- Dzisiaj
idziesz sam – usłyszałem z tym samym co wczoraj kuksańcem, a za oknem jak
wczoraj – dzień dopiero usiłował malować świat kolorami…
- Ale
dlaczego sam? Czemu nie razem?
- Bo
ja dzisiaj mam ostry dyżur – jak to w szpitalu, dzisiaj opiekuję się całym
miastem szczurów. W środy schodzi się tutaj całe miasto – lepiej, żebyś sam tu
nie przesiadywał, bo owszem, osobniki chore, ale nie tak, jak ludzie. Zupełnie
inaczej. Widziałeś kiedyś szczura, który pamięta młodość Napoleona? Albo
takiego, który z Cagliostrem rozmawiał, czy z panem da’Vinci? One są stare,
ale starością dębów, buków, i tych najmłodszych z gór – nie zrozumiesz tak od
razu – w mieście żyją szczury, które przyszły tu, zanim pierwsza palisada
zamknęła się okowami przed niedźwiedziami i Hetytami wzdłuż brzegów rzeki.
Tysiąc lat z okładem… Z pamięcią takich wieków, że cesarstwo rzymskie wydaje
się przy tym opowieścią ze żłobka. Wiesz jak trudno w to uwierzyć, a jednocześnie
jak przyjemnie posłuchać wiekowych (wiekuistych nawet) opowieści? Wczoraj
zrobiłeś coś wielkiego dla dzisiaj, jutra i dla mnie. Ja… nie mógłbym wejść do
więcej jak trzech aptek w mieście, ty byłeś w ponad stu… cztery miesiące mojego
wysiłku zrobiłeś w jeden dzień. A dzisiaj mam kolejną prośbę, tylko proszę -
nie rób tego na piechotę, weź transport, weź taksówkę bagażową, zatrudnij
znajomych, skorumpuj kogokolwiek – szczury zapłacą… przywieź jedzenia… nie dla
dwóch, nie dla dwóch tysięcy, ale dla dwóch milionów… Dasz radę? Spróbuj –
bardzo cię proszę jeszcze raz. Jeden i ostatni być może, a jutro… jutro dam ci
to, co pozwoli ci przeżyć, może nawet dzisiaj wieczorem się uda, jeśli zostanie
ci sił odrobinę więcej niż wczoraj. Ale teraz idź już proszę – jeśli chcesz
towarzystwa, to mogę zapytać wczorajszego kompana, czy poświęci ten dzień dla
ciebie…
Niesamowite
dla mnie było, że Kapelusz prosi mnie o cokolwiek. Ktoś, kto darował mi życie
gdy cały świat miał mnie… tak po prawdzie, to w przewodzie pokarmowym mnie miał
i to na samym końcu, a on zastukał laseczką parę razy, po dwakroć gwizdnął i
zamiast być teraz milionem czarnych bobków po wszystkich piwnicach miasta -
żyję, a ów zbawca prosi mnie, żebym mu zakupy zrobił i basen pełen dolarów pod
(tfuj!) nos podtyka… Nie! Mam swój honor i godność, rozumiem, co dla tego
szczura może znaczyć spotkanie z Matuzalemami jego rodu. Pójdę sam, nikogo mi
nie potrzeba… rano… Za to kiedy dowiozę zakupy, każda dłoń, pazur i ogon będzie
niezbędny tak bardzo, że razem z Kapeluszem będziemy żebrali o wsparcie.
Wziąłem
forsę z dolarowego basenu i to baaaardzo grubo. Dzisiaj już się nie wstydziłem, bo wiedziałem,
co mam osiągnąć, czego spodziewa się kapelusz i te wszystkie wąsy, mokre nosy i
ogony. Temat prościutki, albo prostacki – kupić żarcie dla wszystkich na długo.
Tak??? A kto próbował kupić milion obiadów pomnożonych przez rok? Szlag mnie
trafia i trochę strach. Wolałbym tego mokronosa zabrać ze sobą, bo on „kuma” i
„klei tematy” – tak młodzieżowcy gadają, ale trochę racji w tym jest no i ma w
razie czego wsparcie niewidzialnej armii, a ja tylko cegłę dolarów śmierdzących
grzybkami po latach spędzonych w lochach…
Poszedłem,
a w głowie knucie, bo znajomym wolałem nie mówić, że poszedłem pańszczyznę w
szczurzym rodzie odprawiać, więc samotnie na targ, gdzie warzywami handlują i
wypatrzyłem takiego rolnika, co się wyraźnie nudził, a brukiew, marchew i
cebula pęczniały od wilgoci i krzepły z chłodu. Ziemniaki, buraki – miał pełen
przekrój – ze znudzonym negocjacje łatwe – on do domu chce jechać i grosz przywieźć,
a zielone banknoty mu pachną nie grzybkami, tylko leniwą niedzielą, z pilotem w
ręku i piwkiem wprost ze skrzynki ściągniętym, bo na lodówkę czasu zabrakło.
Kupiłem chłopa wraz z wozem i warzywami, ale zanim pojechaliśmy poszedłem
jeszcze w kamasze masarza napluć. Wziąłem słoninę surową i boczek wędzony – jak
leciało – pół wozu-chłodni. O chłód martwić się nie musiałem – zima blisko, a
przeciągi grasowały w kanałach takie, że klękajcie narody. Dopchaliśmy do pełna
wóz, trzasnęliśmy drzwiami i chłop nawet się nie dziwił, żebym się przypadkiem
nie rozmyślił, tylko brudnymi palcami poślinił banknoty i trzy razy sprawdził,
czy zielona farba mu rąk nie pokalała. Rozśmieszył mnie gdy wąchać zaczął, czy
śmierdzą, ale zdaje się, że lawendą mu pachniały, albo chętną na figle kobietą.
Mrok
już się skradał, kiedyśmy w pobliże fosy nadjechali, ruch powoli zmierzał ku
zanikowi, a ci nieliczni jadący swoje problemy roztrząsali w zamkniętych kabinach i spokojnie rozpakowaliśmy skrzynki
na parkingu po byłym szpitalu. Chłop nie wnikał, w dłonie popluł, skrzynki
wypakował i zniknął szczęśliwy, że zdążył uciec nim rozmyśliłem się, a on żonę,
dziadków i dzieciaki uszczęśliwi teraz zielonym banknotem zamiast zielonej
kapusty i święta najbliższe biedą krzyczeć już nie będą. Pewnie przepłaciłem,
ale sam nie chciałem nosić tych ton warzyw. A kiedy tylko pojechał poszedłem
pod okno przy fosie i gwizdać zacząłem, żeby się ktoś wychylił. Wąsy i mokry
nos bardziej poczułem niż zobaczyłem, ale chwilę później usłyszałem chrypkę
Kapelusza:
- To
ty? Już jesteś? A gdzie jedzenie?
- Stoi
na parkingu, ale sam nie doniosę – trzeba tłumu rąk i mięśni – wyszedł wprost
oknem i razem poszliśmy na parking… Nie sądziłem, że taki shar pei potrafi
płakać, ale się rozpłakał na widok tych skrzyń, skrzynek i worków. A kiedy
zobaczył, czy poczuł wędzony boczek – kwilić zaczął zupełnie jak dziecko, które
raz do roku widzi kubańskie, niedojrzałe pomarańcze i szynkę, której ruska armia
przez ten jeden dzień w roku nie dostała, żeby w sąsiednim kraju nie wybuchła
kolejna rewolucja.
- Zostaw…,
zostaw to proszę i idź odpocząć, nie sądziłem, że mam słabe serce, ale widok
tego transportu wzbudził we mnie każdą słabość, której nie podejrzewałem. Za te
dwa dni i to co zrobiłeś, trzeci ci daruję na moją odpowiedzialność. Dziękuję
ci w imieniu własnym i tych maluchów…
- O
nie! Nic z tego! – nie sądziłem, że stać mnie na taką odmowę, a przecież grała
we mnie krew gorąca i ledwie z emocji na nogach prostych stałem – miałeś mnie
jutro uczyć, miałeś pokazać, a teraz chcesz się wykpić? Nic z tego. Sam
chciałeś, a ja ci tego nie odpuszczę – jesteś mi winien jutro, tak samo jak ja
tobie.
No i
obraziłem się dokumentnie, odwróciłem się do kapelusza odwłokiem i poszedłem skrajem
fosy do okna i wskoczyłem do środka nie bacząc na żadne Matuzalemy, na
uśmieszki i warczenia, tylko wskoczyłem do łóżka bez kolacji i bez życzeń
dobrej nocy. Zanim ciśnienie ze mnie zeszło, a oczy się zaczęły zamykać
dostrzegłem coś, jakby czarną dziurę kosmiczną – wilgotny czubek ostrego nosa
ze skrzydłami wąsów.
- Dobrze, że tu jesteś – mruknąłem w półświadomości i poszedłem spać
Jak już idzie się spać bez kolacji musi być grubo ;)
OdpowiedzUsuńsą tacy (takie), którzy negują kolację jako posiłek - a incydentalny przypadek, to chyba nie kłopot. zdarza się, że zmęczenie lub emocje odbierają apetyt.
UsuńDzień dobry, wpadłam z rewizytą.
OdpowiedzUsuńBięgnę czytać, bo widzę, że powieść w odcinkach u Ciebie :)
rośnie samo...
OdpowiedzUsuńna bieżąco wklejam
No to masz fazę. Nie marnuj czasu, bo kiedyś minie, jak mnie. Czasem nie nadążałam pisać, tak szybko wpływały myśli do głowy :)))
OdpowiedzUsuńdzisiaj też dokleję, bo w głowie jest już dzień trzeci...
Usuń