Nic na świecie nie jest nadwyrężane tak mocno jak
zaufanie. Ludzie wymyślili to hasło chyba jako ideał, do którego wielu zmierza,
a nikt nie dopłynął do owego portu. Nawet, jeśli chwilowe mniemanie,
satysfakcja i samopoczucie dzisiaj wskazują, że się udało, to już jutro ból
staje się tym dotkliwszy, im pełniejsze było dzisiejsze mniemanie. Zapewne
dlatego Kapelusz ( sam nie wiem, ale tak przywykłem już do tego imienia, że z
wielkim wysiłkiem myślę o nim bezimiennie) wysłał w tę podróż owego szczura,
który od wczoraj stał się moim sumieniem, duszą i sądem ostatecznym. Nie wiem,
co o tym myślał szczur, ale ja czym prędzej nabyłem prochowiec, który różnił się
od prochowca mojego gospodarza wyłącznie terminem okresu połowicznego rozpadu i
medalami przeżytych lat bez prania.
Szczur skorzystał z okazji i zasiedlił jedną z kieszeni,
bo one bardzo głębokie i można było sobie pozwolić na tak wielką beztroskę, że
czasami, zapominając o pasażerze w kieszeni, wkładałem własną dłoń i dopiero
ciepłe, drżące nieznaną mi emocją ciało, przypominało mi, że nie jestem sam, że
używamy tego stroju we dwoje i trzeba się nim podzielić. Sam nie wiem ile aptek
musiałem odwiedzić, żeby poczuć sympatię do tego lenia w kieszeni teraz
wypoczywającego jakby w hamaku leżał i kolebał się w rytm moich kroków, ale
kiedy przyszło obiad zjeść, to najpierw w barze, a później już na zewnątrz dzieliłem
się z nim posiłkiem bez zahamowań i nawet cienia niechęci we mnie nie było.
Plecak na plecach tężał od zakupów i niech mi ktoś powie, że wata, że bandaż i
gaza, to lekkie brzemię! Sklnę bez litości, bo one też ważą i z każdą godziną
więcej, a ramiona nienawykłe do dźwigania dopominały się już o przerwę. Milczałem,
bo wiele zrobić się nie dało – przecież, jak wrócę teraz i zakupy będą zbyt kuse
na apetyty gospodarza, to Kapelusz mnie rozszarpie, a jeśli nie wrócę, to mnie
dopadną futrzaści fanatycy i zedrą mi skalp zanim świadomość stracę. Łaziłem
pomiędzy świecącymi w zmierzchu krzyżami, a zmierzch był już taki wczorajszy, taki
beznadziejny. A ja/my zmęczeni tym znojem i monotonią… I zapomniałem skąd
wyszedłem i dokąd mam wracać i tylko wilgotnym nosem, jak busolą sterowani
szliśmy w stronę, gdzie ”wydawało się” że powinniśmy trafić.
Doszliśmy do kresu mojej odporności i czyste ubranie
dopiero co kupione, czystym już wcale nie było, a nogi mięciutkie tak bardzo, że
na pierwszej ławce usiadłem, wyjąłem z plecaka ogryzek – resztkę bułki i jakąś
parówkę niedojedzoną, wyjąłem z kieszeni prochowca brata w niedoli, posadziłem
go na ramieniu koło tej niezjedzonej wczoraj aorty i jedliśmy tę bułkę i
parówki kawałek we dwóch. Jak traperzy z ostatnim paskiem pemmikanu, którym posiłek
ubogi wystarczyć musi chociaż do zaśnięcia, bo rankiem już świeższym wzrokiem
może uda się śniadanie odkryć i szamańskim zaklęciem zwabić, by je pożreć
nieomal surowym nim żołądek zaśpiewa hymn śmiertelnie wygłodniałych i wypłoszy
żywinę na odległość dźwięku po dwakroć najmarniej. Jedliśmy tak we dwóch owe podeschnięte
resztki i gdzie im tam do porannej zupy… ech!
Wróciliśmy szczurzym nosem prowadzeni na moich nogach,
które spuchły od tego spaceru przez miasto szlakiem aptek i gęstym od gazy
plecakiem, a ja nie miałem już sił zupełnie i tylko zimny, wilgotny nos, niczym
lejce w rękach dorożkarza, prowadziły mnie tam, skąd zacząłem wyprawę. Prowadził
ów nos doskonale i nawet nie musiałem przedzierać się przez zasieki cuchnącego
ścieku, kanału otwierać, bo przecież wyłbym tam jak wyje wilk bez samicy, jak
podczas pełni skarżący się, że głodny i zmarznięty, a bracia kły na nim ostrzą,
bo nie jest dość silny, żeby ich zagryźć na śmierć. Sam w to nie wierzę, ale
szczur WIEDZIAŁ, że nie dam rady wejść przez żeliwne wrota i w gównach po pół łydki
płynących nie dojdę tak, skąd wystartowałem – prowadził mnie wprost do okna,
nad fosą. Tam, gdzie można było z kryjówki Kapelusza wyjrzeć na świat i
zobaczyć cień słońca, rewers dnia, kwaśny smród życia na zewnątrz.
Sam nie wiem dlaczego trzymałem siebie w ryzach i zamiast
kląć namiętnie, z pasją, która kajdany rozerwać potrafi, to tłamsiłem w sobie
eksplozje wszelakie i żadnym Wezuwiuszem zostać nie chciałem… Nie chciałem spopielić
nic i nikogo. Wąsy delikatnie połaskotały mnie koło ucha a po moim policzku popłynęła
pojedyncza, mikroskopijna łza… Przecież nie padało, a ja bliżej wściekłości i
uschnięcia z niemocy, więc nie moja… Czyli co? Szczur z ramienia utoczył tę
łzę, żeby kurz na moim policzku wyżłobić? Dziwne… Dziwne bardzo i ten jeden
dzień, który spędziliśmy razem z tym dzikim skądinąd stworzeniem dostarczył mi więcej
wzruszeń niż pięć lat minionych.
Dotarliśmy wreszcie, ale to nie ja zawołałem błagalnie, lecz
szczur wydał z siebie dźwięk przenikliwy, wołający o wsparcie, o rodzinę, o
litość i litość do nas przyszła. Najpierw dwa mokre nosy się wychyliły, a zaraz
potem żelazna, zmarszczona dłoń pociągnęła plecak, a po ramieniu szczur mój
(MÓJ!!!) samodzielnie wspiął się na wysokości, a mnie ta sama żelazna ręka
wciągnęła przez okno, lecz dzisiaj już obok kosmicznego zmęczenia, stanęły suche
buty i spodnie – jest postęp!.
Ech… - Kapelusz zmarszczył czoło, co było zdumiewające
tak bardzo, że zapomniałem o zmęczeniu, bo jak zmarszczyć coś tak pomarszczonego???
– nie sądziłem, że dasz radę aż tyle tego naszarpać… kupiłeś więcej, niż ja
kupiłbym, gdybym robił to ze świadomością braku jutra… Dziękuję. Dzisiaj kładź
się spać, a jeśli chcesz jeść… - tu zachichotał, bo czołem oparłem się o stół.
Wziął mnie na ręce, niczym dziecko i zaniósł na łóżko, które nadal pachniało
apteką i grzybami…
Szczur (MÓJ!!!) usiadł na poduszce i coś w łapkach trzymał –
sam nie wiem co, ale najwyraźniej mu smakowało, bo jego żuchwa poruszała się w
tempie, którego nie powstydziłby się automat kałasznikowa. Moja głowa zbliżała się
do poduszki, świadomość zbliżała się do nieświadomości, dzień do nocy, a całość
do jakiej monstrualnej apokalipsy. Nawet wypoczętym będąc nie podjąłbym się zgadywania
dokąd zmierzam i co kolejne dni przyniosą. Zanim straciłem resztki świadomości,
a może to tylko mi się wydawało Kapelusz odwinął mój bandaż i po raz kolejny
posikał się na moją dłoń. Nawet nie mruknąłem i pozwoliłem duszy odpocząć
gdzieś, gdzie na mnie nie pora jeszcze. Pierwszy dzień drugiego, kociego życia minął
właśnie – ze szczurem na ramieniu, za co mu powinienem podziękować…
Czyżbyś właśnie opisał swoje przedświąteczne zakupy? ;)
OdpowiedzUsuńjeżeli chciałaś mnie rozbawić, to się udało - dziękuję
Usuńpiszę opowiadanie na raty - w etykietach znajdziesz ciągi wcześniejsze, a kolejne się produkują
kursywą są pisane wykwity mojej wyobraźni - tym razem zupełnie rozbuchanej, bo mam jakąś "goń myślową"