poniedziałek, 18 grudnia 2017

Szczurzy król cd1

- Pamiętasz? Tu był szpital. Od tak dawna był, że trudno spamiętać, kto pierwszy wpadł na pomysł, żeby nad fosą zlokalizować szpital i schody od wody dobudować, aby w razie walk, rzeką i lądem docierać mogli tu ranni obrońcy miasta. Teraz nikogo nie ma, bo spadła komuś na łeb stara dachówka, liszaje na upaćkanych olejnicą ścianach popękały, a sale operacyjne straciły sterylność. Ludzie wynieśli się stąd szybciej niż karaluchy. Bo one zostały – przynajmniej te udomowione bardzo długim pobytem. No i szczury oczywiście zaglądają tutaj chętnie i często – dach nad głową jest, cieplej niż na zewnątrz i bezpiecznie. Cicho i bezludnie. Czerwona cegła, to dobry materiał, bezpieczny, szczury znają i cenią – może drewno bardziej, bo jest cieplejsze i nigdy nie zastawi takiej pułapki, z której szczur się nie wygryzłby na wolność. Tak, drzewo jest zdecydowanie bardziej przyjazne szczurom.

Szliśmy, chociaż raczej byłem prowadzony za tym kapeluszem spod którego wydostawały się słowa – dziwne, ale całkiem zrozumiałe, proste słowa dochodzące jakby z niebytu; może nieczęsto rozmawiał, może język mu zwiotczał, albo zesztywniał? Nie wiem, ale szliśmy i w jakimś załomie muru wydziobaną, nieregularną dziurą weszliśmy do poszpitalnego wnętrza. Ciemne, trochę zatęchłe, wiatr rozwoził swoje melodie z cichym westchnieniem, a nasze kroki brzmiały jak seria z karabinu maszynowego powielonego echem pustych pomieszczeń, odbiciami zwielokrotnionymi od sufitów i ścian. Tu niemożliwe było zachowanie ciszy, tu każdy krok drżał powtórzeniami tak licznymi, że można byłoby oszaleć, gdyby to trwało dłużej. Mijaliśmy jakieś mniej zapyziałe okno spoza którego wychylała szyję sodowa lampa, mająca za cel oświetlić zaułek, kojarzący się tylko z miejscem gdzie nieroztropne ciała spotykają się z gwałtem błyskawicznej akcji noża lub pięści. Kapelusz zatrzymał się i odwrócił w moją stronę.

-pokaż rękę! Nie tę, drugą! – niechętnie wyciągnąłem przed siebie dłoń, z czterema brakującymi, połamanymi paznokciami, wciąż okrwawioną i już napuchniętą, a kapelusz rozpiął prochowiec, usłyszałem szelest zamka błyskawicznego i zanim zorientowałem się, co robi poczułem na dłoni ciepłą strugę moczu, chciałem zabrać rękę, ale zbeształ mnie, żebym przestał wreszcie udawać świętoszka i trzymał aż nie skończy. Dłoń rozgrzewała się i płukała, chociaż wyraz mojej twarzy jednoznacznie wskazywał, że za chwilę rzucę się na niego i połamię mu kości. Wilgotny dotyk małego szpiczastego noska przypomniał mi jednak o moim dość niezręcznym położeniu i zacisnąłem zęby. Kiedy skończył nie raczył się nawet odezwać, tylko zasunął zamek i zapiął niedbale ze dwa guziki płaszcza, po czym beznamiętnie podjął marsz. Długo nie szliśmy. Przystanął nad jakimś wpuszczonym w podłogę żeliwnym włazie, uniósł go (nie sądziłem, że ma tyle siły) i gestem zaprosił mnie do środka. I tak nie miałem możliwości odrzucić zaproszenia, bo wąsiki łaskotały moje ucho drżąc nadzieją, że wahał się będę dostatecznie długo, aby zatopić siekacze w czerwonej, podskórnej rzece. Ale ja już schodziłem do kanału po metalowych, śliskich klamrach. Echo było tu głębsze, metaliczne, jak z wnętrza spiżowego dzwonu. A klamry szorstkie od rdzy ociekały wilgocią. Zanim poczułem lęk, klamry skończyły się, a pomiędzy stopami zaszemrało coś cuchnącego i wartkiego.

