Noc
była chyba dłuższa od poprzednich, a może to początki aklimatyzacji sprawiły,
jednak spałem zdecydowanie spokojniej, pełniej i z poczuciem, że wczorajszy dzień
nie minął nadaremnie. O poranku – niespodzianka – zamiast kuksańca, coś zaświergoliło
mi wprost do ucha łaskocząc przy tym tak, że nie sposób zachować powagi. Zaśmiałem
się szczerze i do łez. W tym łóżku, które niemalże na wprost zatopionego korytarza
stało i siąknęło wilgoć sama swoja obecnością. Otworzyłem oczy załzawione radością
i tuż przed sobą zobaczyłem szczurzy nos – jak psi, czarny i wilgotny, ruchliwy
bardzo. Wiercił się ów nos i szukał na mojej twarzy nie wiem czego, ale to co znajdował
zapewne mu się podobało, bo w oczach nie widziałem krwi i żądzy mordu, a raczej
figle i zabawy, zupełnie takie same, jakie dzieci chcą urządzać rodzicom w
niedzielnym przedświcie, kiedy lodowatymi, bosymi stópkami wkradną się pod
kołdrę i na brzuchach, plecach, udach zaczną odciskać te niewidzialne ślady
stópek zmrożonych kaflami podłogi w drodze do mamy, a w oczach, ustach,
policzkach i nawet we włosach – śmiech zaraźliwy, niepohamowany i szczery do
samego dna duszy. I ten sam niepokój, ta sama chęć, aby już/teraz/natychmiast
przytulić, dotknąć, objąć ręką, miłością, zauważeniem, całym sobą owo stworzenie,
które dopomina się przeuroczo i nachalnie, żeby stać się pępkiem świata, jedyną
gwiazdą, słońcem i bogiem nawet…
Patrzyłem
w szczurze oczy błyszczące bardziej niż królewskie klejnoty w koronie imperium
brytyjskiego, widziałem w nich obietnicę tego dzisiaj, które nadzieją wstało i
marzeniami obrosło zanim zdążyłem choćby okiem mrugnąć, a szczur…
- to
samica – usłyszałem chrapliwy głos Kapelusza, ale i w jego chrypce wykryłem
zadowolenie i nieuzasadnioną niczym chęć do życia z uśmiechem na twarzy – to jest
samica, która na dodatek jest brzemienna i kolejnym miotem obdarzy to miasto już
wkrótce, więc jeśli łaska, to postaraj się być uprzejmy, jak dla ciężarnej lady,
która potrzebuje prawdziwie męskiego ramienia. I wstań wreszcie, bo prześpisz
dzień, którym miałeś mi zapłacić za własną głupotę! Nie potrzeba mi kolejnego
darmozjada! Mam ich tu bez liku i nigdy nie wiem, czy wszystkie – jak z
bezdomnymi kotami – wiesz ile ich masz, kiedy przyjdą do ciebie zjeść, ale i
tak tłoczą się i mruczą, przemieszczają i ocierają tak intensywnie, że o
pomyłkę nietrudno. A tych moich kociątek… cóż – pięć razy więcej niż tubylców-ludzi…
Może zrozumiesz teraz skalę problemu i rozmiar dzieła.
Patrzyłem
błądząc wzrokiem pomiędzy szczurzycą, a Kapeluszem i nie wiedziałem, czy kpi ze
mnie i mojej sytuacji, czy mówi poważnie, ale na stoliku pod oknem parowała
zawartość dwóch talerzy – czyżbyśmy mieli zjeść śniadanie razem? Patrzyłem jak
wiatr dobiera się do zawartości i zachłystuje aromatem unoszącym się ponad
powierzchnią stołu a niecierpliwy patrol dwóch kompletów pazurków kręcił ósemki
wokół dwóch talerzy i chyba czekał, aż wstanę i podejdę…
-
idź, bo już się doczekać nie mogą – zaśmiał się Kapelusz – ja już jadłem, a
teraz wasza kolej. Tylko zabierz ze sobą panią, z którą noc spędziłeś, żeby i
ona skosztowała zupy. Może nie jestem najlepszym kucharzem, jednak na taki
wilgotny poranek nic lepszego od gorącego talerza witamin. Smacznego wam życzę,
a sam siądę pod oknem i fajeczkę zapalę. Wiesz? Uwielbiam patrzeć, jak jedzą –
zupełnie tak samo jedzą, jak żyją – do końca, bez reszty i oglądania się na innych.
Czujne, ale pazerne. Honorne, a przecież potrafią się podzielić, potrafią
odejść od talerza, żeby taki gamoń jak ty miał szansę skosztować tego, co
przygotowałem. Za długo śpisz. Niepotrzebnie zupełnie. Powinieneś spać, mniej,
bo życie krótkie, a takie ciekawe…
Wziąłem
w dłoń szczurzycę i poczułem w sobie początki tkliwości, której nawet nie
podejrzewałem u siebie – trzymałem na ręku MAMĘ – głodną, ale szczęśliwą.
Podszedłem do stołu i przysunąłem jeden z talerzy do siebie. Wzrokiem zapytałem
Kapelusza o drugi, ale on w skupieniu nabijał fajeczkę, a uśmiech szelmowski
błąkał mu się gdzieś po krawędziach warg niedopowiedzeniem – takim, w którym drżało
wyjaśnienie chropowate, słowami objawione – „poczekaj, sam zobaczysz” Wziąłem
łyżkę pogiętą, aluminiową i byle jaką – ot szpitalną, z bardzo ubogiego
szpitala i jeść zacząłem, a szczurzyca zerkała na mnie i na łyżkę krążącą
pomiędzy talerzem i moimi ustami wzrokiem pełnym pytań. Niewiedziałem co zrobić
i nerwowo zerkałem na Kapelusz, ale ten zasłonił się już dymem z fajki i ignorował
mnie doskonale. Nabrałem na łyżkę zupy, tak z dna, żeby trochę warzyw i kawałek
mięsa się zmieścił i podałem szczurzycy… no nie… ze szczurem z jednego talerza
jem zupę, której składników nawet znać nie chcę, a ich pochodzenia tym bardziej.
A szczurzyca nie miała żadnych obiekcji i jadła ze mną z mojej (!!!) łyżki zupę,
chłepcząc i szarpiąc ostrymi zębami kawałki warzyw. Kiedy przełknęła skwarek
boczku popchnęła nosem łyżkę w moją stronę – zrozumiałem, że pora na mnie, ale
byłem tak zdumiony, że musiało chwilę potrwać, zanim dokończyłem jedzenie. Przy
sąsiednim talerzu uwijały się już nie dwa, ale chyba dwadzieścia okazów
szczurzej fauny i jadły po wielkiemu cichu – tak cicho, że aż mi się zrobiło
mroczno przed oczami, a dzień…. Dzień dopiero miał się zacząć…
I
zaczął się, kiedy Kapelusz wystukał fajkę o ceglany mur i schował ją w kieszeń.
Przez cały dzień miałem w oczach, w rękach na piersiach i pod pachami szczury,
które zwiedzały mnie, rozmawiały do mnie, opowiadały, albo tylko się grzały w
cieple mojego rozedrganego organizmu, który zapewne oszalał zupełnie, bo to
niezrozumiałe i wręcz niemożliwe. Ale przecież pamiętam, jak szczur bez jednego
ucha przyniósł mi wprost na wargi jakieś ziarna, czy orzechy i wpychał mi je w
usta, a kiedy pogryzłem i przełknąłem, to wywijał kikutem ogona wyraźnie
zadowolony z tego psikusa. Pamiętam, że przyszła do mnie rodzinka w gości i
rozsiadła się na mnie po wszystkich zakamarkach, po kieszeniach, kołnierzach
ramionach i prosiła, żebym zabrał je na wycieczkę na kościelną wieżę, żeby
zobaczyły jak wielkie jest to miasto, w którym żyć im przyszło, bo one przecież
nie pójdą stąd nigdzie, a wygonić je stąd – nie sposób.
Poszedłem,
bo w końcu są w mieście wieże widokowe, na kościołach i bezbożnicach świeckich
zlokalizowane, gdzie za parę groszy wejść można. Wszedłem na wieżę w pobliży
rynku, a we włosach poczułem drżenie pazurków rozlicznych, wspinających się na
mnie na głowy czubek, na ramiona, żeby widokiem nieskończonym nacieszyć się albo
wystraszyć wielkości… Weszliśmy razem do restauracji, z której je wygnano już nieraz,
a teraz kelner w białej koszuli, z muszką i serwetą przez lewe przedramię w udawanej
pokorze zgięty otwartą kartą dań zapraszał i nieszczerym uśmiechem. A kiedy
poszedł czytałem na głos i opowiadałem, co na talerzu się pojawi, gdy zamówienie
złożylibyśmy. Oni koniecznie chcieli smaki morza poznać, bo im nie po drodze,
zbyt daleko, do krewetek, ośmiornic i kalmarów, do tuńczyka, czy rekina… więc
zamówiłem porcję, jak dla trzech głodnych drwali i kufel piwa i wina dzban, bo
przecież nie usiedzę przy takiej degustacji bez cienia alibi przy pustym stole.
Siedzieliśmy, a kelner kłaniał się wciąż nieszczerze serwetką i nadzieją na
napiwek się kłaniał i j ago rozumiem i wytłumaczyłem to szczurzej rodzinie,
więc dostał srebrnika, kiedy młodzież szczurza zasnęła syta w kieszeniach
przepastnych prochowca, a dorośli chłeptali wino wprost z moich palców.
Wróciliśmy,
a szczurzyca – towarzyszka moja trzydniowa otarła się o moje policzki
nieogolone, pachnące… oszczędźmy sobie epitetów i dookreśleń, czym te policzki
pachnieć mogły… Wróciliśmy, a rodzinka szczurza usatysfakcjonowana zniknęła
snuć opowieści przy nie-moim-kominku, ale przecież czułem w sobie jakąś
niedookreśloną radość, że stałem się niechcący bohaterem opowieści szeptanej po
zmroku, przy cieple kominka, bezpieczeństwem i tęsknotą za światem większym,
barwniejszym i nieosiągalnym. Szczurzyca pilnowała mnie już do wieczora i
czułem, że wolałaby zostać ze mną, albo chociaż w miarę blisko, że stałem się
domniemanym gwarantem powodzenia jej rodziny. Kobiety tak mają, że kiedy
przyjdzie czas, szukają oazy – portu, w którym znajdzie się ktoś, kto ochroni i
pomoże. I w taki czas reszta staje się nieistotna, wygląd, idee, rodowy herbarz
– byle zaspokoić bezwzględne instynkty, zachować naturalny cykl, rzeczy bieg i
dać potomstwu wszystko, co najlepsze…
Miałeś
mnie uczyć… miałeś powiedzieć dziś… - popatrzyłem z wyrzutem na Kapelusz, a on uśmiechał
się nieznacznie, wciąż pomarszczonym jabłuszkiem ale nie rumianym, a bladym i
tym wzrokiem, z którego kolor chciał zejść kompletnie i tylko wolą właściciela trzymał
się jeszcze rozcieńczony przeszłością tak mocno, że aż bałem się zapytać. Balem
się bardzo, ale w końcu zapytałem, a odpowiedzi tego wieczoru zmieniły mnie do
końca świata… Bo one… z tego świata nie pochodziły. Niech wyjdę na tumana, na
narkomana, pijaka, schizofrenika, ale przecież słyszałem i nie po to opowiadam,
żeby na koniec zgasła we mnie odwaga. Nie miałoby to większego sensu. Kapelusz
patrzył na mnie i czytał moje wątpliwości
- teraz wiem, że wręcz dosłownie czytał, bo sam tak robię od wtedy…
-
posłuchaj mnie teraz… - wziął mnie pod rękę i wyszliśmy przez okno i nawet szczurzyca
ciężarna została wewnątrz, pierwszy raz tego wieczora odrywając się ode mnie i
mojego ramienia. Poszliśmy nad fosę, w której gwiazdy grudniowego nieba
odbijały się niedopowiedziane, niezrozumiałe i fałszywe, bo wiatr przekłamywał
każdy obraz i zniekształcał lustro wody jak lustra w wesołym miasteczku
złośliwie deformujące naturę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz