Świat, który się objawił wydawał się być
kopią tego, który dopiero co opuściłem. Ludzie spieszyli się dokądś, mijali,
odkłaniali się sobie, albo sprzątali gówna po swoich psach, które ogonami
trzepotały swoją przychylność dla ludzi. Samochody bez pośpiechu przepychały
się wioząc ciepłe paryskie bułki i mrożone ryby, w kawiarnianym ogródku kwitły
niedojrzałe miłości i bardzo dojrzałe wspomnienia. Ktoś z okna krzyczał na
chłopca umorusanego tak, jakby taplał się w błocie z dziką świnią i przegrał
ten pojedynek. Tylko piegi błyszczały mu na czubku nosa, a cała reszta zdawała
się żyć, kwitnąć, dorastać w tym lokalnym, szczątkowym ekosystemie.
Nikt nie zwrócił na nas najmniejszej
uwagi. Nie odbiegaliśmy jakoś od otoczenia wzrostem, strojem, czy karnacją.
Może tylko tym, że zdumienie otworzyło nam usta tak szeroko, że wzbudzilibyśmy
zachwyt nawet bardzo rozkapryszonego stomatologa. Przewodnik popatrzył na nas z
politowaniem, ale bez złośliwości. Weszliśmy między ludzi, a kiedy zaproponował
kawę z jakimś lokalnym ciastem, zgodziłem się natychmiast. Kobieta też. Nie
wiedziałem wciąż jak ma na imię i nie byłem pewien, czy chcę to wiedzieć, więc
nazywałem ją Kobietą z dużą literą na początku słowa. Ciekawe, czy ona o mnie
myśli Facet, albo chociaż facet… Trochę się zarumieniłem, bo kiedy rzuciłem
ukradkowe spojrzenie na jej twarz dostrzegłem, że patrzy na mnie…
Kawa nie różniła się niczym od tej, jaką
piliśmy zaledwie godzinę temu, za to ciastko było znacznie świeższe. Widać, że
Mojżesz nie przeszkadzał tu kucharce swoją gasnącą namiętnością. Przewodnik
uporał się z ciastkiem znacznie sprawniej i teraz grzebał po kieszeniach i
wyjmował różne drobiazgi. Jego płaszcz… wydawał się być męską ripostą na
czeluści damskiej torby - nie powiem torebki, bo zawartość już wywleczona
sugerowała, że płaszcz miał kieszenie wielkości worów na węgiel, czy kartofle.
Stolik zdawał się kurczyć i nasze filiżanki utonęły pod tym śmietnikiem. Muchy
usiłowały paść się i szperały w tej zawartości, a uliczny malarz rozstawiał
sztalugi, żeby skorzystać z okazji na niezwykłą, martwą naturę.
Wreszcie uśmiechnął się do nas tak
szeroko, jakbyśmy mu byli świeżo odnalezioną rodziną. Nie ponaglał wprost, ale
chyba miał względem nas jakieś tajemnicze plany więc przełknąłem ostatni słodki
kęs i machnąłem ręką na zapodzianą resztkę kawy. Przewodnik dość rozpaczliwie
rozglądał się po stoliku i nie mógł znaleźć miejsca na klucze, które parzyły go
chyba w rękę, lecz w końcu westchnął i spakował swoje nieprawdopodobieństwa do
kieszeni. Kiedy już odnalazły się filiżanki położył pomiędzy nie klucze.
- To wasze… Dla was. Jeden komplet, bo
spodziewaliśmy się tylko jednego gościa, więc przez jakiś czas będziecie
musieli cieszyć się własnym towarzystwem. Ale może to i lepiej na początek. Zresztą
- tu i tak nikt niczego nie zamyka. Sami to zauważycie lada chwila. Ale zanim się
oswoicie z tą myślą i przywykniecie do nowej sytuacji przyda wam się ktoś, kto
zrozumie rozterki. Teraz mieszkacie tam.
Pokazał palcem na starą kamienicę z
szeroką gardzielą przechodniej bramy. A potem zaprowadził nas w oficynę, i
wskazał drzwi na parterze. W środku nie było hotelowego wystroju śmierdzącego
nowością, tylko proste, wyraźnie używane przedmioty i meble. Jakiś kwiat w
oknie, firanka, kanapa, która od samego patrzenia zaczęła mruczeć opowieści z
lat młodości. Lodówka, wypełniona tym, co ludzie zwykli w nich trzymać i pół
bochenka chleba na bukowej desce. Ściany żółte, niegdyś ciepłe, a teraz lekko
zakurzone miękkim domowym kurzem, który potrafi podrapać politurę dopiero po
wielu latach używania.
- Pójdę już – powiedział i chyba był troszeczkę speszony – Na stole
znajdziecie zeszyt z adresami. Przyjdźcie tam, kiedy już się urządzicie, albo
coś was wystraszy. Jeśli będziecie mieli kłopoty z aklimatyzacją, albo po
prostu ciekawość was zacznie podgryzać. A na razie korzystajcie w pełni z
gościny. Możecie tu mieszkać do końca życia. Bo powrót… może nie tyle jest
niemożliwy, co trudny. I mało kto chce wracać, kiedy już pozna otoczenie. A ten
gwóźdź w bucie, to mogę wyjąć, jeśli chcesz. Zajrzyj do mnie kiedyś.
Wyszedł potem trochę zbyt szybko i pewnie
dlatego żadne z nas nie zadało nawet jednego pytania. W zasadzie uciekł. Pewnie
bał się, że nasze pytania zagospodarują mu życiorys aż do emerytury. Staliśmy kompletnie
bezradni. Trafiliśmy do obcego świata i nikt nic nie powiedział, nie kazał, nie
chciał. Dostaliśmy klucze, jakbyśmy dostali nowe życiorysy, albo rolę do
odegrania w serialu Wielkiego Brata. Nawet rozglądałem się dyskretnie, czy
gdzieś nie widać kamer i mikrofonów, a Kobieta praktycznym okiem sprawdzała
zawartość lodówki, niektórych rzeczy wręcz próbując od razu.
- Nie mamy pieniędzy – szepnęła – Jak mamy mieszkać bez pieniędzy?
Mamy znaleźć pracę? Nawet nie wiadomo, gdzie szukać i kogo pytać…
Patrzyła na mnie wzrokiem pełnym troski,
choć widziałem, że przegryza się jeszcze przez jakieś zielone łodygi. Rabarbar?
W zimie? Czy tu w ogóle są zimy? Jesteśmy chyba pod ziemią i to coś nad naszymi
głowami, to nie niebo, a sufit, który stanowi dla ludzkości grunt… Chyba… Bo
nic nie było oczywiste. Zeszyt zawierał jakieś adresy, który oczywiście nic nam
nie powiedziały. Zamyśliła się tak mocno, że nawet nie zauważyła, kiedy
przeszła przez ścianę i bezmyślnie gapiła się w górę. W inne okna, za którymi
trwało życie. Dźwięki radioodbiorników, czy telewizorów, śmiech mieszkańców,
dzwonki garnków przesuwanych na kuchence… normalne, oswojone odgłosy, do jakich
przywykłem.
Wziąłem Kobietę za rękę i poszliśmy na
spacer. Chciałem powiedzieć popołudniowy, ale nie miałem pojęcia, czy
popołudnie jest możliwe w tej przestrzeni. Nie zawracałem sobie głowy zamykaniem
czegokolwiek, skoro i tak można było przejść przez ścianę. Pewnie wszyscy tutaj
to umieli, więc klucze były tylko breloczkiem, przyzwyczajeniem i przesądem z przeszłości.
Na straganie wdzięczyły się jakieś owoce, których nie znałem. Oglądaliśmy je,
jakby to była galeria sztuki. Ładne. Trochę żółte, z pomarańczową smugą.
Sprawiały wrażenie smacznych i dojrzałych. Szukaliśmy metki z ceną, ale nigdzie
nie było ich widać. Kobieta z uśmiechem pokazała na owoc i zapytała nieśmiało
starszą panią o rumianych policzkach.
- Nic wam nie powiedział co? – uśmiechnęła się do nas – Ech, on to
taki roztrzepany, ciągle gdzieś gna. Jeśli macie ochotę na cokolwiek, to proszę
– możecie wziąć sami, albo wam zapakuję w torebkę. Tu się nie płaci. Za nic.
Każdy stara się być w dowolny sposób użyteczny dla pozostałych, ale jeśli nie
chcecie, to nie musicie nic robić. Tylko to trochę nudne. Lepiej „sprzedawać
owoce”, albo parzyć kawę i piec ciastka. Zeszyt wam zostawił chociaż? Bo tam jest
kilka adresów wartych wizyty, kiedy już się zagospodarujecie. Dzisiaj, to
lepiej pozwiedzać. Idźcie. A jak będziecie wracać, to zajrzyjcie. Będą świeże
winogrona. Chyba lubicie winogrona?
Rzeczywiście - niby słodko, ale jednak kwaśno...
OdpowiedzUsuńjak to z winogronami bywa.
UsuńPrzejście do świata równoległego, a raczej prostopadłego. Zadziwiasz mnie coraz bardziej, ale ten świat wygląda na fascynujący, idę zwiedzać dalej. Razem z nimi.
OdpowiedzUsuńznowu dalej... apetyt masz nieskończony.
Usuń