Zanim dzień rozwiał wątpliwości słychać było, jak pośród
nocy zabłąkany samochód stłukł lustra wyrosłe na podwórkowych kałużach i zanim
kolory znowu zaczęły się sobie kłaniać i życzenia dobrego dnia składać, to już potłuczone
były one po wielokroć i leżały wyrzucone na brzeg, niby okruchy bursztynów po
burzy, albo wieloryby z instynktem samobójczym schnące na tropikalnych,
bezludnych plażach. Wrony coś na ten temat plotkowały pod ostrokrzewem, ale
pokłóciły się, kiedy jedna z nich (nieużytek kompletnie aspołeczny), zamiast
pomóc dotrzeć do sedna sprawy, albo oddać się intelektualnym dywagacjom, to dotarła
do sedna kubła na śmieci i jabłko w dziób schwytała, dopiero co znalezione, aby
egoistycznie pożreć je całe. Nie było to jabłko z amerykańskiego snu, zwane
wielkim, ale takie prozaiczne, pospolite i całkiem nie naruszone zębami.
Przynajmniej ludzkimi. Mistrzyni ceremonii w szaro-czarnej todze podfrunęła
zrobić porządek i w ramach soczystej wiązanki sprowadzić niesforną towarzyszkę
na jedynie słuszną drogę. Musiał to być bardzo konkretny i okropnie jadowity
bukiet, bo grzesznica zmyliła trajektorię i opory powietrza wyłuskały z jej
dzioba czerwono-zielony owoc. Umknęła już bez łupu, zrugana do szczętu, kryjąc się
w ruinach dachu warsztatu samochodowego, a mistrzyni bezceremonialnie już pastwiła
się nad owocem, usiłując rozdziobać to jabłko na mniejsze, podzielne fragmenty,
podczas gdy owo jabłko nabite na czubek wroniego topora niechętnie się odeń
odrywało, co wyglądało komicznie. Pani z okrągłą, rumianą buzią uśmiechała się do
całego świata, a jej życzliwość potrafiła przytulić nawet dygresje trzech
umundurowanych króli ozdabiających błękitem i gwiazdami chodnik przed komisariatem. Pani od nałogów,
szczuplutka i zziębnięta przytulała się bezpańsko sama do siebie biegnąc przez
ulicę po jakieś drobne zakupy w warzywniaku, dziewczęta o ustach czerwieńszych
od krwi zamiast uśmiechu niosły grymasy, a siwowłose panie dla odmiany niosły
siatki nielekkie i westchnięcia jeszcze cięższe. Ja niosłem nic w dużych
ilościach, oprócz ciekawości w oczach zaprószonych mokrym śniegiem i dłoni
swoich prywatnych, zatkniętych w kieszeniach aż po ich dno. I chociaż to zapewne
nic nie znaczy, to jednak na dnie znalazłem zapomnianego goździka – w sam raz,
żeby zająć usta na kwadrans tą pikantną przyprawą.
Goździk na uśmierzenie bólu, na rozgrzanie, dla zapachu i dla zajęcia języka...
OdpowiedzUsuńi na imieniny cioci też niezgorszy (znowu pojawiły się na straganach, bo przez długi czas ich nie było widać)
UsuńPiękny opis poranka, wcale nie chudego, bo w końcu każdy w nim znalazł swój sposób na budzenie się. I oby tak nam zostało.
OdpowiedzUsuńTy też możesz cieszyć się takim - otwórz oczy i popatrz - one tam są, te detale drobne, uśmiechy, albo grymasy. leżą i czekają na zauważenie...
UsuńAleż ja je widzę. Czemu sądzisz, że nie?
Usuńnic i nikogo staram się nie sądzić - uśmiechu z widzeń życzę
UsuńTe dziewczęta niosące grymasy na twarzach i te starsze panie z siatami, jakie to prawdziwe. Niestety, w Łodzi nie ma wron, mogę obserwować jedynie kłótnie srok...
OdpowiedzUsuńza to kobiet (statystycznie) jest zdecydowanie więcej
UsuńCiekawa retrospekcja w dniu wątpliwości i stłuczonego lustra.
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam
to obraz...
Usuńluster nie brakuje - ani całych, ani uszkodzonych
ciekawy paradoks - czy pół lustra, to lustro, czy kaleka/niepełnosprawność/dolegliwość/defekt?
Lustra potłuczone, a nawet całe są, zależy tylko, jakie obrazy człowiek w nich widzi.
OdpowiedzUsuńSerdeczności
ja znalazłem w nich zapowiedź zimy, ale jako medium zapewne się nie sprawdzam.
Usuń