznej akcji noża lub pięści. Kapelusz zatrzymał się i odwrócił w moją
stronę.
-pokaż rękę! Nie tę, drugą! – niechętnie wyciągnąłem
przed siebie dłoń, z czterema brakującymi, połamanymi paznokciami, wciąż okrwawioną
i już napuchniętą, a kapelusz rozpiął prochowiec, usłyszałem szelest zamka
błyskawicznego i zanim zorientowałem się, co robi poczułem na dłoni ciepłą
strugę moczu, chciałem zabrać rękę, ale zbeształ mnie, żebym przestał wreszcie
udawać świętoszka i trzymał aż nie skończy. Dłoń rozgrzewała się i płukała,
chociaż wyraz mojej twarzy jednoznacznie wskazywał, że za chwilę rzucę się na
niego i połamię mu kości. Wilgotny dotyk małego szpiczastego noska przypomniał
mi jednak o moim dość niezręcznym położeniu i zacisnąłem zęby. Kiedy skończył
nie raczył się nawet odezwać, tylko zasunął zamek i zapiął niedbale ze dwa
guziki płaszcza, po czym beznamiętnie podjął marsz. Długo nie szliśmy.
Przystanął nad jakimś wpuszczonym w podłogę żeliwnym włazie, uniósł go (nie
sądziłem, że ma tyle siły) i gestem zaprosił mnie do środka. I tak nie miałem możliwości
odrzucić zaproszenia, bo wąsiki łaskotały moje ucho drżąc nadzieją, że wahał
się będę dostatecznie długo, aby zatopić siekacze w czerwonej, podskórnej rzece.
Ale ja już schodziłem do kanału po metalowych, śliskich klamrach. Echo było tu
głębsze, metaliczne, jak z wnętrza spiżowego dzwonu. A klamry szorstkie od rdzy
ociekały wilgocią. Zanim poczułem lęk, klamry skończyły się, a pomiędzy stopami
zaszemrało coś cuchnącego i wartkiego.
Resztka światła z powierzchni zgasła, gdy Kapelusz zamknął właz i szybkim krokiem spuścił się na dno kanału – w jego ruchach czuć było wieloletnią wprawę. Schwytał mnie za kołnierz, obrócił i ustawił w kierunku właściwym dla marszu. Chlupocząc do połowy łydki w zgniliźnie szliśmy dłużej niż budynkiem, jakieś zakręty, czy rozwidlenia mogły być tylko moim omamem, bo w tej ciemności strach podpowiadał mi takie fantasmagorie, że niewiele brakowało, abym kolejny raz dzisiaj zmoczył spodnie. Pilnowałem starca, który szedł tym swoim krokiem trzymającym się tak blisko podłoża, że szurał nogami pomimo płynącego ścieku. Mój niepokój chyba udzielił się pazurkom na ramieniu, bo wczepiły się we mnie odrobinkę mocniej. Zaśmiałem się cicho – więc nie tylko na mnie wrażenie zrobił ów kanał? Ale to była pomyłka moją ignorancją wywołana – szczur trzymał się moich emocji i to one jak ciśnienie homeopatę nastroiły zwierzę do zaciśnięcia emocjonalnych pięści. Spacer stawał się męczący, a zaduch i smród odbierały ochotę do oddychania. Kapelusz zapewne to rozumiał, bo nie próbował ze mną rozmawiać, tylko szurał swoim ciałem do przodu, aż zauważyłem lekki poblask i ściany wynurzyły się z niebytu. Ceglane, sklepione łukiem w półokrąg sporo nad głową. Szliśmy nieustannie, a z sufitu kapały pojedyncze zimne i wielkie krople wody. Takiej, która śmierdziała butwiejącymi liśćmi i trochę padliną. Może przechodziliśmy pod jakimś fragmentem fosy, albo kanałem burzowym rozszczelnieniem przez lata eksploatacji bez cienia remontu? Nie wiem, ale w końcu coś było widać, choć powód dla którego wzrok odzyskał przyczepność pozostawał tajemnicą.
Doszliśmy w końcu do drzwi otwartych, za którymi widać było kilka pomieszczeń i łuk okna. Tak – okna, które wpuszczało do środka noc, dlatego smużyło światłem z jakiejś odległej uliczki, a może to przejeżdżające samochody chwilowo wypełniały treścią ów otwór. Kapelusz stanął i nie musiał nic mówić, żebym zrozumiał, że to koniec spaceru. Palcem pokazał mi pomieszczenie, w którym stało zdezelowane łóżko, a przecież przy moim zmęczeniu i tych emocjach które wykipiały we mnie w przeciągu dnia, wydało mi się królewskim wręcz posłaniem. Padłem, jak stałem. Nie pytałem o nic, nie siliłem się nawet na zdjęcie mokrych butów, tylko twarzą wprost w pościel skłębioną, nienajczystszą i lekko trącającą grzybobraniem i apteką przewracałem się zasypiając w locie.
