czwartek, 10 maja 2018

Wieczność codzienności.


Pot kreśli mi na plecach hieroglify nieczytelne. Może mnie kusi niedopowiedzeniem? Pieszczotą, która dopiero przyprawiona wyobraźnią pozwoli na spełnienie w auto-erotycznym akcie, lub wygoni mnie na poszukiwanie komplementarnego cierpienia niedostatku? Stoję, a moje ciało pije wiatr, który bez najmniejszego skrępowania wdziera się pod guziki koszuli i obmacuje mnie, jakbym był gęsią, niechybnie wciąż zbyt chudą na ubój, lecz wiatrowi to nie przeszkadza wcale i gra mi na żebrach jak na cymbałach melodię pod wezwaniem niepojętego losu, chichocząc przy tym głupkowato… No – może nie głupkowato, ale niezrozumiale dla mojego poczucia estetyki.

Ja wiem, że to pojąć trudno, ale wiatr, to coś co się na ogół zdarza w podręcznikach do geografii, w książkach opisujących bardzo pobieżnie sielanki z epoki wielkich żaglowców i kinowych superprodukcjach, w których bohater zamiast zwalczać nieznane potwory zwalcza cyklony, ciąg wsteczny, czy piaskowe burze. W najgorszym razie takie rzeczy przydarzają się innym – że się posłużę ulubionym spostrzeżeniem Pratchetta. Ale mi? Tutaj? Pośrodku cywilizacji? Miałem go już upomnieć, że przecież klimatyzacja, rekuperacja i inne „acje” sterowalne za pomocą dotykowego ekranu robią to schludniej, kulturalniej i dyskretniej, kiedy ten się zawinął i jakiejś pani przez most idącej usiłował spódnicą grube okulary wytrzeć… Pani łagodnie dostojna, siwowłosa, doświadczona życiem do bruzd głębokich, które osiadły i zadomowiły się tam, gdzie niegdyś mieszkały płoche zmarszczki powołane do życia śmiechem i płaczem. Ręce miała zajęte siatkami, w których warzywa i owoce kolaborowały z grawitacją, żeby skryć płodność w ziemi i pozwolić życiu na powielenie, na kolejny krąg cyklu życia, na rozmnożenie cudowne, na zamianę wody w soczystą, pachnącą krew zbawiciela…

Pani niosła jabłuszka mniej od niej czerstwe, niosła pióropusz kilometrowego pora, jakieś ziemniaczki, marchewki myte tak długo, aż odzyskały jędrność i barwę z wczesnego, ubiegłego lata – warzywniak cały niosła w tych siatkach, a ten warzywniak zwęszył wodę, nieodległą ziemię zwęszył i chciał zanurkować, nachlać się wody, którą zima w magazynach i piwnicach mu zabrała i zakwitnąć bezwstydnie nad brzegiem ruczaju pokalanego ludzką bezmyślnością. Materia siatek naprężona była bardziej niż pośladki tej farbowanej i tatuowanej nastolatki, która wyzywająco stała oparta o balustrady, w dżinsach obciętych tak krótko, że spod nich nawet stringi potrafiły się wychylić, co skwapliwie czyniły.

I tak szła mostem staruszka czerstwa i rześka, a jej pośladki pomimo wszystko skrupulatniej okryte, niż te beztrosko nastoletnie, odbiły się od tamtych echem i niosły ku mnie przesłanie: „twoje jutro jest moim dzisiaj; twoje dziś, było moim wczoraj”, lecz cóż rozum niedojrzały dostrzec mógł – uśmieszkiem dwuznacznym i pogardliwym obciążył staruszkę (i tak ponad miarę ubraną w zewnętrzną masę), a płochością nurt rzeki, która marszczyła się zniesmaczona, bo ją również wiatr dotykał i swawolnie usiłował unieść zmarszczkę pośród spienionej fali. Zapewne nadwyrężyłbym to słowo, gdybym o owej głupocie powiedział „dziewicza”, bo to dziś zbyt trudne do uwierzenia, nieprawdopodobieństwo tak rzadkie, że licytowane bywa na portalach aukcyjnych, niczym obrazy uznanego impresjonisty. Już prędzej uwierzę w galilejskie ekscesy, w spacery po wodzie, niechby i na wskroś mórz, w gorejące krzaki i mannę z nieba, w raj morderców, którzy w imię Allacha rozmnażali wrogów bułatem i oferowali piekło niewiernych pośród pustynnych nieskończoności.

Staruszka szamotała się pozbawiona odnóży pajęczych, a te, którymi dysponowała zbyt ubogie były i zajęte czynnościami uniemożliwiającymi wygładzenie popielatej materii sukienki na udach ocienionych czarnymi rajstopami ozdobionymi kwiatowym akcentem na wzór architektonicznych akantów – szczęściem, bladym świtem nie wpadła na pomysł aby dzień pończochami uświetnić w imię Jedynego, dzięki czemu drobiła kroki w stronę obowiązków, a nie fanaberii, więc nawet ten zaściankowy i zabiedzony paparazzi zwisający obok czterech pustych butelek po piwie usiłujących zapuścić korzenie w spękaniach organicznie siwej nie tylko ze starości olejnicy, nie potrafił wykrzesać entuzjazmu i pozostał zgaszony, zawieszony w poręcze mostu, smętny, zrezygnowany i bezsilny, a resztki żeńskiej godności zafalowały na wietrze w obliczu dumy zasadnej, bo przetrwała nie takie szykany i okrucieństwa.

Pani nieśmiało prosiła grawitację, żeby potrzymała torby na chwilkę, żeby mogła się ogarnąć i wzroku resztki mogła skierować na jedynie słuszny azymut, ale przecież… Psom sikać się chce wszędzie, a ciepło asfaltu na wstędze mostu aż się prosi, żeby zakwitnąć pejzażem horyzontalnym, mandalą niedokończoną, płaskorzeźbą w żółcieniach, które drażnią najwyższym z możliwych dla asfaltowej czerni kontrastów. Więc szła dalej szukając przystani, a sukienka łopotała nad nią, przed nią i za nią, lecz wysokość wybrała bardzo niedyskretną. Szła zaciskając ostatnie zęby, palce wplatając w ciężarne owocem i warzywem siatki, łykając wstyd i zażenowanie, które mimo wieku jednak nie wyprowadziło się i wciąż trwało czekając na taką okazję.

Chciałem pomóc i nawet przyspieszyłem, żeby krnąbrny rąbek spódnicy…. A wtedy pamięć mi wróciła. Bo był taki czas, że miastem, o wektor ostrości mojego nieidealnego wzroku zaledwie przesunięte, szło dziewczątko nieświadome doskonale, że torebka wisząca na biodrze postanowiła skosztować jej bioder bez pośrednictwa materiału i kąsała spódnicę, aż ta wspięła się wystarczająco wysoko, aby odsłonić pośladki. Lipiec chętnie lizał nagie udo i malował pośladek, niczym łuska z cebuli wielkanocne jajko. Stado spoconych kundli gnało wezwane erekcją tuż za panią, z wiszącymi jęzorami i krwią w oczach czekając na skinienie przyzwolenia, gdy podszedłem i dotykając ramienia (RAMIENIA!!!), grzecznie zwróciłem uwagę.

Torebka – owszem – złapana za gardło wypluła wtedy spódnicę, która spływając wygenerowała jęk zawodu spoconych kundli dyszących dezaprobatą, niespełnieniem, nienawiścią do mnie, jednak wzrok pani był zdecydowanie bardziej dotkliwy. Być może nie zrozumiałem, może wydawało mi się, jednak nie dotknę obcego ramienia więcej, a torebki niech żrą do białej kości. Takiego „dziękuję” nikt nie chce usłyszeć…

Most powoli zamierzał stać się wreszcie przeszłością, chodniczkiem wykładanym bazaltową kostką drobniejszą niż teraźniejszy rozsądek nakazuje, a mur z tatuażem graffiti i ściana wyselekcjonowanych drzew niosła insynuację, że pośród nich wiatr się poddać się musi, że pozostanie bliżej rzeki, zamiast zdychać, prostolinijnie rozpędzając się ponad dopuszczalne prędkości, bo na końcu chodnika drzemała wieża z cegieł świeżutko oczyszczonych i śmiertelny kleks wiatru można by obrysować pośmiertnie bez cienia wątpliwości.

Pani westchnęła na tyle głośno, że nawet bez aparatów słuchowych sama usłyszała to westchnienie, wiatr westchnął zdecydowanie ciszej, by z podkulonym ogonem wrócić na most molestować chętne, nastoletnie pośladki tkwiące tam wciąż z braku lepszych pomysłów, albo uzasadnienia. Ja nie wzdychałem, ponieważ motywacji nie znalazłem adekwatnej.

Staruszka westchnęła, bo wreszcie znalazła pośród drobniutkich kroków miejsce wolne od psiej przemiany materii i siatkami ozdobiła chodnik, szybciutko poprawiając rąbek sukienki, z wyraźną przyganą dla jej ulotności. Por zbyt młody nie zdążył się ukorzenić, a kartofelki dopiero oczka otworzyły, więc zapewne zostaną wydłubane z bezwzględnością typową dla doświadczenia przed najbliższym obiadem.

A potem poszły dwie siatki warzyw, pomiędzy którymi siwiuteńkie włoski drżały na kruchej skórze lichą niepewnością jutra. Zostałem i ja, bo przecież jak długo można cudzą intymność naruszać. Jak długo można niedoskonałość podglądać, kiedy nurza się w ułomnościach fizycznych, które pisane są większości. Poszła pani, która przeżyła więcej, niż mam odwagę prosić wieczorną modlitwą do… Poszła pani w sukience zaledwie popielatej, a przecież mogła mieć maki, stokrotki i piwonie łapiące oddech pośród zieloności… Mogła mieć… w taki dzień mogła nawet więcej…

19 komentarzy:

  1. Oj tak, czasami chciałoby się mieć z pięć rąk, żeby dać radę siatkom i jeszcze walczyć z wiatrem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. chciałem pomóc - wystarczyła odrobina wiary, że nie jestem cygańskim wiatrem.

      Usuń
  2. Ciekawe, że częściej widuję objuczone wielkimi siatami kobiety, niż mężczyzn...
    Na szczęście mój uwielbia znosić zapasy do domu:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ochrona nosi broń i ręce ma mieć wolne, żeby w razie czego móc reagować.

      Usuń
  3. hmmm... mogłeś oberwać. Torebką...albo porem. A mogłeś dostać jabłuszko. Na dwoje babka wróżyła...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. czy babka miała czas na wróżby to nie wiem - one rąk nie wymagają? ani chwili spokoju?

      Usuń
    2. tłumaczenie może zająć wieczność całą...

      Usuń
    3. unikam agresywnych ludzi.

      Usuń
  4. A co to jest, ta jedynka z nawiasem?

    OdpowiedzUsuń
  5. paproszek został - już posprzątałem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyglądał jak odsyłacz do przypisu.

      Usuń
    2. to od skrótu klawiaturowego - alt plus W
      pisząc szybko - ÓW, jeśli nie zdąży się puścić klawisza wystarczająco szybko powstanie śmieciuszek - 1) zamiast - W

      Usuń
  6. Siatki i torby na kółkach to stały dodatek kobiet w wieku "niewidzialna", one też częściej noszą spódnice i sukienki, a wiatr nie wybiera. Lubię wiatr i na wszelki wypadek noszę spodnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. pod sukienką?
      wiatr jest demokratyczny - tarmosi wszystkich równo.

      Usuń
    2. Nie noszę sukienek. Owszem tarmosi równo, ale spodni na głowę nie zakłada.

      Usuń
  7. Mój przed chwilą szedł z siatami, a ja obok...Nie dał sobie pomóc. Nie kłóciłam się. A opis potu spływającego po plecach...poezja. Zaskakujące bo temat mało inspirujący, wydawać by się mogło

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. inspiracja może być wszystko - jak mawiał pan Wiktor Zin trzymając w dłoniach węgielek - pies jest temat i sąsiadka jest temat i odrapany mur również. wystarczy dostrzec.

      Usuń