Niebo podejrzanie pochyłe, chmury zsuwają się z niego, jak
ze stołu pokrytego szarą, poplamioną ceratą, i tłok się taki w tych chmurach
zrobił, że kiedy pierwsze jeszcze nie spadły zaraz za starą, obdrapaną
kamienicą naprzeciwko, to ostatnie już tak mocno cisną stojące grzecznie w
kolejce, że chyba się zaraz gremialnie popłaczą. Kawki zerkają podejrzliwie, bo
chyba je też gniecie pod czaszkami upadające ciśnienie, a w takim gęstym niebie
można być dżdżownicą i się przemieszczać jedząc tłuste chmurzyska, bo dziś
skrzydła stanowią raczej przeszkodę niż marzenie Ikara. Gawron-samotnik próbował
nawet oderwać się od komina i przynajmniej krótki patrol wykonać oblatując
rewir, ale szybko zrezygnował i schował się znów koło komina, który staraniem
paru mieszkańców ma na wydaniu ulotne ciepło w kolorze kompatybilnym do wystroju
zimowych, ptasich tubylców. Bramini pochowali się skrupulatnie i wynurzają się tylko
w monopolowym, podpisując z rzadka listę obecności, nie kłopocząc się paragonami,
ani nie popadając w dylematy wyborów. Można powiedzieć, że wiek zaszczepił w
nich konserwatyzm i preferencje mają tak stałe, że nawet gęby otwierać nie
muszą – wystarczy wysypać drobne na talerzyk przed kasą i bez względu na porę
dnia tuż obok drobniaczków pojawi się zrealizowane zamówienie. Szperacz
śmietnikowy kontempluje zawartość wózka i świeżo pozyskanych metali kolorowych,
których chyba niedosyt odczuwa – może czeka na deszcz, który podbije wagę na
skupie, może harmonogram rewiru odtwarza w pamięci, albo poszukuje słuchem lub
węchem. Trudno wyczuć, ale z Walonami zapewne ma wspólne korzenie, tylko
zaadaptował się do warunków współczesnych, podobny dzikom, co wolą na sopockim
molo szukać pożywienia, niż pośród nadmorskich sosen, tak i on zrezygnował z
Karkonoszy, na rzecz kubełków i pozyskuje rudę metalu tak dalece czystą, że
każdy starożytny Walon umarłby z zazdrości. Starsza pani drży bardziej ze
starości jak z zimna, ale jej wzrok wbity w szybę, która zapachów nie przewodzi
mówi mi wyraźnie, że nie da się uwieść pokusie i kolejnym rozczarowaniem nie
uraczy własnego portfela, w którym na zapachy miejsce dawno temu się skończyło –
ledwie wystarcza na ciepławy oddech. Chciałem splunąć na widzenia wszelakie,
udawać, że wszystko jedno, a chmury skłębiły się zupełnie tak, jak pasażerowie
tramwajów w godzinach szczytu, co przyprawia mnie o melancholię. Splunąłem… Nie
pomogło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz