Różowo-fioletowy
zmierzch kąsał krawędzie widnokręgu, a cztery słońca zachodziły jednocześnie,
chowając się przed wzrokiem za najbliższym. Okolica zaczęła posapywać z ulgą i
pustynia puchła otwierając się na mrok. Stado księżyców zerkało zazdrośnie na
odpoczywające piaski, które stygły pospiesznie i usiłowały napić się powietrza
po skwarze. Lato miało potrwać jeszcze ze sto cykli, nim układ gwiazd pozwoli
zaistnieć jesieni. Ale już teraz widać było, że w dobowym,
sześćdziesięciogodzinnym cyklu powierzchnia pustyni nie kryje się tak gęstym szkliwem
stopionych piasków, a w spękaniach czają się pierwsze zalążki cieni. Wyłażą z
głębin i wypatrują z niesamowitą cierpliwością, aż orbity słońc rozpierzchną
się i zaczną dokuczać pozostałym planetom układu.
Noc,
poraniona mgławicą o gwiazdach rozsianych tak chaotycznie, że nikomu nie
chciało się ich nazywać, dzielić na fragmenty gwiazdozbiorów, czy konstelacji
pojawiła się z nagła, w przybraniu kosmicznego śmietnika. Uroczy, jeśli oglądając
trzyma się za rękę pierwszą miłość i obojętny w każdym innym przypadku. Nawet
wilki wolały wyć do kraterów wulkanicznych, niż użerać się z tą drobnicą zbyt
odległą i bezużyteczną. Zresztą – wilki też musiały przetrwać lato, więc walka
o dna kraterów była zażarta i czasami trwała przez cały skwar. Pechowcom
zostawała politura stopionej pustyni szklącej się tak, że z powodzeniem mogła
naśladować gwiazdy. W taki dzień wzrok ludzki skierowany na powierzchnię musiałby
zostać przepalony słońcem aż po dno czaszki ignoranta.
A
przecież życie potrafiło poradzić sobie z tak nieprzyjaznym terenem. Głęboko
pod lakierem spoconej, lśniącej pustyni, okryte kilometrem płaszcza trwało
życie przyzwyczajone do okresowych eskapad i ucieczek w głąb planety, gdy tylko
chwilowy układ słoneczny przekraczał odporność organizmów. Wilkom nikt nie
oferował schronienia, a jednak potrafiły w jakiś sposób przetrwać, dzięki
sześćdziesięciogodzinnej nocy, gdy mgły ciężkie od chłodu siadały na
powierzchni gruntu. Trzask pękającej skorupy dobiegał nawet schowanych w głębi
ziemi ludzi, a na powierzchni huk powielających się eksplozji stygnącego i
pękającego szkła musiał być ogłuszający. Wilki przeczekiwały ten czas w
kraterach. Dopiero, gdy powierzchnia przestawała drgać pod opuszkami wyłaziły i
z płaskich tafli leżących dosłownie wszędzie zlizywały pot nocy. Woda, która
ważniejsza była od pokarmu skraplała się na futrach i ostrych rantach spalonego
na szkło piachu.
W
taki czas na powierzchni pojawiali się czasem i ludzie. Sprawdzali upływ lata i
zbierali wodę. Pracowity, pełen niepokoju czas, gdzie warty pilnowały upływu nocy,
a reszta poławiała wodę. Jeśli nikt się nie obijał w jednym cyklu potrafili
zapewnić wodę społeczności na sześć długich dni. Nie więcej, bo potem woda
zdawała się już być trucizną. Gorzka, stęchła i powodująca kłopoty gastryczne.
Jakieś życie w niej kwitło, lecz zdegenerowane mocno brakiem światła nie mogło
się w pełni ujawnić, więc sączyło jad w organizmach ludzkich zatruwając je i
wykorzystując na wzór pasożytów, którym zapewne było. Siedmiodniową wodą można
było wyłącznie spłukać wydzieliny. Konieczność pchająca na powierzchnię stawała
się utrapieniem całego letniego przesilenia. Jesień, czy zimę ludzie spędzali
na powierzchni, ciesząc się z łaski klimatu, lecz przecież nie byli w stanie
zapewnić sobie zapasu wody na całe lato. Dobrze, że udawało się napełnić
spiżarnię. Końcem lata zaczynała się orka. Ciężka, niebezpieczna orka, gdzie
trzeba było zwalić na hałdy spalony piach i szukać miałkiego gruntu. Nasiona
przechowywane jak najcenniejszy skarb suszone nieodmienne w cieniu i pod silną
strażą składowano sukcesywnie w głębinach, nie czekając na ostatnią chwilę.
Orka, siew, dojrzewanie, zbiór, ucieczka…
Monotonia…
I wilki. Pozbawione słuchu od pękających skorup, z węchem spalonym na wiór
wykształciły zmysł czucia i wzroku do stopnia niewiarygodnego. Potrafiły wyczuć
łopot serca oddającego się uciechom na skraju pola uprawnego i pójść za ofiarą
wyczuwając ruch powietrza i zaburzenia w prądach wiatru. Potrafiły węchem… za
dużo. Potrafiły z kojców wybrać młode, gdy tylko ochrona się zagapi. Potrafiły
ominąć drżące w zimowym wietrze kłosy przewidując ich kolejny ruch pod wpływem naporu.
Potrafiły z oczami zamglonymi, pozornie ślepymi całkiem nad nosami spalonymi na
skwarki dostrzec nieregularność ruchu, żeby pośród stada wypatrzyć kalekę,
którego łatwiej porwać, niż zdrowe, silne osobniki. Wybierały kobiety.
Najchętniej podczas menstruacji, lecz jak to robiły? Po czym poznawały, kiedy węch
był im obcym zmysłem? Miały swoje sposoby, a ich upodobanie i determinacja
sprawiały, że społeczność daleka była od płciowej równowagi. Z czasem ludzkość
dostrzegła schemat, chroniąc narybek i żeńską część społeczności w kręgu
zamkniętym i chronionym lepiej jak Fort Knox, a przecież wciąż zdarzały się
skuteczne ataki.
Zuchwalstwu
wilków musieli przeciwstawić węch. Oczy, skazane na wielodniową, przymusową
rezygnację ze światła stanowiły zaledwie aluzję obrazów oglądanych na
powierzchni. Czasem, gdy zuchwalstwo wilczych stad osiągało apogeum wyruszali na
krucjatę i potem wąskie, długie pasy mięsa schły na żerdziach wysoko nad
ziemią, żeby nie dosięgły ich drapieżniki, a obiad podlany ich krwią dostarczał
energii łowczym i siewcom. Zjadali siebie nawzajem, gdy tylko nadarzyła się
okazja. Pod ziemią żyły wyspecjalizowane stworzenia, jednak łowy na nie były
niezwykle trudne, gdyż wgryzały się w tę ziemię tak sprawnie, że pościg mijał
się z sensem. Więcej energii kosztowały łowy, niż dostarczał łup. Pułapki,
padlina, każde białko nadające się do spożycia traktowane było jak rarytas i
nie marnowała się najmniejsza kostka, sierść, czy ścięgno. Krew była rarytasem,
którym raczono w pierwszej kolejności młodzież i kobiety, żeby zapewnić
przetrwanie społeczności.
I
właśnie dziś wilkom po raz kolejny udało się porwać bliźnięta ledwie od piersi
odstawione. Wprost spod matczynej ręki, spod topora strażnika, a choć niejedno
truchło zostało na placu, to dwoje dzieci, których tak bardzo brakuje zostało
porwane i już nie płacze… Ludzie wiedzą to najlepiej, bo z braku wzroku słuchem
posługują się do granic wrażliwości. Węchem zresztą też. Matka pierwsza poczuła
krew dzieciątek płynącą z wiatrem i usłyszała jak pękają kości miażdżone
potężnymi szczękami. Słyszała kłótnie watahy o co lepsze kęsy… Żaden wilk nie
potrafi zawyć tak, jak wyje matka, której dziecku ktoś zrobił krzywdę.
Dzisiejszej nocy granica została przekroczona i choć do świtu zostało zaledwie około
dwudziestu godzin decyzja zapadła szybko.
Zemsta!
Wielkie łowy, choćby przyszło uciekać przed blaskiem, ryzykując spalenie, co
przecież też się zdarzało. Głupie wahanie, krotochwila, cokolwiek wystarczało,
żeby nie udało się opuścić powierzchni i zstąpić w czeluści chłodne. Kobiety
zabrały dzieci i pod strażą zeszły przez krater w głąb ziemi. Ustawiono ołtarz.
W kamiennym kręgu, na postumencie posadzono nestorów – żywą przynętę.
Wiedzieli, bo każdy z nich wiedział, że przyjdzie taki dzień, kiedy wściekłość
i konieczność zmuszą ludzi do polowania i nastąpi czas, gdy oni zasiądą jako
danina. Dziś usiadła para. Ucałowali dwóch synów, którzy z pikami w dłoniach
zaciśniętych sztywno i oczach okrutnie bezwzględnych zatonęli już słuchem w
mroku. Odeszli. Nie było czasu na długie pożegnania. Noc nie trwa wiecznie, a
młodość pomścić trzeba. I zdobyć mięso. Oczywiście. Zdobyć, by przetrwać lato,
by dać kobietom brzemię potomstwa. Starcy… przekazali już swoją mądrość światu
żywych. Popatrzyli na siebie z miłością i trzymając się za ręce oddali mocz.
Pod siebie. Grzali go własnym ciałem, a wiatr roznosił aromat ofiar. Dygot ciał
wystawionych na loterię. Zewsząd dobiegał odgłos łakomstwa i smród spragnionych
ciał.
Nie
mieli prawa przeżyć i wiedzieli o tym doskonale. Nikomu się nie udało dotąd.
Wilki, porażone czuciem krążyły już, wychwytując z powietrza drobiny kłębiącego
się lęku. Mocz szemrał na kamieniach spływając po nierównościach, a kolejne
krople wprawiały stado w ekstazę. Święte uniesienie, gorączka bitewna. Ogony
tłukły ziemię, aż kleszcze spadały z oburzeniem na ziemię, gdy instynkty kazały
stadu zatoczyć koło. Bez węchu było to absurdalne, jednak krąg i wilki to jeden
rytm, który zachowany być musi. Krąg się zagęszczał, niepokój w centrum rósł.
Staruszek szeptał staruszce wszystkie słowa, których nie zdążył jej dotąd
powiedzieć; ona tylko się tuliła, chcąc nacieszyć się bliskością. Nie żyli już.
Ludzie nie przyjdą tu po wilki, dopóki nie usłyszą agonii, a słuch mają tak
dobry, że nie pospieszą wcześniej. Muszą zwabić jak najwięcej wilków. Muszą
pokazać im ofiary i dać skosztować. Potem zacznie się rzeź. Oszołomione, głodne,
wilki wgryzające się w jeszcze drgające ciała staruszków będą masowo mordowane,
zanim im wróci rozsądek i uciekną. Ale krew na językach poczuć muszą. Inaczej
będzie ich zbyt mało… Szkoda tak wielkiej ofiary na jakieś ochłapy. Dziś musi
paść ich wiele.
Noc
rozpierzchła się pod wrzaskiem ataku, pod strachem dławionych istnień na
ołtarzu, pod jazgotem reakcji. Wściekłość, błysk, zaślinione zęby i krew
wsiąkająca wokół piedestału. Ludzka. I wilcza. A potem już tylko wilcza. Szkoda
krwi… Mogłaby dać wiele dobrego, lecz przecież dziś ZEMSTA. Najpierw zemsta,
potem dopiero rozsądek, kiedy krew z oczu odpłynie i uwolni zmysły od
wściekłości. Noc pocięta bólem i trwogą. Zabita zuchwałym, tryumfalnym
okrzykiem. Zbyt krótka. Stado niedobitków umknęło bezładnie, a kobiety z
dziećmi wróciły, żeby zebrać ogony i pociągnąć je w czeluści. Spragnieni pili
ze zranionych tętnic. Teraz można. Teraz każdy może wypić tyle, ile zmieści, bo
przecież nie doniosą tej krwi. Szkoda. To życie. Energia. MOC!. Piły i dzieci i
kobiety – każdy, kto pośród sierści wywęszył ranę ssał bez pamięci. Do amoku.
To lepsze niż woda. Życie ciepłe i pulsujące wciąż paroksyzmem.
Z
ołtarza zwisały krwawe ochłapy… I dwie ogryzione dłonie splecione tak mocno, że
nawet wataha ich nie rozdzieliła… Nie wolno zostawić daniny stadu. Niech
cierpi. Niech krwawi i rany liże, aż słońce je spali. Śmierć! Ta ofiara musi
zostać odkupiona. Ktoś odgarnął pot z czoła, czym zostawił krwawą pręgę ponad
oczami. A potem zdjął z ołtarza nawet skrawki, szczątki staruszków. Nim dzień
dojrzeje zacznie się stypa – zjedzą rosół z ofiar. Zupę sytą, choć gorzką, lecz
będzie to zupa zaduszna, zwycięska. Hołd darczyńcom. Stado? Niech liże rany.
WOW ale fajne, chcę dalej!
OdpowiedzUsuńnie ma dalej. ale śmiać się nie umiem przestać. Ty głodna chyba jesteś...
UsuńKto tu ofiarą, a kto myśliwym?
OdpowiedzUsuńzależy kto kronikę napisze.
UsuńSczeźnie - co za piękne, niemal archaiczne słowo. A więc nim noc sczeźnie - zamordują, zakatrupią, flaki wyprują, żeby potem spokojnie odetchnąć delektując się widokiem ścierwa rzuconego to tu, to tam. Przyznam, że to nie moja bajka, bo jak dla mnie to mord bezsensowny. I dlaczego wilki? Wilki są wporzo.
OdpowiedzUsuńAle jedno jest absolutnie nowatorskie - ta ofiara z nestorów. Zazwyczaj, a może nawet zawsze, poświęca się pięknych i młodych, a tu niespodzianka. Ukatrupiono staruszków! Nareszcie ktoś poszedł po rozum do głowy. ;)
wilki zeżarły słabsze istoty, bo potrafiły współpracować. i zostali im ludzie na deser. z wzajemnością. ostatnie źródła białek zwierzęcych i dwa gatunki drapieżników głodnych.
UsuńNie przekonują mnie teorie o drapieżnikach i o białku, które jakoby jest niezbędne do życia. Gówno prawda. ;)
OdpowiedzUsuńAle opowiadanie krwiste i dosłownie i w przenośni. Umiesz tak napisać, że albo szlag mnie trafia, albo się zachwycam. to chyba powinno cię zadowalać?
jasne, że tak.
Usuńa wilków nie nauczysz żreć marchewki, choćbyś używała jeszcze mocniejszych słów.
Ale ludzi mogę nauczyć. To jest do zrobienia. ;)
Usuńja na kaznodzieję, czy nauczyciela się nie nadaję. ale Ty - walcz.
UsuńKiedyś u Kantora tak sczeźli artyści.
OdpowiedzUsuńGłód powoduje, że wilki zabijają. A co ludzie mają na swoją obronę, kiedy zabijają nie tylko zwierzynę, ale także siebie? Łowy dla przyjemności mordowania...
Serdecznie pozdrawiam
łowy, żeby móc bez lęku wyjść na powierzchnię. by siać i zbierać. nie dla przyjemności.
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuń"Słabi i nieudani niech sczezną: pierwsza zasada naszej miłości dla ludzi. I pomóc należy im jeszcze do tego."
("Antychryst" - F. Nietsche)
Pozdrawiam:)
otóż. słabi sczezną bez wsparcia i tak. a zarażają słabością innych.
Usuń