Noc
przeciskała się między drzewami starając się za nimi schować. Jakby wstydziła
się tego, co niesie w niewidzialnych kieszeniach. Kryła się w spękaniach kory i
rozwidleniach gałęzi czesanych niepokornym wiatrem. Czaiła się, żeby potem,
jednym desperackim skokiem dopaść drugiego i kolejnego. Chociaż nikt nie patrzył,
noc drżała jak naprężone struny koncertowego fortepianu. Wyostrzone po kres, zakotwiczone,
ostre dźwięki bez wirtuoza, który uwolni je i spuści ze smyczy wprost w twarze
schowane w półmrok widowni. Noc dyszała, jakby nadchodziła z bardzo daleka, ale
pewniej niosła w sobie ciężar, którego nie miała wczoraj. Drzewa, gdyby tylko
mogły odsunęłyby się, a chociaż wiatr był niewyczuwalny, to jednak korony coś
rozsuwało bezszelestnie. Jest aż tak gruba? Przeciskała się dyskretnie i tylko
suche igły jodeł strącane przypadkiem cichuteńko pikowały, żeby ukradkiem utonąć
w zaspach stężałego śniegu. A kiedy potrącona nieuwagą szyszka wybuchła
tumultem w kopnym śniegu noc aż zadrżała. Powietrze westchnęło i poniosło
niesłyszalny skowyt na otwartą przestrzeń.
Namiot
wkopany w śnieg tajgi zdawał się być iluzją. Kto chciałby spać pośród tego
pustkowia? I po co? A przecież stał i noc zerkała na niego głodnym wzrokiem.
Nie świeciła żadna lampka. Gwiazdy znalazły sobie inny obiekt adoracji, a
księżyc wypiął się na tę niegościnną, milczącą okolicę. Noc musiała się poczuć
samotna, bo oparła się o maszty i wzdychała na nich ciężko. Może nawet
przewróciłaby się, gdyby nie znalazła tej niespodziewanej podpory. Namiot stracił
kolory, oddał je nocy bez żalu i udawał, że wcale go nie ma. Może nawet
faktycznie go nie było, skoro zabrakło obserwatora. Gdyby był, to może
dostrzegłby, jak pod zgodnym oddechem ośmiorga śpiących płachta namiotu lekko
unosi się w górę i opada. Jak błona bębenkowa, kiedy infradźwięki usiłują ją
zmusić do marszu w rytm werbli. Noc wisząca na wantach namiotu bezwstydnie
karmiła się utajonym dźwiękiem z pogranicza słyszalności. Jakieś dwa serduszka
pulsowały rosnącym rytmem w spazmach zgryzionych oddechów, a ekstaza zakwitła
dysonansem wśród ciszy. Noc cierpliwie czekała, aż oddechy się wyprostują i
dołączą do innych. Miała czas… Całą noc…
Wiatr
pojawił się znikąd i absurdalnie tarmosił przeźroczystą reklamówkę zaczepioną
na kolcach jałowca. Przeźroczystą być może, bo teraz zabarwiona mrokiem zdawała
się być czarną iskrą, łupieżem na ramieniu nocy. Noc otrząsnęła się, a namiot
jej zawtórował łopotem. Jak mógł przeżyć fragment plastiku tę nieskończoną
ciszę, bezkres nocy, pustkę i niedostępność? Zapytać można było tylko wiatru,
który pod surowym wzrokiem nocy spokorniał i usiłował uciec między drzewa.
Szybko zapomniał o wstydzie, kiedy znalazł wygrzebaną w śniegu norę. I pchany
ciekawością wśliznął się, żeby nasycić zmysły. Wilcza wataha, z uszami na sztorc,
z jęzorami ociekającymi niepewnością, z oczami pełnymi strachu. Skulone,
pokonane stado siedzące na własnych ogonach i cofające się gdy tylko wiatr
gwizdnął z zachwytu, że znalazł życie. One… Nie chciały być znalezione, a
strach nie pozwolił im spać. Wtulały się w pień drzewa, a sierść na grzbietach
warczała nienawiść. Oczy… Strach zawsze mieszka w oczach, a te były krwią
nabiegłe i rozbiegane na boki. Bały się nawet sąsiada z którym przecież na
niejedno łupiestwo szły bez lęku.
One,
choć węch mają doskonały, nie debatują, jak z namiotu wydobyć mięso łatwiejsze
do zdobycia niż każde inne wokół. Na ołtarzu strachu żebrzą o oddech do
bezimiennego Boga. Nawet cyniczny wiatr uznał, że nie powinien podglądać
żebrzącej watahy i wrócił tarmosić plastik bezduszny. To widok przerażający,
kiedy można poskromić dzikość bezwładnością śnieżnej rękawicy, kiedy zsunie się
z jodłowej dłoni, żeby trzepnąć między uszy krótkim, bezwzględnym rozkazem:
SIAD!. Siedzą wszystkie zerkając na przewodnika z nadzieją gasnącą, bo on też
ogonem grzeje własne jądra ze strachu. Nie potrafią nawet spać… Głodnym nigdy
nie przychodzi to łatwo…
Noc
wyjęła z kieszeni prochowca mgły i rozsypuje je wokół namiotu… Nie ma sił
dłużej ich nosić. Nadziewane gronami niepewności drapieżne dziury, tratują
śnieg, który jęczy pod niespodziewaną brutalnością i ugina się spazmatycznie.
Strach rozlewa się niczym mleko na lakierowanym stole równin pożartych przez
noc. Szybko, bezkreśnie, bez zahamowań. Szmata namiotu pije strach, który zna
już wataha. Nasiąka nim mimo chłodu. Nie jest w stanie obronić się przed
wilgocią. Przed podejrzeniem. W końcu nikt jej nie impregnował od uczuć. Szmata
chłonie szybciej, niż od wewnątrz chłonie spokój kilku snów nieroztropnych.
Rozpychających się i egoistycznych. Erotycznych, władczych, pełnych nadziei i
spełnień. Od zewnątrz, przez szmatę sączy się jad. Najgorszy. Śmiertelny strach
płynie każdym szwem, niedoskonałością impregnatu, tchnieniem nocy, której zbyt
ciążył, żeby zaniosła go w wilcze doły. Wilków już nikt nie musi poskramiać.
Zabijają się własnym oddechem. Pasą się wzajemnie strachami tak bardzo, że słów
brakuje, a nawet nie ma księżyca, żeby mu zawyć wszystko, czego myśl nie
potrafi ująć w słowa.
Pocą
się sny. Więdną erekcje. Gasną nadzieje, a fantasmagorie ubierają się w
posępność. Zaczynają drapać sumienia. Wnętrze namiotu dyszy niepokojem. Śpiwory
wrzeszczą od kopniaków, materace syczą przekleństwa tak gorące, że same od nich
spłoną i skrzepną na śnieżnym dywanie. Nawet namiot zapadł się w sobie i jak te
wilki chce się skryć pod śniegiem i nawet szczytem masztu nie wystawać.
Wreszcie ktoś krzyknął rozpaczliwie w śnie niedokończonym, w dramacie
podświadomym… Namiot krwawi posoka zmęczenia. Drży, choć rozciągnął się pod
wiatrem. Swoim strachem dzieli się ze śpiącymi… Oni nasiąkają bezwiednie.
Wreszcie krzyk budzi autora, a echo odbite od falujących ścian chwyta za gardła
pozostałych. Sny zmykają nim buty na nogi założą, a w ich miejsce wlewa się
nieskończona cisza. W głowach kwitną demony, a każdy buńczuczny i nieposkromiony.
Stają w szranki i każdy chce własnym okrzykiem zapędzić inne do zagrody. Każdy
w nocy widzi brankę. A noc… Milczy… Milczy, bo to potrafi najlepiej. Maluje
czarne cienie na czarnych myślach w czarnych pejzażach. Wszystkie kolory czerni
malują grozę na mlecznej mgle i tafli śniegu zdającej się nie mieć końca.
Jakiś
nadwyrężony pęcherz nie wytrzymuje ciśnienia i pogrąża wnętrze namiotu w ciepłej
chmurze amoniaku. Dołącza druga, a skowyt narasta. Panika. Dosięga tchawic,
płuc i żołądków. Krzyk chce rozciąć noc i dać się pogłaskać światłu. Nie ma.
Latarki uciekły poza zasięg dłoni, ogień od dawna w niewoli śniegu skazany został
na śmierć i nawet ścieżki do nieba ostatnim tchnieniem pokazać już nie może.
Noc tłamsi okolicę. Spadła niespodzianie i w swoich szponach trzyma to, co
potrafi zmieścić pod skrzydłami. W mroku błyska nóż…
Namiot
rozciętym brzuchem dyszy ostatnimi kroplami ciepła, a bose stopy wybijają rytm
napędzany zgrozą. Nie da się szybciej biec, bo płuca nie nadążają. Nie da się wyżej
nóg unieść, a śnieg… wyżej bioder. Las! Las nieodległy, ten sam, który w dzień
dał patyków na ogień, który pozwolił pod namiotem wyścielić podłogę pachnącymi
żywicą gałęźmi… Nogi nie mają czasu się skarżyć na wilgoć, na mróz i
niedostatek. Gnają w stronę lasu, bo namiot właśnie umiera. Z rozdartym
brzuchem rzyga posoka cudzego ciepła i pozwala się okraść z kolorów. Noc siada
na nim jak jastrząb nad zającem i patroszy go do cna. Ostatni krzyk i noc w
triumfie zaciska szpony. Nikt już nie rzęzi. Bose stopy toną w zaspach, aż się
potkną na czerni dziury. Ciało wpada głową wprost pomiędzy wilcze strachy.
Krzyczą. Wszyscy krzyczą… Prócz nocy… Ona właśnie pożera tych, którym się nie
udało umknąć.
No, niezły thriller nam zafundowałeś...
OdpowiedzUsuńnie dzieje się nic... tylko noc ciemna ponad ośnieżoną ziemią.
Usuń"Noc wyjęła z kieszeni prochowca mgły i rozsypuje je wokół namiotu…" Zostało mi to zdanie w pamięci.
OdpowiedzUsuńkradnij bez wstydu - ja też tak robię.
UsuńSkojarzyło mi się z tragedią na Uralu z 1959 roku. Tam też biegli boso.
OdpowiedzUsuńtrafiony zatopiony - czytałem artykuł na ten temat zanim zacząłem pisać.
Usuń