Resztka światła z powierzchni zgasła, gdy Kapelusz zamknął właz i szybkim krokiem spuścił się na dno kanału – w jego ruchach czuć było wieloletnią wprawę. Schwytał mnie za kołnierz, obrócił i ustawił w kierunku właściwym dla marszu. Chlupocząc do połowy łydki w zgniliźnie szliśmy dłużej niż budynkiem, jakieś zakręty, czy rozwidlenia mogły być tylko moim omamem, bo w tej ciemności strach podpowiadał mi takie fantasmagorie, że niewiele brakowało, abym kolejny raz dzisiaj zmoczył spodnie. Pilnowałem starca, który szedł tym swoim krokiem trzymającym się tak blisko podłoża, że szurał nogami pomimo płynącego ścieku. Mój niepokój chyba udzielił się pazurkom na ramieniu, bo wczepiły się we mnie odrobinkę mocniej. Zaśmiałem się cicho – więc nie tylko na mnie wrażenie zrobił ów kanał? Ale to była pomyłka moją ignorancją wywołana – szczur trzymał się moich emocji i to one jak ciśnienie homeopatę nastroiły zwierzę do zaciśnięcia emocjonalnych pięści. Spacer stawał się męczący, a zaduch i smród odbierały ochotę do oddychania. Kapelusz zapewne to rozumiał, bo nie próbował ze mną rozmawiać, tylko szurał swoim ciałem do przodu, aż zauważyłem lekki poblask i ściany wynurzyły się z niebytu. Ceglane, sklepione łukiem w półokrąg sporo nad głową. Szliśmy nieustannie, a z sufitu kapały pojedyncze zimne i wielkie krople wody. Takiej, która śmierdziała butwiejącymi liśćmi i trochę padliną. Może przechodziliśmy pod jakimś fragmentem fosy, albo kanałem burzowym rozszczelnieniem przez lata eksploatacji bez cienia remontu? Nie wiem, ale w końcu coś było widać, choć powód dla którego wzrok odzyskał przyczepność pozostawał tajemnicą. 

Doszliśmy w końcu do drzwi otwartych, za którymi widać było kilka pomieszczeń i łuk okna. Tak – okna, które wpuszczało do środka noc, dlatego smużyło światłem z jakiejś odległej uliczki, a może to przejeżdżające samochody chwilowo wypełniały treścią ów otwór. Kapelusz stanął i nie musiał nic mówić, żebym zrozumiał, że to koniec spaceru. Palcem pokazał mi pomieszczenie, w którym stało zdezelowane łóżko, a przecież przy moim zmęczeniu i tych emocjach które wykipiały we mnie w przeciągu dnia, wydało mi się królewskim wręcz posłaniem. Padłem, jak stałem. Nie pytałem o nic, nie siliłem się nawet na zdjęcie mokrych butów, tylko twarzą wprost w pościel skłębioną, nienajczystszą i lekko trącającą grzybobraniem i apteką przewracałem się zasypiając w locie.

- Majaczę – pomyślałem ostatnią świadomą myślą, a resztę tych myśli porwał już sen – ciężki, chaotyczny i nie dający spokoju. Gdyby mi ktoś powiedział, że zasypiałem z uśmiechem, to bym mu nie uwierzył. Ale zasypiałem z myślą, że chyba jestem kotem, któremu życie zgaśnie dopiero po dziewiątym życiorysie. Ten kolejny, najbliższy, potrwać ma trzy dni zaledwie. Krótkie, niesamowite i zupełnie abstrakcyjne dni składające się na niewyobrażalną opowieść o moim przecież mieście. Szpiczasty nos wyciągnął się gdzieś obok i bezczelnie korzystał z mojego ciepła. Czy wplątał się w moje włosy, czy skrył pod pachą? - nie wiem… jak noc spędzał Kapelusz z dwoma towarzyszami ukrytymi w kieszeniach prochowca? Kolejna zagadka, którą doskonale zignorowałem chrapiąc tak, jakbym miał nigdy więcej już się nie kłaść.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz