Płacz
nie zawsze musi mieć uzasadnienie. Czasami jest. Tak po prostu. Jakby organizm
wiedział lepiej, czego mu brakuje i realizował swój intymny plan, nie bacząc na
wolę i na przekór argumentom. Jednak dziś miała powody. Czuła się brzydka i
niekochana do tego stopnia, że żałość wypływała nie tylko z oczu, ale i z nosa.
Jak małej, zasmarkanej z nieszczęścia dziewczynce, skarżącej się wszystkim
świętym z oburzeniem sięgającym wskroś drobnego ciałka, gdy chłopczyk wyrwie
jej z dłoni łopatkę w piaskownicy, albo zdepcze piaskową babę. Gardło chciało
wyć. Rozpaczliwie rozkrzyczeć noc i nie pozwolić jej minąć bezszelestnie. Wyć,
zbudzić każde licho i każdą życzliwą duszę. Stać się dźwiękiem pierwotnym,
słowem pierwszym, po którym świat urodzi się do życia i wreszcie ją zauważy.
Przez pryzmat łez przyglądała się ścianom, czy uniosą tak bezgraniczną rozpacz
i było jej coraz bardziej obojętne co zrobią.
- Niech je szlag!
Nawet
kląć nie potrafiła i w skołatanej głowie kalekie obelgi tłukły się, jakby to
były pijane ryby w akwarium o pancernych, szklanych szybach. Patrzyła jak rosną,
a może to łzy sprawiały, że puchły podglądane przez powiększającą, słoną
soczewkę. Resztkami konwenansów usiłowała sobie przypomnieć kiedy ostatnio
pozwoliła sobie na słowo niecenzuralne i znajdowała same wykrzykniki pozbawione
mięsa. Duchy obelg. Była wychowywana. W rodzinie o konserwatywnych poglądach i
zasadach. Tak wielu zasadach, że nie było w nich miejsca na uczucia. Tylko
zasady i obowiązki. Przywileje - nie. Samo życie było przywilejem tak wielkim,
że nic więcej nie przysługiwało. Dostała je i musiała do niego dorosnąć.
Zasłużyć. Odwdzięczyć się i odpracować. Może nawet odpokutować?
Łzy
spływały po twarzy, z której rękawem zmyła już kosmetyki, żeby wreszcie nie
musieć się chować. Tu… było z nią tylko lustro niedoskonałe, szklany prostokąt
w oprawie mroku. Klęczała, siedząc na własnych piętach i w srebrze
spatynowanego prostokąta wyglądała jak kropla wody siadająca na lodowej
nieskończoności. Boże! Jak jej było zimno. A ponoć ten lód jest dywanem z
włókien bardziej naturalnych, niż obiad, który jadła w restauracji dziś z kimś,
kto niedwuznacznie sugerował chęć… a może to było żądanie?
Chciał
jej w trakcie jedzenia. Ale nie jej, jako człowieka, tylko chciał jej ciała.
Chciał je przywłaszczyć i wykorzystać. Nie podzielić się, nawet nie kupić.
Chciał je wymusić, upokorzyć i skłonić do uległości. Chciał, żeby mu je
przyniosła i pokazywał jej niedwuznacznie ołtarz, na którym powinna je położyć
i czekać na akceptację, albo grymasy. POWINNA! A ona potrafiła tylko pomyśleć o
nim „świnia”, nawet bez wykrzyknika. Normalna kobieta wydrapałaby mu oczy,
zanim ona pomyślała „świnia”, a jej krzyk byłby słyszany na Antypodach. Czy
była normalna? Łzy wsiąkały w dywan ignorując jej chwilowe dylematy. Nawet one
lekceważyły istotę stworzoną chyba tylko po to, żeby nawet wesz czuła się
księżniczką w jej towarzystwie.
Uciekła, kiedy poszedł do łazienki. Chciał dać jej czas, żeby przemyślała, jak wielką
łaskę jej wyświadcza, że w ogóle ją zauważył. Że dopuścił domniemanie, choćby
tylko ironizując, że pozwoli jej grzać się w blasku jego nocnej chwały
niewątpliwej i nie podlegającej dyskusji. Sterczącej prąciem potrafiącym mimochodem
wskazać mgławicę Magellana, po czym z wdziękiem przenieść zainteresowanie na gwiazdozbiór
Kasjopei, którą gotów był sprowadzić na ziemię siłą własnego majestatu.
Poskromić i sprowadzić do parteru, żeby Andromedę wychować na grzeczną
dziewczynkę z szacunkiem odnoszącą się do życia wyposażonego w penisa. A ona
uciekła, chociaż jej pęcherz bardziej potrzebował łazienki, niż jego –
widziała, że przed wejściem przeanalizował wzrokiem zawartość kreacji dwóch
stojących koło szatni dziewcząt, a jednej bezczelnie wetknął wizytówkę w
kieszeń bluzki napęczniałą od piersi pomieszkującej pod nią.
Uciekła.
Cud, że stać ją było aż na tyle. Na ogół, kiedy tylko spotykała bezpośredniość
śliniącą się niewybrednie zastygała w bezwładzie, który oszałamiał ją do cna.
Pamięta przecież, jak przechodzący obok mężczyzna rzucił wulgarną uwagę i nie
czekając na reakcję poszedł, bo sam nie wierzył w pozytywny odzew, a ona trwała
w stuporze, wsparta o ścianę, jak płaskorzeźba w oczami otwartymi szeroko i
ustami, z których ulotniło się każde słowo. Została niemową aż do świtu i
powlokła się w rzeczywistość zmęczona i brudna, ucząc się na nowo języka, bo
nawet o poranku wciąż był jej obcy.
Dziś
znów uciekła. Znów udało się. Uciekła nie zastanawiając się, czy służbowe, albo
ekonomiczne konsekwencje poniesie od razu, czy dotkną ją za jakiś czas. Gdyby w
drzwiach miała piętnaście zamków – zamknęłaby wszystkie dwa razy. Nie miała, a te
dwa nie dawały jej satysfakcji, nie zaspokoiły potrzeby odcięcia się od świata.
Roztrzaskała telefon, torba poroniła w przedpokoju rozsypując zawartość po
kątach.
- Biały ser –
pomyślała – biały ser kupiłam na kolację i pewnie już całkiem zgliwiał…
Nie
pamiętała, jak rozbierała się klęcząc na podłodze przedpokoju, jak w zimnych
kaflach podłogi usiłowała zahibernować dożywotnio przeszłość. A potem przyszły
łzy, które usiłowały zmyć grzech pierworodny - urodziła się kobietą. Mięsem. Do
wzięcia, do wynajęcia, do posługi. Zanim nauczyła się formułować własne myśli
kończyła uniwersytet życia na wrogim uniwersytecie. Już zdawała egzaminy z
posłuszeństwa i pokory. Pod surowym wzrokiem, upominana palcem, paskiem,
wzrokiem, albo krzykiem uczyła się być powolną. Na każde zawołanie. Na rozkaz.
Uczyła się, jak stać się przyjaznym gadżetem, który sam się zaktualizuje,
dostosuje i dopasuje do trendów. Do czasów, kaprysów i oczekiwań.
Pierwszy
raz uciekła z domu, w którym coraz trudniej było sprostać oczekiwaniom. Trudniej?
To niedopowiedzenie godne słów z zakresu dyplomacji – to było niemożliwe! Później
uciekała już regularnie, przed samcami i samicami wiedzącymi lepiej. Kiedy nabawiła
się łatki „dziwna” uciekła raz jeszcze. Tym razem daleko tak, żeby nikt nie
mógł jej znać. Była mistrzem świata w uciekaniu, ale nikt nie powiesił jej na
piersiach medalu, choć na jej piersi zerkało chyba zbyt wielu nienasyconych.
Szkoda, że Ziemia jest taka mała, bo stać ją było na ucieczkę na krawędzie
wszechświata. Tylko po co? Żeby znów się ślinił jakiś troglodyta?
Noc
pieściła jej ciało nienachalnie, jednak kafle były niemal tak zimne, jak wzrok
jej ojca dzielący łaski z salomonowym uśmiechem. Usiadła pod ścianą i objęła
kolana ramionami. Nikt nie chciał jej przytulić, więc nauczyła się tulić się do
siebie. Ile lat ćwiczyła tę umiejętność? Szkło zwróciło jej widok spłoszonej
dziewczynki, a przecież dorosła podobno już trzy razy…. I trzy razy nieumiejętnie.
Biała ściana zaraziła ją bladością, kafle zabrały ciepło. Pęcherz przestał się
upominać nadaremnie i próbował ogrzać uda kobiety i podłogę. Wilgoć ostra w
zapachu usiłowała otrzeźwić siedzącą. Ciepło… czy tylko na takie zasługuje?
Bezmyślnie
malowała palcami stóp w krzepnącej plamie wilgoci jakieś niezrozumiałe
nadzieje. Słowa stygły szybciej niż je pisała. Gasły, a ona wciąż nie nauczyła
się wyć… To takie trudne? Otwierała usta raz po raz, ale tonęły w nich łzy tak
gorzkie, że wargi broniły się przed kolejnym i zaciskały się kurczowo. Trudno
wyć z zamkniętymi ustami. Trudno wyć, gdy nawet podłoga odbiera resztki nadziei
na ciepło. Spazm rozpasany bardziej od poprzednich niemal pozbawił ją zmysłów. Czy
były jej potrzebne? Może łatwiej byłoby je oddać, sprzedać, przehandlować za
chwilę spokoju. Za jedną cnotę… Za chwilę prawdy…
Pozwoliła
kolanom rozchylić się na boki i sięgnęła ręką pomiędzy. Pierwszy raz w życiu
sięgnęła skraju ud, nie po to, żeby oczyścić ciało z historii, lecz, aby z nim
negocjować. Warunki kapitulacji. Wsunęła palce głęboko. Ścieżką, którą dopiero
co opuściła ją wilgoć. A przecież wciąż czuła ją na sobie. Lustro przed nią
zaczęło drżeć, a szkło matowiało do mlecznego blejtramu, na którym mróz mógłby pazurem
malować paprocie. Pierwszy raz w życiu usiłowała popatrzeć sobie w oczy. Własne
oczy, odbite w szkle metr przed nią. Z palcami utopionymi we własnym ciele,
które znała zbyt pobieżnie. Podniosła rękę do oczu. Patrzyła, jak pomiędzy palcami
krzepną pajęcze nici lepkiej przędzy. Byłaby znakomitym pająkiem, mogła kleić
własnym sokiem labirynty tak zawiłe, że nawet Herkules zdechłby w ich okowach.
Na
podłodze dogorywała torebka, a z rozdartego brzucha wysypały się drobiazgi.
Codzienność, przewidywalność i konieczność. Z jej brzucha wysypała się ona.
Wszystko w tej torbie było nią i definiowało ją ostatecznie. Niemal czuła
kaganiec, jakim ją pętają podpaski, notes, w którym terminarz i obowiązki
(oczywiście!), miliard drobiazgów, bez których żadnej kobiecie nie wolno wyjść
z domu nawet wyrzucić śmieci, zapomniane zakupy sprzed pięciu lat i nasiona
jodły kaukaskiej, które obiecała komuś, kto drugi raz się w jej życiu nie
pojawił. Te nasiona... jodła… kaukaska… obiecane temu, który chociaż udawał…
To
był już koniec rozsądku. Zdechł pod płotem, gdy łzy wezbrały, jak górski
strumień na wiosnę. I popłynęły nienawistnie w doliny, niszcząc żywiołem
wszystko, co stało na drodze. WSZYSTKO. Łącznie z nią. Chwyciła klucz, bo był
pod ręką, bo wypadł z torby w sam raz na skraj pierwszego potopu i dłoń go
dosięgła. Nie tak, jak mandarynki, które potoczyły się daleko poza zasięg
wzroku nawet. Ta dłoń rozogniona nie czuła już litości i współczucia – jej dłoń
nie znała jej wcale. Patrzyła nierozumnie i nie poznawała siebie. Kipiała
przekrwawionymi oczami. Konwulsyjnie zacisnęła się na kluczu – staromodnym,
wielkim jakby miał otwierać Sezam… Żelazo zimniejsze od kosmosu parzyło ją w
dłoń. Żądało ciepła. Wymagało uwagi. Chciało jej. Całej. Bez ograniczeń i
wątpliwości.
W
głowie zamieszkała rewolucja, której z rozsądkiem nie po drodze. Jej też nie
było po drodze. Nie umiała nawet myśli sformułować, jak bardzo nienawidziła
domu, który uczył ją rozsądku. Uznała, że rozsądek, to przekleństwo, to piętno,
któremu hołd oddaje zbyt długo. Który zapewne już nie żyje, tylko jej wiarą
napędzany istnieje, jak plakat zapomniany gryzący ścianę porzuconego parkanu
budowy. Rozsądek pękał jak szyba samochodu tłuczona w nieskończoność gradem
większym od piłeczek golfowych. Została wyhodowana. Na miarę aspiracji hodowcy.
Gdyby
szkło miało twarz, musiałoby zmierzyć się z tą nieokiełznaną wściekłością, Ale
ono bezwolnie dryfowało w czasie i udawało, że nie jest istotne. Kobieta
obnażyła zęby – więcej nie mogła, bo gdzieś w niepojęciu zdążyła porozrzucać
wokół pozory i cywilizację, a teraz siedziała pośród rozgardiaszu i pierwszy
raz w życiu czuła satysfakcję. Biustonosz wiądł na klamce, buty wspinały się na
szafkę sosnową, torba umarła w podłodze, choć wciąż chłepcze mocz… Tylko dłoń
zaciśnięta na kluczu stała się krystalicznie bezwzględna. Twardsza od diamentu.
Popatrzyła na nią… W lustro popatrzyła… Z kła spłynęła jej kropla rosy. Ślina?
Łza? Nawet lustro nie było pewne.
Siedziała
patrząc się w szkło tak beznamiętnie, że ono zaczęło się niepokoić, że ktoś może
pokonać dystans, którym od świata się odgrodziło. Dłoń z kluczem zmierzała w
kierunku ciała. A potem klucz wszedł w to ciało, drąc granicę niepokalaną
bezpowrotnie. Kiedy wrócił, popatrzyła na klucz - spływał czerwienią. Miękką,
niepewną, nieumiejętną. Może nieśmiałą jak ona cała. A potem noc przecięła
błyskawica krzyku dziewiczego. Wilczycy. Nowonarodzonej w krzywdzie wielkiej…
Jej krzyku pierworodnego.
Oblizała
klucz patrząc sobie w oczy, temu lustru naprzeciw. Wciąż nie umiała kląć, ale
po języku rozpływała się słodka przyprawa grzechu. Już się nie bała. Za ścianą
zapłakało dziecko. Facet. Dziś niedorajda, ale jutro bohater. Zaśmiała się
sardonicznie. Pierwszy raz w życiu. Po mokrych od moczu kaflach rozpływały się
dendryty samogwałtu. Z kącika ust spływał wąziutki strumyczek. Nie był gorzki.
Nie on, on był pazerny, głodny i bezwzględny. Potrafił zakląć, chociaż się nie
przechwalał. Wolał schować się pośród pozorów.
Wstała.
Sprawdziła dłońmi własną nagość. Otarła łzy. Napluła w twarz lustru. Była potwornie
zmęczona. Dlatego nie zauważyła, że już jest jutro. Ale jej jutro miało
nadejść, dopiero gdy wstanie. Gdy mu na to pozwoli. Wiedziała że wstanie.
Wreszcie była pewna czegoś. Wstanie i zamiast warkocza zaplecie rano pejcz, by
okiełznać narowiste życie. Kiedy wstanie… Zakrwawionym palcem pokaże życiu
komendę:
- Siad!
Zadziwiająca przemiana....ale skąd tytuł?
OdpowiedzUsuńtrudno żyć w pojedynkę. a jeśli życie cię wykluczy z udziału, to dramat. trudno być razem, kiedy jesteś przedmiotem. jeśli nie ma nadziei na wzajemność - to trochę świat z pozycji potrawy leżącej na talerzu - stać cię, to zamawiasz, ale nie myślisz, co czuje to, które ci przyniosą w pięknej oprawie.dopóki to martwa natura, jest łatwo - ale gdyby na talerzu przyszło żywe?
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuń"Niejednokrotnie czujemy się wolni, ponieważ brakuje nam samego języka, by wyartykułować nasze zniewolenie, a człowiek zyskuje wolność, gdy uwolni się od swego otoczenia. Tylko tak może zyskać jednostkowość. Krok ten może jednak przypłacić szaleństwem. Ceną za wolność bywa obłęd."
("Cena wolności" - S. Žižek)
Pozdrawiam:)
nie wiem, co myśleć o tym cytacie. wolność w samotności i obłędzie, to wizja przerażająca.
UsuńAle nie niemożliwa.
UsuńZa wszystko płaci się jakąś cenę.
Poza tym, nie ma gwarancji, że w zniewoleniu samotność i obłęd nie dopadają:)
Pozdrawiam:)
tym gorzej. bo to nie pomaga wcale.
UsuńBa! Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo:)
UsuńPozdrawiam:)
a to tym bardziej nie pociesza...
Usuńoby autor cytatu się mylił.
Dobrze piszesz ... bardzo dobrze
OdpowiedzUsuńmiło słyszeć.
UsuńNarodziny Wilczycy, mocne. Wstrząsająco mocne. I dobre!
OdpowiedzUsuńona wcale tego nie chciała jak sądzę. zewnętrze ją zmusiło do wyboru - ofiara-kat, więc wybrała.
UsuńA czy naprawdę można wybrać niechcący? Według mnie to zawsze jednak jest akt woli.
Usuńwiększość nie chce być skazana na wybór. woli, żeby do tego nie doszło. mnóstwo rozbitków szlaja się po świecie, bo byli skazani na wybór i nie dosięgnęli własnych wyborów. ci, którym się udaje są wielcy. a nie każdy ma aspiracje - są tacy, którym wystarcza małe, spokojne życie.
Usuń