Niebo skarcone niepochlebnymi słowami pokazało jaśniejszą
twarz na chwilkę, więc czym prędzej skorzystałem z okazji i pod pozorem grzania
się w pełnym słońcu promenowałem przez miasto jak jakiś wieloryb tropikalny. Znaczy,
że tak swobodnie, powoli i ociężale, a nie że tak mrocznie i bezkreśnie. Miasto
kolaborowało nawet chętnie i wciąż nowe krajobrazy, tudzież architekturę układało
mi cal za czubkiem nosa, więc syciłem wzrok widokiem, który płynnie zmieniał
się wraz z postępem spaceru. Spotkałem bosmana, który był doskonale nawilżony i
ta wilgoć w nim pulsowała niczym Atlantyk w szóstym stopniu skali Beauforta –
poznałem, bo bosman kapelusza już nie miał, wiatr na bieżąco strącał mu z ust pianę,
obryzgane spodnie obszczekiwane były bezlitośnie przez grzywacze (dwa z
obróżkami), a mąż ów poruszał się ruchem jednostajnie nieprzewidywalnym i w długich
ruchach falował całą szerokością chodnika. Najwyraźniej miasto było mu ciasne i
zbyt ruchliwe, więc musiał się odrobinę znieczulić na to rozpasanie
towarzyskie. W galerii handlowej dwóch tatusiów zaglądało w jeden wózeczek z niezmierną
troską, a troska owa spała beztrosko i nie chrapała wcale – może nie umiała
jeszcze, a panowie jakoś nie pomyśleli, żeby nauczyć póki czas i nikt nie
zrzędzi. Przebiegła mi (na szczęście?) drogę rudowłosa blondynka – widać już świątecznie
wystrojona, albo pozazdrościła tej pani z drogerii, co to szatynką do pracy
przyszła, ale kiedy rozpuściła włoski na służbową bluzeczkę różową, to ich końce
sfioletowiały – nie potrafię określić, czy ów fiolet był oberżynowy, biskupi,
czy bakłażanowy, bo to mnie przerastało od czasu kiedy pojęcie kolorów stało się
czymś mniej niż abstrakcją. Nie wiem sam czemu, od tygodnia nie wspominam o
manekinie sklepowym ubranym w suknię z drobnych świerkowych gałązek i czerwoną wstęgą w
pasie schwytanym, który wydaje mi się najpiękniejszą z możliwych choinką – gdyby
jeszcze potrafił się uśmiechnąć, tak jak ja do niego… A on głowy nie ma całkiem. Dwie szczuplutkie panie
tulące się do siebie i ta smutniejsza, z ceramicznym obrazkiem na desce, biorcą
pocałunków była i szeptów wprost do ucha, mrowie jakieś tętniczo czerwonych ust,
jeszcze większe stada obco brzmiących słów, gwar i wszędobylski pośpiech tłamsił
się i kisił w epicentrum miejskim. Ja się tłamsić nie chciałem, więc wziąłem
kurs na zaścianek bo tam, to już tylko bezpańskie psy i ci, co właśnie z andrzejek
wracają zupełnie się nie spiesząc, a nawet wypatrując okazji, by jeszcze jeden
i jeszcze raz…
Chętnie bym zobaczyła świerkową sukienkę na manekinie.
OdpowiedzUsuńsuper wygląda - w sam raz na taki staroświecki bal.
Usuńblisko centrum - zaprowadzić?
Ależ oberżynowy i bakłażanowy to to samo - kolor owocu tak samo fioletowego, jak i niesmacznego.
OdpowiedzUsuńDobrze, że to manekin został ubrany w gałązki. Na człowieku z krwi i kości brzmi to cokolwiek boleśnie.
proszę nie wymagać ode mnie zrozumienia - szczytem wysiłku było zrozumienie, że chodzi o barwę, a nie o smak... a już zapamiętanie takich nazw, to samo w sobie jest osiągnięciem heroicznym. niech wyjdę na pyszałka, ale dumny z siebie jestem, że tak można "zabłysnąć" - i jeszcze wiedzieć, że to gdzieś koło fioletowego leży w widmie światła...
UsuńRudowłosa blondynka?!
OdpowiedzUsuńniektóre blondynki chcą być rude - ta miała spódniczkę z brązowych rzemyków (takie wystawały spod kurtki przynajmniej)
UsuńBo podobno rudy, to nie kolor tylko charakter, czego ja nie potwierdzam...
UsuńMoja córka miała nieodłączną przyjaciółkę - prawdziwie rudą. Były nierozłączne, ale skończyło się źle. I wcale nie wiadomo, która z nich miała bardziej rudy charakter.
UsuńTe wieloryb tropikalny musiał fajnie wyglądać :-)
OdpowiedzUsuńczy ja wiem...?
Usuńnieogolony, powolny i zamiast jakiejś energii, to dryfowałem sobie jako ta góra lodowa po bezkresie - jakoś nie wpadłem światu w oko