wtorek, 19 grudnia 2017

Szczurzy król cd5.

Noc była chyba dłuższa od poprzednich, a może to początki aklimatyzacji sprawiły, jednak spałem zdecydowanie spokojniej, pełniej i z poczuciem, że wczorajszy dzień nie minął nadaremnie. O poranku – niespodzianka – zamiast kuksańca, coś zaświergoliło mi wprost do ucha łaskocząc przy tym tak, że nie sposób zachować powagi. Zaśmiałem się szczerze i do łez. W tym łóżku, które niemalże na wprost zatopionego korytarza stało i siąknęło wilgoć sama swoja obecnością. Otworzyłem oczy załzawione radością i tuż przed sobą zobaczyłem szczurzy nos – jak psi, czarny i wilgotny, ruchliwy bardzo. Wiercił się ów nos i szukał na mojej twarzy nie wiem czego, ale to co znajdował zapewne mu się podobało, bo w oczach nie widziałem krwi i żądzy mordu, a raczej figle i zabawy, zupełnie takie same, jakie dzieci chcą urządzać rodzicom w niedzielnym przedświcie, kiedy lodowatymi, bosymi stópkami wkradną się pod kołdrę i na brzuchach, plecach, udach zaczną odciskać te niewidzialne ślady stópek zmrożonych kaflami podłogi w drodze do mamy, a w oczach, ustach, policzkach i nawet we włosach – śmiech zaraźliwy, niepohamowany i szczery do samego dna duszy. I ten sam niepokój, ta sama chęć, aby już/teraz/natychmiast przytulić, dotknąć, objąć ręką, miłością, zauważeniem, całym sobą owo stworzenie, które dopomina się przeuroczo i nachalnie, żeby stać się pępkiem świata, jedyną gwiazdą, słońcem i bogiem nawet…

Patrzyłem w szczurze oczy błyszczące bardziej niż królewskie klejnoty w koronie imperium brytyjskiego, widziałem w nich obietnicę tego dzisiaj, które nadzieją wstało i marzeniami obrosło zanim zdążyłem choćby okiem mrugnąć, a szczur…

- to samica – usłyszałem chrapliwy głos Kapelusza, ale i w jego chrypce wykryłem zadowolenie i nieuzasadnioną niczym chęć do życia z uśmiechem na twarzy – to jest samica, która na dodatek jest brzemienna i kolejnym miotem obdarzy to miasto już wkrótce, więc jeśli łaska, to postaraj się być uprzejmy, jak dla ciężarnej lady, która potrzebuje prawdziwie męskiego ramienia. I wstań wreszcie, bo prześpisz dzień, którym miałeś mi zapłacić za własną głupotę! Nie potrzeba mi kolejnego darmozjada! Mam ich tu bez liku i nigdy nie wiem, czy wszystkie – jak z bezdomnymi kotami – wiesz ile ich masz, kiedy przyjdą do ciebie zjeść, ale i tak tłoczą się i mruczą, przemieszczają i ocierają tak intensywnie, że o pomyłkę nietrudno. A tych moich kociątek… cóż – pięć razy więcej niż tubylców-ludzi… Może zrozumiesz teraz skalę problemu i rozmiar dzieła.

Patrzyłem błądząc wzrokiem pomiędzy szczurzycą, a Kapeluszem i nie wiedziałem, czy kpi ze mnie i mojej sytuacji, czy mówi poważnie, ale na stoliku pod oknem parowała zawartość dwóch talerzy – czyżbyśmy mieli zjeść śniadanie razem? Patrzyłem jak wiatr dobiera się do zawartości i zachłystuje aromatem unoszącym się ponad powierzchnią stołu a niecierpliwy patrol dwóch kompletów pazurków kręcił ósemki wokół dwóch talerzy i chyba czekał, aż wstanę i podejdę…

- idź, bo już się doczekać nie mogą – zaśmiał się Kapelusz – ja już jadłem, a teraz wasza kolej. Tylko zabierz ze sobą panią, z którą noc spędziłeś, żeby i ona skosztowała zupy. Może nie jestem najlepszym kucharzem, jednak na taki wilgotny poranek nic lepszego od gorącego talerza witamin. Smacznego wam życzę, a sam siądę pod oknem i fajeczkę zapalę. Wiesz? Uwielbiam patrzeć, jak jedzą – zupełnie tak samo jedzą, jak żyją – do końca, bez reszty i oglądania się na innych. Czujne, ale pazerne. Honorne, a przecież potrafią się podzielić, potrafią odejść od talerza, żeby taki gamoń jak ty miał szansę skosztować tego, co przygotowałem. Za długo śpisz. Niepotrzebnie zupełnie. Powinieneś spać, mniej, bo życie krótkie, a takie ciekawe…

Wziąłem w dłoń szczurzycę i poczułem w sobie początki tkliwości, której nawet nie podejrzewałem u siebie – trzymałem na ręku MAMĘ – głodną, ale szczęśliwą. Podszedłem do stołu i przysunąłem jeden z talerzy do siebie. Wzrokiem zapytałem Kapelusza o drugi, ale on w skupieniu nabijał fajeczkę, a uśmiech szelmowski błąkał mu się gdzieś po krawędziach warg niedopowiedzeniem – takim, w którym drżało wyjaśnienie chropowate, słowami objawione – „poczekaj, sam zobaczysz” Wziąłem łyżkę pogiętą, aluminiową i byle jaką – ot szpitalną, z bardzo ubogiego szpitala i jeść zacząłem, a szczurzyca zerkała na mnie i na łyżkę krążącą pomiędzy talerzem i moimi ustami wzrokiem pełnym pytań. Niewiedziałem co zrobić i nerwowo zerkałem na Kapelusz, ale ten zasłonił się już dymem z fajki i ignorował mnie doskonale. Nabrałem na łyżkę zupy, tak z dna, żeby trochę warzyw i kawałek mięsa się zmieścił i podałem szczurzycy… no nie… ze szczurem z jednego talerza jem zupę, której składników nawet znać nie chcę, a ich pochodzenia tym bardziej. A szczurzyca nie miała żadnych obiekcji i jadła ze mną z mojej (!!!) łyżki zupę, chłepcząc i szarpiąc ostrymi zębami kawałki warzyw. Kiedy przełknęła skwarek boczku popchnęła nosem łyżkę w moją stronę – zrozumiałem, że pora na mnie, ale byłem tak zdumiony, że musiało chwilę potrwać, zanim dokończyłem jedzenie. Przy sąsiednim talerzu uwijały się już nie dwa, ale chyba dwadzieścia okazów szczurzej fauny i jadły po wielkiemu cichu – tak cicho, że aż mi się zrobiło mroczno przed oczami, a dzień…. Dzień dopiero miał się zacząć…

I zaczął się, kiedy Kapelusz wystukał fajkę o ceglany mur i schował ją w kieszeń. Przez cały dzień miałem w oczach, w rękach na piersiach i pod pachami szczury, które zwiedzały mnie, rozmawiały do mnie, opowiadały, albo tylko się grzały w cieple mojego rozedrganego organizmu, który zapewne oszalał zupełnie, bo to niezrozumiałe i wręcz niemożliwe. Ale przecież pamiętam, jak szczur bez jednego ucha przyniósł mi wprost na wargi jakieś ziarna, czy orzechy i wpychał mi je w usta, a kiedy pogryzłem i przełknąłem, to wywijał kikutem ogona wyraźnie zadowolony z tego psikusa. Pamiętam, że przyszła do mnie rodzinka w gości i rozsiadła się na mnie po wszystkich zakamarkach, po kieszeniach, kołnierzach ramionach i prosiła, żebym zabrał je na wycieczkę na kościelną wieżę, żeby zobaczyły jak wielkie jest to miasto, w którym żyć im przyszło, bo one przecież nie pójdą stąd nigdzie, a wygonić je stąd – nie sposób.

Poszedłem, bo w końcu są w mieście wieże widokowe, na kościołach i bezbożnicach świeckich zlokalizowane, gdzie za parę groszy wejść można. Wszedłem na wieżę w pobliży rynku, a we włosach poczułem drżenie pazurków rozlicznych, wspinających się na mnie na głowy czubek, na ramiona, żeby widokiem nieskończonym nacieszyć się albo wystraszyć wielkości… Weszliśmy razem do restauracji, z której je wygnano już nieraz, a teraz kelner w białej koszuli, z muszką i serwetą przez lewe przedramię w udawanej pokorze zgięty otwartą kartą dań zapraszał i nieszczerym uśmiechem. A kiedy poszedł czytałem na głos i opowiadałem, co na talerzu się pojawi, gdy zamówienie złożylibyśmy. Oni koniecznie chcieli smaki morza poznać, bo im nie po drodze, zbyt daleko, do krewetek, ośmiornic i kalmarów, do tuńczyka, czy rekina… więc zamówiłem porcję, jak dla trzech głodnych drwali i kufel piwa i wina dzban, bo przecież nie usiedzę przy takiej degustacji bez cienia alibi przy pustym stole. Siedzieliśmy, a kelner kłaniał się wciąż nieszczerze serwetką i nadzieją na napiwek się kłaniał i j ago rozumiem i wytłumaczyłem to szczurzej rodzinie, więc dostał srebrnika, kiedy młodzież szczurza zasnęła syta w kieszeniach przepastnych prochowca, a dorośli chłeptali wino wprost z moich palców.

Wróciliśmy, a szczurzyca – towarzyszka moja trzydniowa otarła się o moje policzki nieogolone, pachnące… oszczędźmy sobie epitetów i dookreśleń, czym te policzki pachnieć mogły… Wróciliśmy, a rodzinka szczurza usatysfakcjonowana zniknęła snuć opowieści przy nie-moim-kominku, ale przecież czułem w sobie jakąś niedookreśloną radość, że stałem się niechcący bohaterem opowieści szeptanej po zmroku, przy cieple kominka, bezpieczeństwem i tęsknotą za światem większym, barwniejszym i nieosiągalnym. Szczurzyca pilnowała mnie już do wieczora i czułem, że wolałaby zostać ze mną, albo chociaż w miarę blisko, że stałem się domniemanym gwarantem powodzenia jej rodziny. Kobiety tak mają, że kiedy przyjdzie czas, szukają oazy – portu, w którym znajdzie się ktoś, kto ochroni i pomoże. I w taki czas reszta staje się nieistotna, wygląd, idee, rodowy herbarz – byle zaspokoić bezwzględne instynkty, zachować naturalny cykl, rzeczy bieg i dać potomstwu wszystko, co najlepsze…

Miałeś mnie uczyć… miałeś powiedzieć dziś… - popatrzyłem z wyrzutem na Kapelusz, a on uśmiechał się nieznacznie, wciąż pomarszczonym jabłuszkiem ale nie rumianym, a bladym i tym wzrokiem, z którego kolor chciał zejść kompletnie i tylko wolą właściciela trzymał się jeszcze rozcieńczony przeszłością tak mocno, że aż bałem się zapytać. Balem się bardzo, ale w końcu zapytałem, a odpowiedzi tego wieczoru zmieniły mnie do końca świata… Bo one… z tego świata nie pochodziły. Niech wyjdę na tumana, na narkomana, pijaka, schizofrenika, ale przecież słyszałem i nie po to opowiadam, żeby na koniec zgasła we mnie odwaga. Nie miałoby to większego sensu. Kapelusz patrzył na mnie i czytał moje wątpliwości  - teraz wiem, że wręcz dosłownie czytał, bo sam tak robię od wtedy…


- posłuchaj mnie teraz… - wziął mnie pod rękę i wyszliśmy przez okno i nawet szczurzyca ciężarna została wewnątrz, pierwszy raz tego wieczora odrywając się ode mnie i mojego ramienia. Poszliśmy nad fosę, w której gwiazdy grudniowego nieba odbijały się niedopowiedziane, niezrozumiałe i fałszywe, bo wiatr przekłamywał każdy obraz i zniekształcał lustro wody jak lustra w wesołym miasteczku złośliwie deformujące naturę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz