poniedziałek, 18 grudnia 2017

Szczurzy król cd2

Poranek obudził mnie szturchnięciem. Zasadniczym i całkiem niedelikatnym – takim, który wykluczał damską rękę, a sugerował kuksańca od kogoś, kto ma świadomość własnej wartości i mojej zawstydzająco niskiej pozycji w hierarchii świata. Obejrzałem arogancko – najpierw siebie – butów na nogach nie miałem, spodni też, chociaż pamiętam doskonale, że uwaliłem się niczym skazaniec w celi wprost w ubraniu, a rękę miałem zabandażowaną czymś, co bandaża raczej nie przypominało, a prędzej fragment bawełnianej podkoszulki. Łóżko nadal śmierdziało apteką i grzybami – to ostatnie, zapewne związane było z szemrzącym, cuchnącym strumyczkiem, za nadal otwartymi drzwiami. Na poduszce (skąd taki luksus w zdezelowanym, podziemnym barłogu???) siedział wąsaty, mokry nos i spomiędzy futra spoglądał na mnie ciekawsko i impertynencko, ale to przecież nie on mnie kuksańcem do rzeczywistości przywrócił, więc obejrzałem się

Kapelusz, dzisiaj już bez warstw mimikry na sobie przypominał Jezusa po zmartwychwstaniu - zabiedzony, długowłosy staruszek, który zapomniał już chyba jak smakuje połeć boczku. Pomarszczony był doskonale. Zupełnie, jakby nawiedzony rzeźbiarz zapragnął na jego obliczu odmalować drżenie oceanu dotkniętego czymś więcej niż zefirkiem. Oczy miał wypłowiałe, ale nie pozbawione życia. Spory nos z popękanymi żyłkami, które szybko purpurowiały, gdy tylko zaczynał się wysławiać, broda beztroską i brakiem brzytwy wymodelowana domniemaną bezpańskością schowana była pod połą nie do końca zapiętej koszuli w kolorze niedopalonego siana. Niższy ode mnie, bez cienia tłuszczu, pośród tych wszystkich zmarszczek wyglądał trochę jak shar pei, któremu nadmiarowa skóra służy jako broń defensywna. Pewnie przyglądałbym się mu dłużej, gdyby nie kolejny kuksaniec:

- wstawaj, dość już tego lenistwa. Śniadanie masz na stole i lepiej się pospiesz, bo moi przyjaciele mają na nie wielki apetyt…

Rzuciłem okiem, a pod nocą wymyślonym oknem faktycznie stał stół, a na nim coś parującego w głębokim talerzu. Nieufnie podszedłem i pociągnąłem nosem. Zupa. Gęsta i nieokreślona, ale gorąca i łyżka jedna, trochę tylko pogięta czekała na mnie, a wokół talerza, niczym wartownicze psy krążyły dwa chude szczury. Usiadłem, a one patrzyły na mnie z wyrzutem i niemal widziałem w ich oczach modlitwę, żebym zrezygnował, bo wtedy one… Wziąłem w dłoń łyżkę i usłyszałem jęk zawodu, Zupa była nieomal bez przypraw, ale mnogość warzyw i wyczuwalny smak kości (Boże! Nie chcę się domyślać nawet jej pochodzenia!) sprawiał, że z podejrzaną satysfakcją jadłem prawie się krztusząc z łapczywości. Szczury patrzyły na mnie poniekąd z obrzydzeniem, ale łaskawie milczały i tylko łyskały na mnie oczyma i strzygły wąsiskami. I tak nie dałem rady, a odsuwając talerz w oczach bliższego znalazłem błysk triumfu. Gospodarz przyniósł tego, z którym łoże nocą dzieliłem i we trójkę oparły się łapkami o brzeg talerza i mlaskały! Naprawdę mlaskały siorbiąc resztki zupy i chłepcząc, a kiedy gryzły marchewki, czy seler słyszałem bardzo „męskie” podejście do jedzenia. Otarłem rękawem usta, co wydawało się adekwatne do sytuacji w której się znajdowałem i wypuściłem nadmiar powietrza z siebie westchnięciem prawie teatralnym.

Gospodarz zaśmiał się i Louis Armstrong pozazdrościłby mu tembru tego śmiechu, gdyby jeszcze żył. Wyjął z nie-wiadomo-kąd fajkę, nabił ją jedną ręką i puszczając dym , który popłynął przeciągiem gdzieś gdzie wzrokiem ciężko się przebić dosiadł się do stołu, a szczury patrzyły na niego siedząc na zadach jak dobrze wyszkolone owczarki niemieckie. Ja też siedziałem i ciepła błogość zaczęła dominować nad roztrzęsionymi ostatnimi wydarzeniami zmysłami. „nie jest źle” – pomyślałem po cichu – „żyję, wyspany i najedzony i nawet nie marznę”…

- koniec tego sanatorium – zaczął przemowę Kapelusz, który w tej nadmiernej skórze i chudości zaczął mi się wydawać grzechotnikiem i to takim mocno zirytowanym – powiedziałem, że jesteś mój, nie dlatego, żebym był twoją niańką, ale dlatego, że ty będziesz pracował dla mnie przez najbliższe trzy dni, a potem zrobisz, co zechcesz. Jeśli jednak spróbujesz skorzystać z mojej łatwowierności, wiedz, że ja pamięć mam słabą, ale one – nie… Na początek pójdziemy do sąsiedniego pomieszczenia i coś zobaczysz. Trzy razy pomyśl, zanim cokolwiek powiesz, zanim drgnie ci jęzor w niewyparzonej gębie, a pamięć oszczędzaj, bo może być jedną z krótszych pamięci w mieście.

Poszliśmy zostawiając stołujące się (dosłownie) szczury z resztą wystygłej już zupy, co im zupełnie nie przeszkadzało siorbać i mlaskać, a sami zanurzyliśmy się w pokoju, gdzie zamiast okna ze dwa ogryzki świec oświetlały kolejny stół…. Blaszany, dziwny… szpitalny taki bardzo… Jakby przyniesiony z prosektorium… Obok regały równie szpitalne i pojemniki – najbardziej niezwykłe pojemniki, jakie widziałem – puzderka obrzydliwe, zrobione z kaczek i basenów… Kapelusz podszedł do pierwszego basenu i uchylił pokrywę. W środku były krążki metalu – bilon, drobnica w euro, kolejny - w złotówkach, dolarach, starych niemieckich markach, czeskich koronach i greckich drachmach… podał mi kaczkę z półprzeźroczystego, białego plastiku, a wewnątrz złote zęby (błagam, nie wyjaśniaj skąd się wzięły….), kolejną, starszą, z emaliowanego na biało metalu, a wewnątrz kolczyki, pierścionki i obrączki, sygnety i łańcuszki skrzące od kruszców i kamieni szlachetnych. Poszliśmy dalej, a tam chromowane pudełka na narzędzia chirurgiczne i wszystkie waluty świata w papierze – wszystkie, jakie tylko świat widział od pewnie pięciuset lat, jeśli nie lepiej, posortowane, przeliczone i spięte gumką-recepturką, albo z szacunkiem schowane w foliowym, szczelnie zamykanym woreczku.

- oczywiście rozumiesz – zachrypiał – że ludzie potrafią zgubić wszystko, albo wszystko porzucić, bo są bezmyślni i szacunku nie mają do przedmiotów. Słusznie – szanować trzeba życie, naturę szanować, a nie jakieś przedmioty bez pojęcia posiadające ponoć wartość i ułatwiające egzystencję. Nie chcę kląć, ale są tacy, co gotowi byliby klęknąć i modlić się do każdej z tych kaczek, każdemu z tych basenów oddaliby hołdy i uwielbieniem otoczyli każdą z tych witryn. A przecież – one – pokazał wzrokiem na kończące posiłek szczury – one to znalazły i przyniosły do mnie, żebym miał jak im pomóc. Coś za coś – ja je leczę i karmię, kiedy sił im zabraknie na samodzielność, a one przynoszą to, co znajdą, a twój świat uważa za wartość. Sam nie wiem, co tu jest, ale nie próbuj się połaszczyć na najmniejszy skrawek – one wiedzą i znajdą, zanim zdążysz się oswoić z posiadaniem. A one są blisko. Zawsze i wszędzie. I potrafią kojarzyć, więc znoszą, bo wiedzą, że ten prostokąt papieru, który dorosły szczur może bez trudu zjeść i pójść głodnym spać, ludziom wystarcza do kupna dwudziestu kilo mięsa, którym najeść się może niejedna szczurza rodzina. Nie będziesz się tym zajmował, bo są sprawy ważniejsze, zakupy zrobi kto inny – ty pójdziesz do aptek. Najpierw kupisz sobie czyste, pachnące ubrania a potem… - wyjął z kieszeni karteczkę – pójdziesz szlakiem aptek i w każdej (KAŻDEJ!) po drodze kupisz taki zestaw – nic więcej, nic mniej. Jeśli masz samochód, weź go. Weź, bo mniej dźwigać będziesz, a ja chcę, żebyś mi zrobił dożywotnie zakupy apteczne, bo ja tam nie wejdę przez najbliższych parę lat, żeby nie powstały plotki. Zbyt często mnie już wyrzucali i patrzyli okiem kamer na moje zamówienia. Sam nie mogę…

Rzuciłem okiem na kartkę, a tam bandaże, gaza, wata, jodyna, aspiryna, woda utleniona, maści i kremy i … sam nie wiem co, ale lista nie była długa. Same podstawowe i łatwo dostępne składniki… bez recepty… wziąłem garść banknotów i drugą bilonu, ale Kapelusz mnie powstrzymał.

- zostaw złotówki dla mnie – weź euro i dolary – ciebie kantory nie znają – wymieniaj po trochę, nie za wiele, żebyś szumu nie narobił – góra pięćset euro na raz w jednym miejscu… nie chcemy być sławni…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz