Słowa
gasną, jak gwiazdy na jeziorze, kiedy tuman niskich chmur przekrada się po
omacku gdzieś zza horyzontu. Bladozielona iskra świetlika kołysze się na żyłce
odprowadzonej długą wędką nad wodę. W szuwarach szepczą coś nocne skrzaty,
pająki bez niepokoju kołyszą się na zbyt długich nogach, w rytm narzucony
trzcinom przez wiatr i przyglądają się łupom dojrzewającym w kokonach lepkiej
nici. Coś ucieka przed głodem szczupaka, płosząc ciszę ogonem bijącym o
powierzchnię, szopy pracze nadstawiają ucha, żeby przechwycił zdobycz wraz z
myśliwym. W gałęziach sytych drzew drży nocnym powiewem pliszka – może śni się
jej ten biało-czarny rozbójnik wiecznie wykradający jaja z gniazda, nie bacząc
na desperację rodzicielskich, samobójczych ataków. Ziemia sapnęła pod racicami,
złamana gałąź eksploduje krzykiem przerażenia. Wiatr czochra się w szuwarach i
liczy orzechy na leszczynach. Nigdy mu się rachunek nie zgadza, bo łapska ma
niedelikatne i zanim skończy, strąci to i owo. Albo larwy much wygryzą miąższ
słodki, choć jeszcze niedojrzały. I on i one.
Brzeg
nasiąka wilgocią i studzi ciało, zmuszając je do szukania ciepła gdzieś w
sobie. Oczy usiłują wydłubać z czerni chociaż kontury, dowolne znaczenia, ale
tylko świetlik blado kołysze się w lustrze wody oddychającym pulsem wiatru.
Spłoszony ptak szamocze się w gałęziach i pewnie jest kompletnie
zdezorientowany, skąd atak nadszedł i czy w ogóle. Nietoperze zlizują plankton
z nieba zbyt wolno. Nad świetlikiem kłębi się obłok drobnicy, pośród której
furkoczą skrzydła tłustej ćmy. Noc zachłanna, wszechmocna otula płaszczem
każdy, nawet najchudszy życiorys. Łapserdaków i rzezimieszków, świętych i tych,
którzy czekali jej, by powić miłość naiwną, bezgrzeszną, piękną. W starych
dziuplach grzechocze narybek, seniorzy pierdzą i wzdychają do minionej
doskonałości, zaskrońce przytulają własne, aksamitne ciała zwijając się w
sprężynki ściśnięte szczerą modlitwą o przetrwanie. Nawet, jeśli coś
zachichocze ponad wodą, to odległość przepoczwarzy dźwięk, obarczy jarzmem
karykatury, albo nasączy lękiem zrodzonym w zakamarkach duszy, która nie
wierzy, lecz się boi, bo może nie miała racji i lepiej było uwierzyć.
Na
krańcu nieskończoności płonie radość wielu. W żółto-pomarańczowych jęzorach
ogień wspina się na cienie buków i pewnie chciałby na niebie namalować demony,
jednak cienie kładą się szarością na czerń granatową od natężenia i nie widać
ich wcale. Może i lepiej, bo nocą demony potrafią podziurawić sumienia na
wylot. Taflą wody, niczym zmarszczki sunie radość wzmocniona wódką, wiją się
splecione żywiczną lepkością aromaty mięsa skwierczącego gdzieś daleko, lecz i
tu pobudzając soki żołądkowe do furii. Daleko od harmidru pomarańczowy ogień
punktowo przecina noc żarem papierosa, jakaś latarka, chyba rowerowa kolebie
się na wykrotach, uwożąc dwa przytulone ciała tak dalece, żeby mogły bezwstydnie
wykrzyczeć sobie wzajem dźwięki nieznane słownikom. Żeby w noc tylko ubrani
mogli grzać swoje ciała oddechem pospiesznym, odbierającym rozsądek i
prowadzącym w kosmos emocji nieskażonych oszustwem.
Za
lasem, a wiem, że gdzieś tam trwa, sapał jakiś spóźniony pociąg, lecz on na
poręczach szyn zagubić się nie może, więc mozoli się wioząc sennych pasażerów,
nocnych czytaczy książek wystarczająco lekkich, żeby posapywanie nie stanowiło
przeszkody w zrozumieniu treści, albo przynajmniej nie miały znaczenia. Samolot
do raju usiłował podzielić niebo na części dysząc żarem płonącego paliwa
jonizującego powietrze, lecz stąd był zaledwie ważką, mającą na skrzydłach zaledwie
po jednej kropce – zielonej i czerwonej. Niczym jętka jednodniowa zniknął, lecz
to, że był, stanowiło sugestię, że kolejne jętki, są kwestią chwili. Uszy
zwiotczały, gdy wiatr stanął na palcach i w zachwycie umilkł. Wiatr stać na
podobne gesty, ale nigdy za darmo. Gdzieś całkiem niedaleko zabłyszczały blade
pośladki, roześmiane swawolą, wzajemnością, bezkarnie zanurzające się w toń
niepoznaną. Na chwilę, wraz z wiatrem umilkli, kiedy pchany elektrycznym
silnikiem jacht ze zwiniętymi żaglami przepłynął z godnością Latającego
Holendra. A potem wrócił śmiech i wiatr i noc trwała całkiem-nie-nadaremnie.
Świetlik
zdechł i kołysał się smętnie na żyłce, a ja nie wiedziałem, czy chcę kolejnego
pozbawiać energii. Patrzyłem, jak dogorywa, jak wiatr usiłuje wykrzesać z niego
resztkę koloru, żeby ją pożreć w swojej zachłanności. Nikomu nie odpuścił. Dwa
sztylety reflektorów samochodowych rzuciły się na skraj jeziora i chlastały je
bezmyślnie. Jezioro milczało, a silnik jęczał i rzęził, aż umarł pod omszałymi olchami
i kłapać zaczęły drzwi, żeby wypuścić dusze stłoczone wewnątrz. Dusze były
rozemocjonowane, wulgarne i agresywne. Stemple dźwięku zatrzaskiwanych drzwi
piętnowały niebo stygmatami, które wiatr koił i głaskał, przepraszał i starał
się za adwokata robić. Adwokata diabła. Chyba, ktoś tam, wysoko, mu uwierzył i
dał szansę, bo poleciał do tych głosów mnie zostawiając w spokoju. Nawet
szuwary znieruchomiały, a lustro wody wygładziło się. Bez świetlika nie
widziałem uśmiechu, ale zapewne tam był. Powinien być.
Siedziałem
na brezentowym krzesełku urągającemu mojemu zapleczu. Nawet dziecko czułoby się
nadmiernie wyposażone na podobnym zydelku. Na szczęście, wraz z wiatrem zanikł
czas. Może miał randkę w krzakach, może po drugiej stronie jeziora dziać się
zaczynała HISTORIA? Nie takie tam bajanie pośród mroku, tylko zalążek dzieła
godnego encyklopedii, albo choć szeptów rzucanych w zaufanym gronie, bądź
legend bajanych przy ogniu, gdy na dnie kubków zastygać będzie smród samogonu,
a w ogień kapną skwarki oderwane głodnym jęzorem ognia. Czas bezszelestnie
uciekł i nawet całusa na dobranoc nie zostawił. Tylko chłód. I wilgoć protestująca
przeciw grawitacji i wspinająca się na przekór. Buty już zżarła, a teraz
trawersem, poprzez łydki usiłuje pokonać ekspozycję i wyjść na płaskowyż
kolana, żeby stamtąd zaśpiewać pieśń tryumfu. Bez zabezpieczenia, bez gwarancji
i ubezpieczenia.
Siedziałem
pośrodku niczego i ostatnie odniesienie do kierunków przestrzeni skwierczało
dogorywając, a przede mną pustka nieskończona. Pode mną grawitacja w skisłym
błocku, a nade mną firmament – zbyt odległy, żebym się przedarł do tamtej
rzeczywistości. Wisiał, zasłonięty zawistną chmurą i tylko skowytem wilka
mogłem się nań powołać. A nie wiedziałem, czy chciałem się powoływać. Zwinąłem
żyłkę i to chyba wytrąciło wszechświat ze stagnacji. Zwijałem nieskończoność
nicości, zwijałem mrok. Kołowrotek brzęczał jak dziecinny bąk w euforii, a mrok
udawał niewzruszoną, granitową kolumnę. Wstałem. Nie wiem po co, bo mrok nie
był kobietą, nie był nestorem, któremu szacunek chciałem okazać wstając.
Wstałem, żeby nie siedzieć, bo krzesełko dość już pokancerowało moją stabilność
największą. Osadzony w brzoskwini pośladków czułem spokój, jaki czuł niegdyś
Budda, tylko mniej wyrafinowany w słowach. A teraz zachciało mi się
pochopności, więc wstałem dać brzoskwini czas na regenerację. Zamiast tego… cóż
– wstyd mówić, komarzyca dopadła mnie od zaplecza i realizowała własne chuci na
moich miękkich tkankach, korzystając z okazji, że ręce miałem zajęte –
zgwałciła mnie i krwawiłem zapewne, choć w czeluściach nocy nie mogłem
wiarygodnie posługiwać się paletą barw.
Na
haczyku wisiała próżnia. Bezgraniczna, ale spodziewana. Za to haczyk ściągnął
na brzeg jeziora skraj nocy. Tłusty, czarny zalążek pulsujący zachłannością. Za
nim, jak obrus ciągnięty za dowolną krawędź zmierzała ciemność. Na drugim
brzegu, choć ogień przycupnął w popiele, zaczynały wynurzać się kontury
krajobrazu. Pejzaż dopominał się o uwagę i z każdą chwilą stawał się bardziej
zasadniczy, czytelny i jednoznaczny. Niebo pękło fioletami i rozrzedzało się do
różów w tak wielu odcieniach, że nawet poeci nie znaleźli nazw dla wszystkich
deseni. A potem, zza węgła widnokręgu łypnęło głodne, słoneczne oko. I zaczęło malować
kolory. Wilgoć, dopiero co tryumfująca z wysokości kolan zaczęła pospieszną
ewakuację, a droga powrotna była chyba jeszcze bardziej skomplikowana. Słońce
dotykało wszystkich blizn pozostawionych przez noc. Ślizgało się po tafli
jeziora z wdziękiem utalentowanego surfera, zerkało pomiędzy drzewa, w
intymność namiotów…
Prześwietliło
mnie, a ja poddałem się mu bez końca. Zamknąłem oczy, żeby je ośmielić, a ono drapało
mi powieki, żeby jednak nie, żeby zobaczyć zachwyt w moich oczach, albo spalić
mi wzrok, gdybym był niegodny. Wiatr, jak wierny pies roznosił kolory po
świecie, jakby poranną prasę przed domem zostawiał, jakby aportem uzasadniał
swoją niezbędność. Zamknąłem oczy pełne kolorów, na krzesełku zbyt małym, żeby
miało się stać rajem. Cóż… Nie umiem chcieć mniej… Nawet jemu potrafię
powiedzieć CHCĘ WIĘCEJ!
Super. Cało... nocny spektakl pod niebem. Co zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem? Też chcę więcej :)
OdpowiedzUsuńwięc spróbuj - wędka nie jest potrzebna.
UsuńOstatni akapit skradł moje serce:-)
OdpowiedzUsuńi teraz bez serca będziesz chodzić? współczuję otoczeniu.
Usuńpiękne słowa pisane - łączą ludzi pozornie dalekich od siebie...
OdpowiedzUsuńsłowa potrafią nie tylko łączyć
UsuńChyba tam byłam, bo pamiętam jezioro. Inne o każdej porze dnia, inne jesienią, inne latem. Jezioro jak kameleon, wciąż się zmienia. Pamiętam wędkę i żyłkę, którą zwijałam na kołowrotek. Wiatr był częstym gościem, rozdmuchiwał trzciny i moje włosy. Wierz lub nie, ale znam to uczucie jak za długo się siedzi na wędkarskim krzesełku, a czasami przyszło siedzieć parę godzin. ;) Pamiętam też reflektory samochodu po drugiej stronie jeziora, ogień i kąpiel nago w nocnej, czarnej toni pełnej raków. Zanim się weszło do wody trzeba było pomachać stopą lub kijem, żeby je przegonić. Jętki, ćmy, komary, ptaki, jeże i wiewiórki. Znam je wszystkie. Tylko te szopy pracze mi nie pasują, może ON był nad jeziorem w Kanadzie?
OdpowiedzUsuńszopy są w Polsce. jednego widziałem, jak przychodził karmić się śmieciami i przechodził przez mój namiot. zdjęcia robiłem, bo całe stado czaiło się nieopodal.
UsuńSerio? Chyba o tym nie wiedziałam. Bo w Kanadzie to one są jak w Europie koty, wszędzie ich pełno.
UsuńA twój opis przepiękny, obudził we mnie miłe wspomnienia jak jeździłam z tatą wędkować.
w zielonogórskim widziałem całe stado tych szkodników. leśniczy mówił, że przyszły z Niemiec do nas, a tam ktoś je przywiózł i pouciekało tałatajstwo. wybierają ryby z sieci, jaja z gniazd, tłuką leśną drobnicę wszędzie i zawsze. nie mają naturalnego wroga, a same są wrogiem wszystkiego, co dadzą radę złapać. Fuczał na mnie jeden taki stojąc parę kroków ode mnie i bać się nie zamierzał.
UsuńDziękuję Ci za chwilę bliskości z naturą - tak potrzebną w zagonionym świecie. Poczułam dotyk nocy, który potrafi być taki piękny i niezakłócony...
OdpowiedzUsuńnoc potrafi dotykać bardzo miękko. pozwala schować się, jak w maminej spódnicy - wtulić się i być - tak po prostu, bez uzasadnienia.
UsuńNoc potrafi dużo rzeczy wyjąć na powierzchnię wielkimi oczami. Niekoniecznie bezpiecznych i niekoniecznie chowając.
UsuńAle ta Twoja jest zachwycająca.
cieszę się, że się spodobała - może przyniosła wspomnienia, obrazy, kogoś...
UsuńPiękna próżnia … To powód dla którego biegam po lesie, zawieszając się na ciszy wiatru...
OdpowiedzUsuńw nocy biegasz?
UsuńWczesnym rankiem kiedy noc całuje się z porankiem
Usuńznakomicie. trzeba trochę samozaparcia, żeby wstać i wyjść w nie zawsze miłe zewnętrze.
UsuńNiby jest statycznie. Niby nic się nie dzieje-ot, facet łowi ryby przed nastaniem świtu. Niby.
OdpowiedzUsuńI na pewno nie u Ciebie.
U Ciebie jest wszystko: magia, dynamika, ruch, obrazy, dźwięki, zapachy...
A przecież facet nawet ryby nie zdążył złowić...
Wow!
nie dzieje się - nie łapię ryb, choć wiem, którym końcem trzymać wędkę, a ryby uwielbiam.
Usuńto kolejne opowiadanie o niczym. o kupnie bułki, o wyrzucaniu śmieci - wszystko jest tematem.
mój ojciec mawiał, że jak ktoś potrafi pisać, to z książki telefonicznej zrobi pasjonujące dzieło - do tego chcę dorosnąć. dlatego z dowolnej czynności usiłuję wykrzesać odrobinę życia.
Twój ojciec miał rację. Wielką sztuką jest pisać o niczym. Tobie się udaje. :)
OdpowiedzUsuńwciąż się uczę, a Ty jesteś łaskawa i przychylnym okiem zerkasz. dziękuję.
Usuń