Wciąż
mi się wydaje, że tracę łączność z rozsądkiem i zaprzątam sobie umysł
pytaniami, na które trudno mi odpowiedzieć. Sam siebie oszukuję, uzasadniam
nieszczerze, jednak oszukać własną głowę, to zajęcie dla bardzo wyrafinowanych
umysłów. Nie dysponuję potrzebną subtelnością – najwyraźniej pośród przodków
zbyt wielu stało twardo na ziemi i to zapewne bosą stopą, gdyż obuwie
przewidziane było tylko po to, żeby Boga czcić z czystymi stopami, a i to nie
za często. Może wręcz ono było czczone i stawało się wiekuistym opłatkiem
przekazywanym z pokolenia na pokolenie?
Gmeram
w tej mojej pamięci, jakbym od niechcenia w second-handzie szukał okazji za
trzy grosze, a ilekroć coś w dwóch paluchach na światło dzienne za uszy
wyciągnę, to twarz mi się wyciąga ze zdziwienia, psując greckie postulaty
proporcji i piękna. O ile w ogóle o pięknie można mówić, w przypadku czegoś, co
jest paszczą plebejską poddaną nietłumionemu zdumieniu. Ja wiem, że
filozoficznie rzecz ujmując szpetota jest niezbędna, żeby piękno mogło się
pławić w majestacie i dzień bez nocy przestałby się pysznić kolorami nie mając
punktu odniesienia. Nawet Bóg potrzebował Judasza, żeby na jego tle móc
zajaśnieć niezłomnością i istnieje przynajmniej domniemanie, że bez niego nie
osiągnąłby doskonałości godnej dwóch tysiącleci czołobitnych psalmów.
Na
podwórku pełnym porzuconej materii pachnącej raczej mniej niż pięknie wyrosła
hałda węgla. Bez sejsmicznych ekscesów, bez procesów górotwórczych, w typowej
dla geologii stateczności. Ze swoją Czomolungmą mierzy się pan, mający
herkulesowe przygody tak daleko za sobą, że prywatny pamiętnik zetlał mu
zupełnie, a słowa drżą z obawy, że nikt im nie uwierzy. Pośród kancer pradawnej
epoki matuzalem poci się przędąc obelgi żarliwsze od słońca bezwstydnie
przyglądającemu się parcelacji gołoborza. Himalaje sięgają panu najwyżej do
nosa, i to wyłącznie dlatego, że organizm wyeksploatował kręgosłup, a reumatyzm
pogłębił jego skłonności do trwałego poddania się sile ciążenia. Głowa zbyt
ciężka do noszenia przez tak kruchy organizm.
Pan
w porywach optymizmu dociągnął szuflę na odległość stopy od górotworu i
przystąpił do kontemplacji. Rozpoczął (jak sugeruje Budda) od wyrównania
oddechu i oderwania się od pochopności doczesnej). W tym czasie zaniepokojona
bezruchem pani rzuciła haczyk zapytania z czeluści okna trzy kondygnacji nad
poziom podwórza (npp – wysokość względna nieznana nauce poza zaściankiem).
Mogła rzucić wzrokiem, ale czuła sentyment do gałek ocznych, które może i
niewiele widziały obecnie, ale wciąż żyli tacy, którzy daliby się pokroić, że pozostały
niebieskie. Teraz – blado-niebieskie, z wielkim naciskiem na blado, co wcale
nie zwiększało zasięgu kontrolowania trójwymiarowej przestrzeni (objętości?).
Pan
w obliczu haczyka usiłował i nawet skłonił lemiesz łopaty, żeby zaśpiewała na
krawędzi gołoborza, jednak lemiesz w drżącej dłoni krygował się i bezwstydnie
wypierał talentu mu przypisanego z wciąż ważnym certyfikatem unijnym pyszniącym
się gdzieś na stylisku. Drewno schodów skrzypiało swoje codzienne utyskiwania,
kiedy schodziła z pękatym kubkiem parującej herbaty. Schody po dwakroć od niej
starsze, lecz przecież dla drzew sto lat nie jest weselnym toastem, lecz
obelgą, szyderstwem niedorostka. Dzień dojrzewał, pani schodziła na poziom
ziemi i pewnie miała ze sobą torbę na zakupy, bo nie można marnotrawić sił
nadaremnie. Schodziła znacznie wolniej niż promienie słoneczne, niż kurz i
zeszłoroczne liście wydłubane przez wiatr z jakiejś nieczyszczonej rynny. A
jednak schodziła, chociaż herbata w kubku chciała zostać na górze i
bezwzględnie zostawiała upalny aromat na mijanych kondygnacjach.
Chciałem
tego widoku, ale oczy usiłowały pokryć się mgłą, a w głowie rosły pytania
nieustająco. Zapaliłem papierosa. Dym popłynął na czołowe zderzenie z szybą i
przegrał. Nie szkodzi. Wzrok poprzez dwa pryzmaty wody i gazu zanim doszły do
obrazu na szkle okna zabarwiły go moim chceniem. Na szybie kotłował się
stygnący dym, za oknem świat zamarł. Z Czomolungmy oderwał się jakiś fragment i
grzechocząc poleciał na łeb, na szyję. Zanim umarł, życzyłem mu
przeźroczystości. I Matuzalemowi też życzyłem, żeby ów fragment umarł niczym
Feniks, rodząc prawowitego syna Koh-i-Noora, który mając w tle dumnych
protoplastów wyrośnie potężniejszym, mając zapewniony start z tak wysokiego
pułapu.
Tak
bardzo chciałem, żeby mu wpadł do wiaderka, do piwnicy, w oko… Żeby pośród
gołoborza zasnutego mrokiem zabłyszczał, że niemal widziałem, jak się stacza w
czeluści piwnicy. Pani właśnie osiągnęła ziemską wysokość, a herbata
temperaturę podłoża, kiedy okruch katulał się w mrok piwniczny. Być może (poza
sroką) byłem jedynym, który dostrzegł staczanie się tłustego blasku, być może
był to omam, który miał mnie wyzuć z cech ludzkich i skłonić do działań
ekstremalnych, albo oszołomić do bezwładu. Nie wiem. Sroka z pogardą patrzyła
na węgiel, bo piórka miała czarniejsze, czystsze i nawet błyszczące prawie jak
syn Koh-i-Noora, który skręcił właśnie kark w piwnicy pełnej stęchłych pajęczyn,
butwiejących kartofli i kisnących w zapomnieniu słoikach ogórków, fasolki, czy
buraków.
Wtulili
się w siebie, a węgiel niepostrzeżenie usiłował osiągnąć okres połowicznego
rozpadu – nie z litości, lecz dla własnych, egoistycznych celów. Każdy chce
spać. A potem pani poszła kupić pęczek koperku, cztery ziemniaki i dwie mandarynki,
z tej skrzyni, gdzie leżą owoce zbyt miękkie, by dożyć zamknięcia sklepu i rano
szczury i wrony dostałyby je darmo z dostawą pod nos/dziób, czy wręcz mordę.
Pan wciąż umiał trzymać kubek i miał w tym większą wprawę niż ze styliskiem
łopaty, a ja zgasiłem papierosa na szybie niewzruszonej i bezdusznej. Ani
zaćwierkała. Westchnąłem o raz za dużo, żeby mgła dłużej stała mi na drodze i
zapytałem. Nie wiem kogo, bo szyba odbiła te pytania prosto mi w twarz. Nie
byłem gotów stawić im oporu. Dopadły mnie, jak wściekłe psy sukę w rui. Jak
pyłki topoli alergika. Jak… Jakbym sam siebie dopadł i za gardło złapał. Nikt
nie jest w słowach tak bezwzględny dla mnie, jak ja sam. Tylko mnie stać na tak
wiele, żeby samego siebie odrzeć z pozorów i ukamienować bez litości. Znam słowa,
które ropieją, nim celu dosięgną, a potem z zajadłością zarazy wgryzają się w
ciało i pokonują wszelki opór.
- Dlaczego
brudny, czarny węgiel? Skoro diamenty są czyste, skoro płoną doskonalej, skoro
więcej ciepła dadzą i mniej śmieci? Przecież mógł… Cóż to dla Boga…
- Dlaczego paliwo
jest tak głęboko ukryte? Człowiek nie potrafi gryźć ziemi niczym dżdżownica.
Może to nie nasze? Może trzeba szukać płycej? Na wysokości nosa?
- Dlaczego nie ma
dwóch słońc, żeby nie niszczyć ziemi kopiąc jak pies, usiłujący zasypać
czymkolwiek własne ekskrementy, żeby stały się pożywką łańcucha życia, a nie
tylko chwastem, śmieciem, uciążliwością złapaną w paragrafy gróźb karalnych?
- Dlaczego zimą jest
za zimno, a latem za ciepło? Po co ta odmiana, sprzeczna z ekonomią, z
przyzwyczajeniem? Rozmaitość, która boli, doskwiera –jednych bardziej, innych
mniej, ale jednak boli wszystkich. Nie dało się tak prostego problemu
rozwiązać?
- A złoto? Ludzie
wysysają je z najbardziej niegościnnych zakamarków, żeby zrzucić na hałdę w
innym miejscu i pilnować zajadlej, niż czyniłby to brytan wygłodzony i nauczony
mowy nienawiści. Tylko patrzeć, jak przyjdzie dzień, kiedy maszyny rozbiorą
ziemię i posortują na pierwiastki i zamiast raju będzie wielki magazyn
pierwiastków – pospolitych i śladowych. Rzadkich, gęstych i nietrwałych. A
wszystko z metką i nadzieją na „Czarny Piątek”, gdzie za pół ceny można będzie
kupić to wszystko, co z piwnic się wymiata w mozole klnąc, że znów dzień mija
nadaremnie, a chaos rozpanoszył się i nadal jest głodny.
- A…
Pytania
zaczynały się rozpełzać niczym zawartość puszki Pandory. Przydałby się ktoś,
kto powie „DOŚĆ!”, albo wyjaśni – jak dziecku. Bo pytać jest łatwo. Łatwiej niż
odpowiadać. Niż zrobić cokolwiek. Choćby w milczeniu.
Ludzie gromadzą wszystko...
OdpowiedzUsuńNawet pytania
Wbrew zasadzie zdrowego rozsądku kto pyta nie błądzi można pobłądzić
pytania są łatwe w transporcie. tylko z ekspozycją kłopot.
Usuń