Poranek obudził mnie szturchnięciem. Zasadniczym i
całkiem niedelikatnym – takim, który wykluczał damską rękę, a sugerował
kuksańca od kogoś, kto ma świadomość własnej wartości i mojej zawstydzająco
niskiej pozycji w hierarchii świata. Obejrzałem arogancko – najpierw siebie –
butów na nogach nie miałem, spodni też, chociaż pamiętam doskonale, że uwaliłem
się niczym skazaniec w celi wprost w ubraniu, a rękę miałem zabandażowaną czymś,
co bandaża raczej nie przypominało, a prędzej fragment bawełnianej podkoszulki.
Łóżko nadal śmierdziało apteką i grzybami – to ostatnie, zapewne związane było
z szemrzącym, cuchnącym strumyczkiem, za nadal otwartymi drzwiami. Na poduszce
(skąd taki luksus w zdezelowanym, podziemnym barłogu???) siedział wąsaty, mokry
nos i spomiędzy futra spoglądał na mnie ciekawsko i impertynencko, ale to
przecież nie on mnie kuksańcem do rzeczywistości przywrócił, więc obejrzałem
się
Kapelusz, dzisiaj już bez warstw mimikry na sobie
przypominał Jezusa po zmartwychwstaniu - zabiedzony, długowłosy staruszek,
który zapomniał już chyba jak smakuje połeć boczku. Pomarszczony był doskonale.
Zupełnie, jakby nawiedzony rzeźbiarz zapragnął na jego obliczu odmalować
drżenie oceanu dotkniętego czymś więcej niż zefirkiem. Oczy miał wypłowiałe,
ale nie pozbawione życia. Spory nos z popękanymi żyłkami, które szybko purpurowiały,
gdy tylko zaczynał się wysławiać, broda beztroską i brakiem brzytwy wymodelowana
domniemaną bezpańskością schowana była pod połą nie do końca zapiętej koszuli w
kolorze niedopalonego siana. Niższy ode mnie, bez cienia tłuszczu, pośród tych wszystkich
zmarszczek wyglądał trochę jak shar pei, któremu nadmiarowa skóra służy jako
broń defensywna. Pewnie przyglądałbym się mu dłużej, gdyby nie kolejny
kuksaniec:
- wstawaj, dość już tego lenistwa. Śniadanie masz na
stole i lepiej się pospiesz, bo moi przyjaciele mają na nie wielki apetyt…
Rzuciłem okiem, a pod nocą wymyślonym oknem faktycznie
stał stół, a na nim coś parującego w głębokim talerzu. Nieufnie podszedłem i
pociągnąłem nosem. Zupa. Gęsta i nieokreślona, ale gorąca i łyżka jedna, trochę
tylko pogięta czekała na mnie, a wokół talerza, niczym wartownicze psy krążyły dwa
chude szczury. Usiadłem, a one patrzyły na mnie z wyrzutem i niemal widziałem w
ich oczach modlitwę, żebym zrezygnował, bo wtedy one… Wziąłem w dłoń łyżkę i
usłyszałem jęk zawodu, Zupa była nieomal bez przypraw, ale mnogość warzyw i
wyczuwalny smak kości (Boże! Nie chcę się domyślać nawet jej pochodzenia!)
sprawiał, że z podejrzaną satysfakcją jadłem prawie się krztusząc z
łapczywości. Szczury patrzyły na mnie poniekąd z obrzydzeniem, ale łaskawie
milczały i tylko łyskały na mnie oczyma i strzygły wąsiskami. I tak nie dałem rady,
a odsuwając talerz w oczach bliższego znalazłem błysk triumfu. Gospodarz przyniósł
tego, z którym łoże nocą dzieliłem i we trójkę oparły się łapkami o brzeg
talerza i mlaskały! Naprawdę mlaskały siorbiąc resztki zupy i chłepcząc, a kiedy
gryzły marchewki, czy seler słyszałem bardzo „męskie” podejście do jedzenia.
Otarłem rękawem usta, co wydawało się adekwatne do sytuacji w której się znajdowałem
i wypuściłem nadmiar powietrza z siebie westchnięciem prawie teatralnym.
Gospodarz zaśmiał się i Louis Armstrong pozazdrościłby mu
tembru tego śmiechu, gdyby jeszcze żył. Wyjął z nie-wiadomo-kąd fajkę, nabił ją
jedną ręką i puszczając dym , który popłynął przeciągiem gdzieś gdzie wzrokiem
ciężko się przebić dosiadł się do stołu, a szczury patrzyły na niego siedząc na
zadach jak dobrze wyszkolone owczarki niemieckie. Ja też siedziałem i ciepła błogość
zaczęła dominować nad roztrzęsionymi ostatnimi wydarzeniami zmysłami. „nie jest
źle” – pomyślałem po cichu – „żyję, wyspany i najedzony i nawet nie marznę”…
- koniec tego sanatorium – zaczął przemowę Kapelusz,
który w tej nadmiernej skórze i chudości zaczął mi się wydawać grzechotnikiem i
to takim mocno zirytowanym – powiedziałem, że jesteś mój, nie dlatego, żebym
był twoją niańką, ale dlatego, że ty będziesz pracował dla mnie przez
najbliższe trzy dni, a potem zrobisz, co zechcesz. Jeśli jednak spróbujesz
skorzystać z mojej łatwowierności, wiedz, że ja pamięć mam słabą, ale one – nie…
Na początek pójdziemy do sąsiedniego pomieszczenia i coś zobaczysz. Trzy razy
pomyśl, zanim cokolwiek powiesz, zanim drgnie ci jęzor w niewyparzonej gębie, a
pamięć oszczędzaj, bo może być jedną z krótszych pamięci w mieście.
Poszliśmy zostawiając stołujące się (dosłownie) szczury z
resztą wystygłej już zupy, co im zupełnie nie przeszkadzało siorbać i mlaskać,
a sami zanurzyliśmy się w pokoju, gdzie zamiast okna ze dwa ogryzki świec
oświetlały kolejny stół…. Blaszany, dziwny… szpitalny taki bardzo… Jakby przyniesiony
z prosektorium… Obok regały równie szpitalne i pojemniki – najbardziej niezwykłe
pojemniki, jakie widziałem – puzderka obrzydliwe, zrobione z kaczek i basenów…
Kapelusz podszedł do pierwszego basenu i uchylił pokrywę. W środku były krążki
metalu – bilon, drobnica w euro, kolejny - w złotówkach, dolarach, starych
niemieckich markach, czeskich koronach i greckich drachmach… podał mi kaczkę z
półprzeźroczystego, białego plastiku, a wewnątrz złote zęby (błagam, nie wyjaśniaj
skąd się wzięły….), kolejną, starszą, z emaliowanego na biało metalu, a wewnątrz
kolczyki, pierścionki i obrączki, sygnety i łańcuszki skrzące od kruszców i
kamieni szlachetnych. Poszliśmy dalej, a tam chromowane pudełka na narzędzia
chirurgiczne i wszystkie waluty świata w papierze – wszystkie, jakie tylko
świat widział od pewnie pięciuset lat, jeśli nie lepiej, posortowane,
przeliczone i spięte gumką-recepturką, albo z szacunkiem schowane w foliowym, szczelnie
zamykanym woreczku.
- oczywiście rozumiesz – zachrypiał – że ludzie potrafią zgubić
wszystko, albo wszystko porzucić, bo są bezmyślni i szacunku nie mają do
przedmiotów. Słusznie – szanować trzeba życie, naturę szanować, a nie jakieś
przedmioty bez pojęcia posiadające ponoć wartość i ułatwiające egzystencję. Nie
chcę kląć, ale są tacy, co gotowi byliby klęknąć i modlić się do każdej z tych
kaczek, każdemu z tych basenów oddaliby hołdy i uwielbieniem otoczyli każdą z
tych witryn. A przecież – one – pokazał wzrokiem na kończące posiłek szczury –
one to znalazły i przyniosły do mnie, żebym miał jak im pomóc. Coś za coś – ja je
leczę i karmię, kiedy sił im zabraknie na samodzielność, a one przynoszą to, co
znajdą, a twój świat uważa za wartość. Sam nie wiem, co tu jest, ale nie próbuj
się połaszczyć na najmniejszy skrawek – one wiedzą i znajdą, zanim zdążysz się oswoić
z posiadaniem. A one są blisko. Zawsze i wszędzie. I potrafią kojarzyć, więc
znoszą, bo wiedzą, że ten prostokąt papieru, który dorosły szczur może bez
trudu zjeść i pójść głodnym spać, ludziom wystarcza do kupna dwudziestu kilo
mięsa, którym najeść się może niejedna szczurza rodzina. Nie będziesz się tym
zajmował, bo są sprawy ważniejsze, zakupy zrobi kto inny – ty pójdziesz do
aptek. Najpierw kupisz sobie czyste, pachnące ubrania a potem… - wyjął z
kieszeni karteczkę – pójdziesz szlakiem aptek i w każdej (KAŻDEJ!) po drodze
kupisz taki zestaw – nic więcej, nic mniej. Jeśli masz samochód, weź go. Weź,
bo mniej dźwigać będziesz, a ja chcę, żebyś mi zrobił dożywotnie zakupy
apteczne, bo ja tam nie wejdę przez najbliższych parę lat, żeby nie powstały
plotki. Zbyt często mnie już wyrzucali i patrzyli okiem kamer na moje
zamówienia. Sam nie mogę…
Rzuciłem okiem na kartkę, a tam bandaże, gaza, wata,
jodyna, aspiryna, woda utleniona, maści i kremy i … sam nie wiem co, ale lista
nie była długa. Same podstawowe i łatwo dostępne składniki… bez recepty…
wziąłem garść banknotów i drugą bilonu, ale Kapelusz mnie powstrzymał.
- zostaw złotówki dla mnie – weź euro i dolary – ciebie
kantory nie znają – wymieniaj po trochę, nie za wiele, żebyś szumu nie narobił –
góra pięćset euro na raz w jednym miejscu… nie chcemy być sławni…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz