Jak
ktoś ma pecha, to nawet kiedy złoty ząb znajdzie na ulicy, nim zdąży się
wyprostować okaże się, że jest dziurawy i oszukany przez chytrego dentystę,
który kruszec podmienił na mosiądz. Strach pod nogi patrzeć, a nie patrzeć
jeszcze gorzej, bo można nadepnąć organizm, który ów ząb zgubił, a taki
organizm może być bardzo wulgarny i o dyplomacji mowy nie będzie, gdy panoramicznie
rozpuści wiatrak z pięści, kolan i czego tam jeszcze się nabawił w ramach
popełnianego życiorysu. Trzeba uważać – widziałem onegdaj (nie umiałem się
powstrzymać i zapomnieć o tak pięknym słowie, więc czym prędzej skorzystałem z
nadarzającej się właśnie okazji jego użycia), jak przed podobnym organizmem
wiewiórki wiały na drzewa, aż furczało i żadna nie wykazała się wystarczającym
głodem, czy ciekawością, żeby sprawdzić, co się ukrywa w tych wielkich
pięściach. W mądrość natury lepiej nie wątpić, bo to się odbija pańskim krzyżem
i żadna maść nie pomoże.
I
szedłem sobie ulicami, uważając na właścicieli złotych zębów leżących sporadycznie
na kratkach piwnicznych, na ubytki w chodnikach wypełnione burą mazią, w której
taplają się z lubością młodzieńcze zachwyty, a psy nieufne omijają szerokim
łukiem, jakby tam mieszkał Nessie w szczytowej formie i wielkim apetycie na hot
doga. Starsze panie niosące własną obfitość stadnie i gromadnie nie wyglądały
na turystki, lecz kontemplowały róg ulicy, jakby zamierzały założyć osadę,
względnie przenieść tam stolicę. Przedarłem się przez opary dobrobytu, czując
jak więdnie mi sumienie, więc wstrzymałem oddech. Niestety, pojemność skokowa
płuc nie pretenduje mnie do rangi poławiacza pereł, nawet tych przed wieprze
rzuconych, więc zachłysnąłem się aromatem pielęgnowanym wystarczająco długo,
żeby pięknie się ukisił i nadawał do wybielania drewna zamiast kwasku
cytrynowego.
Potem
było już łatwiej, gdyż wypłynąłem na zupełnie nie mickiewiczowski przestwór. Znaczy
– dopiero zamierzałem wypłynąć. Gdzie mu tam do stepów, ale przestwór jakiś
był. Taki lokalny i na skalę niegodną poezji. Już się w ów przestwór miałem
zanurzyć, kiedy osaczył mnie dyszkant:
- Szefuniu,
ziomal, e…
Zaczął
wielobranżowo, barwnie i na wszystkich możliwych poziomach elegancji, a rzecz
była prozaiczna tak bardzo, jak brak dwuzłotówki w mięsistej dłoni spracowanej
nie wiadomo czym. Lepiej nie dociekać jej historii, gdyż wysłuchanie żywego
audiobuka z artystycznie ubarwioną trylogią, martyrologią, albo nawet horrorem
mogłoby nadszarpnąć ufność karty kredytowej do poziomu, którym zaczęłaby
protestować we wszystkich znanych jej językach. Brak bilonu przyjął ze
zrozumieniem i niezrażony niepowodzeniem przeczesywał wzrokiem pejzaż szukając
innej ofiary, albo szefunia. Teraz wreszcie mogłem w ten przestwór się
zanurzyć, ale gdzie tam… Przed sklepem mięsnym kłębił się jakiś futrzasty
zgiełk uwiązany do słupków i zdaje się, że zamierzał kopulować nie bacząc na
zbieżną płeć obiektu westchnięć. Cóż. Nawet w świecie zwierząt mniejszości się
zdarzają i chcą realizować potrzeby nie ukrywając preferencji. Zostałem
schwytany w lasso z dwóch smyczy i skrępowany lepiej niż dowolnie wybrany
rzezimieszek z kreskówki, kiedy dzielny Lucky Luck dobierze mu się do…
powiedzmy skóry.
Już
miałem nadzieję, że zły los się odwrócił, gdyż ze sklepu wypłynęła boska Diana,
bogini pól, lasów i wielkich łowów, żeby mnie wyplątać, zanim te bezpruderyjne
istoty zmumifikują mnie smyczami i skonsumują przypadkowy zapewne związek na
moich butach nie pierwszej świeżości. Boska istota upubliczniła wizerunek
pośladków przecudnej urody, pochylając pierś ku jednemu z łapserdaków, kiedy
wytoczył się Budda wypasiony lepiej niż zawodnik sumo przed mistrzostwami i
usiłował dołączyć piersiami do tej ludzkiej wylewności. Sapał ciężko i
widziałem że woli zerkać na ekspozycję cudu natury, niż zwalczać splątaną
materię psich afektów. Posunął się do tego, że zaproponował Dianie, aby
wspólnie oddalili się w bliżej niesprecyzowanym kierunku, aby pieski
bezstresowo skonsumowały uczucie, a i oni mogliby skorzystać z podsuniętego
wzoru, gdyż wiosna oczywiście tuż za rogiem i warto sokom pozwolić krążyć
żywiej, a nawet wypłynąć. Diana szarpnęła się i smycz i wytrąciła z równowagi
zwierzątko i mnie. W rezultacie stado rozrosło się o eksponat leżący, czyli
mnie w bukiecie psów. Zostałem poddany pobieżnej degustacji i uznany za
niejadalnego, acz wartego oznakowania kroplą złocistych perfum, żebym się
pieskom nie zgubił. Pamiątkę usiłowała wytrzeć Diana, ku jawnej zazdrości
Buddy, ale czyniła to, jakby pierwszy raz w życiu wykonywała podobną czynność i
tylko rozniosła aromatyczną wilgoć po spodniach.
A
potem, to już odchodzili szczebiocząc, jako te zakochane ptaszęta, gdyż Diana była
łasa na komplementy i okazała bezgraniczną łaskę Buddzie, pozwalając uprowadzić
psy i się w krzewy nagie bezwstydnie. Zostałem z pachnącą pieczęcią
schładzającą mi kolano, a i tak mogę mówić o szczęściu w nieszczęściu, gdyż
plama mogła przycupnąć bliżej rozporka, co postawiłoby mnie w sytuacji jeszcze
mniej komfortowej. Może wreszcie przestwór stanie mi otworem, albo się mi
stanie, albo nie wydarzy się wreszcie nic więcej i dryfował będę swobodnie, jak
bezpański jeździec po bezkresnej dziczy. Musiałem jeszcze minąć ofertę trumien
szytych na wymiar, bar mleczny, w którym wszystko prócz mleka, kościelny dzwon
wgryzający się w ucho na przemian z jękiem karetki pogotowia wiozącej krew nie
dla mnie.
Od
przestworu wreszcie dzieliła mnie rzeka asfaltu i czerwony palec sygnalizacji
świetlnej karcił moją niecierpliwość do chwili, kiedy słońce, które jak raz się
objawiło, raczyło mnie oślepić, bym bez świadomości wstąpił w bród rzeki i
brodził jak jakiś żuraw dostojnie i z godnością zdobywcy. Przekraczałem
Rubikon, a wzrokiem mogłem pobłogosławić maluczkich tego świata. Przestwór w
postaci wielkiej budowy obsługiwanej przez nie mniej dumne żurawie był tuż tuż,
gdy parka niebiesko odzianych młodzieńców zapragnęła zapoznać się z moimi
personaliami i obciążyć mnie kosztami pozyskania owej wiedzy. Z mozołem jeden z
nich grawerował kosztorys, gdy drugi za pośrednictwem Wielkiego Brata upewniał
się, czy nie jestem Szakalem poszukiwanym przez Interpol, który dzięki czujnej
prewencji może zostać schwytany, ogłuszony i ku chwale ojczyzny zaowocować
spektakularnymi fotosami i gwiazdami na pagonach w takich ilościach, że flaga
unijna spłonęłaby z zazdrości. Potem popatrzył na mnie z pogardą, bo nie byłem,
a on już chciał zademonstrować na mojej chudobie własne talenty i wyszkolenie.
Niebo
zaczęło płakać nad moją żałością, gdyż nie potrafiło mi pomóc w sposób
doskonalszy. Żeby choć kaszę marną rzuciło, ale gdzie tam – tylko pył cementowy
opadł na mnie łapczywie niczym radioaktywny świąd. Teraz, to już zacząłem plag
wypatrywać. Co mi tam zloty ząb z ubytkiem, kiedy szarańcza i siedem chudych
krów na firmamencie i pierworodny jeszcze nie poczęty, a już skazany na
piekielne męki… Wreszcie widnokrąg zaczął wypełniać się przestworem, jakby był
sprzężony z dobrym humorem, który jełczał, gliwiał, psuł się i zmierzał ku
ostatecznemu upadkowi. Przysiadłem na krawędzi przestworu, bo kolejny krok mógł
zakwitnąć podstępną katastrofą, na którą jeszcze nie byłem gotowy i nawet
ciekawość wronia nie skłoniła mnie do dalszej wędrówki. Śmiało się czarne bydlę
ze mnie, ale poza zasięgiem moich rąk. Czujnie NIE ZDJĄŁEM BUTA, żeby nim
cisnąć w ptaszysko, bo musiałbym pewnie boso kontynuować, względnie zarządzić
strategiczny odwrót. A kiedy wreszcie się znudziło i czarne istnienie postawiło
na krawężniku białą kropkę nad i, albo nade mną chwyciłem kawałek patyka i w
kurzu klepiska zacząłem pisać poemat. Wierszem, bo tylko wierszem pisać można
nieszczęścia doznane. Przemierzyłem historię od poczęcia świata do poranka
powodującego konieczność powstania utworu, gdy los podły dopadł mnie psią
ciekawością i wskazany patykiem fragment rzeczywistości przeistoczył się w
furię. Ziemia pryskała, dziurawiła się, wybrzuszała, a pieskie szczęście rosło,
gdy czytał poemat, zanim sczezł on w niebycie. Dwie garście rzucone na wiatr.
Tyle zostało z mojego trudu. Wiatr wpychał mi słowa, a może pojedyncze litery,
wprost w oczy, w usta, jakby mnie nimi karmić chciał. Pies chłodził mnie ogonem
rozpędzonym do niebywałej prędkości zwalczając gorączkę twórczą.
Podeszło
dziecię niewprawnym, rozkołysanym krokiem. Zerkało to na mnie, to na psa, to na
patyk, a może i na zgliszcza arcydzieła. Gdyby był Zorbą, zachwyciłby się
katastrofą, jednak dusza urzędnicza była w nim zaszczepiona i przeprowadzał już
śledztwo:
- Skąd masz
patyk? Daj!
Dałem.
A on rzucił i rechotał, kiedy pies w miejscu wykręcał, żeby po niego pobiec. I
ręce miałem puste od wiersza, od myśli, którą pies ukradł i rozproszył. I pióro
pośród rechotu się połamało całkiem w zdrowych szczękach, a ziemia
niewzruszenie trwała. Wiatr wygładzał muldy po słowach, ktoś zdeptał je
bezmyślnie. Poszedłem. Nie dla mnie przestwór. I poezja nie mi pisana.
Zacznij poemat od psa i nie pisz patykiem po wodzie.
OdpowiedzUsuńZostaw słowo dla potomnych na papierze , bo autorytetami zostajemy po śmierci
zostawiam tu. na razie musi wystarczyć. może kiedyś się spapierzą te słowa. kto wie.
UsuńCzyżby zabrakło wiary w nieśmiertelność
Usuńna wydruk jest jeszcze czas. a w sieci ponoć nic nie ginie.
UsuńCiężko być poetą w zwykłym świecie, gdzie psy sikają, pijaczki żebrają, babcie plotkują. Prostak nie pojmuje poety. Takie życie.
OdpowiedzUsuńWydaje mi się, że Nessie jest/była płci żeńskiej. Nie sprawdzałam, ale tak mi się kojarzy.
nie zaglądałem zwierzątku pod spódniczkę, więc nie wiem, ale kłócić się nie zamierzam.
Usuńpoetom najlepiej jest pośmiertnie - wtedy zaczynają być szanowani.
A jednak się ze mną zgadzasz🤣😂
Usuńz dziką satysfakcją.
UsuńPowstał prawie poemat prozą o niedoszłym wielkim dziele. Słowa zwykle bywają ulotne.
OdpowiedzUsuńno właśnie - a te się zużyły, zanim zostały skonsumowane.
Usuń