Resztka światła z powierzchni zgasła, gdy Kapelusz zamknął właz i szybkim krokiem spuścił się na dno kanału – w jego ruchach czuć było wieloletnią wprawę. Schwytał mnie za kołnierz, obrócił i ustawił w kierunku właściwym dla marszu. Chlupocząc do połowy łydki w zgniliźnie szliśmy dłużej niż budynkiem, jakieś zakręty, czy rozwidlenia mogły być tylko moim omamem, bo w tej ciemności strach podpowiadał mi takie fantasmagorie, że niewiele brakowało, abym kolejny raz dzisiaj zmoczył spodnie. Pilnowałem starca, który szedł tym swoim krokiem trzymającym się tak blisko podłoża, że szurał nogami pomimo płynącego ścieku. Mój niepokój chyba udzielił się pazurkom na ramieniu, bo wczepiły się we mnie odrobinkę mocniej. Zaśmiałem się cicho – więc nie tylko na mnie wrażenie zrobił ów kanał? Ale to była pomyłka moją ignorancją wywołana – szczur trzymał się moich emocji i to one jak ciśnienie homeopatę nastroiły zwierzę do zaciśnięcia emocjonalnych pięści. Spacer stawał się męczący, a zaduch i smród odbierały ochotę do oddychania. Kapelusz zapewne to rozumiał, bo nie próbował ze mną rozmawiać, tylko szurał swoim ciałem do przodu, aż zauważyłem lekki poblask i ściany wynurzyły się z niebytu. Ceglane, sklepione łukiem w półokrąg sporo nad głową. Szliśmy nieustannie, a z sufitu kapały pojedyncze zimne i wielkie krople wody. Takiej, która śmierdziała butwiejącymi liśćmi i trochę padliną. Może przechodziliśmy pod jakimś fragmentem fosy, albo kanałem burzowym rozszczelnieniem przez lata eksploatacji bez cienia remontu? Nie wiem, ale w końcu coś było widać, choć powód dla którego wzrok odzyskał przyczepność pozostawał tajemnicą.
Doszliśmy w końcu do drzwi otwartych, za którymi widać było kilka pomieszczeń i łuk okna. Tak – okna, które wpuszczało do środka noc, dlatego smużyło światłem z jakiejś odległej uliczki, a może to przejeżdżające samochody chwilowo wypełniały treścią ów otwór. Kapelusz stanął i nie musiał nic mówić, żebym zrozumiał, że to koniec spaceru. Palcem pokazał mi pomieszczenie, w którym stało zdezelowane łóżko, a przecież przy moim zmęczeniu i tych emocjach które wykipiały we mnie w przeciągu dnia, wydało mi się królewskim wręcz posłaniem. Padłem, jak stałem. Nie pytałem o nic, nie siliłem się nawet na zdjęcie mokrych butów, tylko twarzą wprost w pościel skłębioną, nienajczystszą i lekko trącającą grzybobraniem i apteką przewracałem się zasypiając w locie.
- Majaczę – pomyślałem ostatnią świadomą myślą, a resztę
tych myśli porwał już sen – ciężki, chaotyczny i nie dający spokoju. Gdyby mi
ktoś powiedział, że zasypiałem z uśmiechem, to bym mu nie uwierzył. Ale zasypiałem
z myślą, że chyba jestem kotem, któremu życie zgaśnie dopiero po dziewiątym
życiorysie. Ten kolejny, najbliższy, potrwać ma trzy dni zaledwie. Krótkie,
niesamowite i zupełnie abstrakcyjne dni składające się na niewyobrażalną
opowieść o moim przecież mieście. Szpiczasty nos wyciągnął się gdzieś obok i
bezczelnie korzystał z mojego ciepła. Czy wplątał się w moje włosy, czy skrył
pod pachą? - nie wiem… jak noc spędzał Kapelusz z dwoma towarzyszami ukrytymi w
kieszeniach prochowca? Kolejna zagadka, którą doskonale zignorowałem chrapiąc
tak, jakbym miał nigdy więcej już się nie kłaść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz