Był
nieznośnie angielski. Taki, jakim być mógł dziewiętnastowieczny szlachcic
namaszczony primogeniturą i od pełnoletniości uczony cierpliwości w oczekiwaniu
na zgon głowy rodu. Flegma okryta marynarką skrojoną ręcznie w warsztacie, w
którym rodzina zamawiała ubrania od kilkuset lat, ignorując modę, chwilową
popularność, czy zamorskie trendy. Ubrany w coś, co było niemal skórą i patrząc
na niego człowiek miał wrażenie, że urodził się już w garniturze, a zamiast
pępowiny trzeba mu było odciąć rodowy krawat pospiesznie związany płochą ręką
pierworódki. Dzisiaj wiąże sobie sam, spoglądając w lustro starsze od królowej
Wiktorii i z pietyzmem formując go w węzeł, jakby na wiązaniu krawata zamierzał
spędzić czas przynajmniej do emerytury. Lokaj, a w zasadzie konsjerż, z którym
spędzał czas dorastania na beztroskich zabawach, które wygrywał, żeby nauczyć
pokory dzisiejszego sługę stał obok, kontemplując wirtuozerię wiązania, jakby
doglądał pasącego się stada klaczy tuż przed startem w Grand National na torze
Aintree. Nie kur, bo kury podziwiać jest trudniej, a on miał w oczach
niekłamany podziw oglądając każdego dnia tę samą celebrę.
Kiedy
już krawat zajął należne mu miejsce we wszechświecie, a węzeł stał się
odzwierciedleniem bieżącego nastroju nosiciela, sługa odczytując przesłanie pokiwał
z uznaniem głową stanowiąc pierwszą z wróżb rozpoczynającego się dnia.
Nieodmiennie życzliwą i pełną podziwu. Za drzwiami słychać było dyskretne
pobrzękiwanie doświadczonych sreber i porcelany tak kruchej ze starości, że
trzeba było walczyć z jej osteoporozą, a chwycenie filiżanki dłonią skażoną używaniem groziła nieszczęściem. Zagrożenie było większe, niż wtedy, gdy drwal
syberyjski przymierzał się do wymiany żarówki. Służba, nim dostąpiła zaszczytu
dekorowania stołu przed posiłkiem przechodziła intensywne i niezwykle rygorystyczne
kursy obsługi stołu, a nacisk na delikatność eliminował ospałość i niezguły
bezpowrotnie. Nie każdemu będzie dane ustawić filiżankę na spodku naprzeciw
oblicza wygolonego precyzyjnie brzytwą ostrzoną na wołowej skórze od trzystu
lat (według rodzinnej kroniki, za zasługi na rzecz imperium, w prezencie co
najmniej nieoficjalnym, otrzymanym od bardzo oficjalnej faworyty królewskiej
potrafiącej utrzymać królewskie rozpasanie między udami, aż do jego tajemniczej,
acz szczęśliwej śmierci tam właśnie) i napełnić ją kwintesencją herbaty w
skrupulatnie odmierzonych trzynastu kroplach, uwypuklonych kroplą mleczka
selekcjonowanego (jak się zwykło się w DOMU żartować) z wyłącznie rodowodowych
jałówek o pochodzeniu równie czcigodnym, jak konsumenta.
Śniadanie
dla dwojga, bo nigdy nie można skutecznie przewidzieć, kto w gościnne progi
zawita, składało się na ogół z siedemnastu dań, od święta łamiąc tę monotonię
dodatkowymi piętnastoma. Białe fartuszki wykrochmalone do sztywności arkusza stalowej
blachy furkotały w zapale układając (dosłownie) martwą naturę i dbając o estetyczny
krajobraz stołu, gdzie milimetr zaledwie dzielił arcydzieło kulinarne od kiczu.
Fotel wieńczący stół, na którym według legendy został przyjęty na świat
pradziad w wyniku przedwczesnego porodu wciąż tlił się resztkami świetności
zdobień i żłobień, a jego miękkość i całkowite oddanie pośladkom kolejnych
właścicieli było domyślną oczywistością. Krzesło przestało skrzypieć na wiele
lat przed koronacją obecnej królowej, która uporczywie, choć taktownie trzyma
się życia ku utrapieniu oczekujących na swoją szansę licznych synowych.
Zachęcająco odstawione od krawędzi stołu zapraszało już w swoje objęcia,
stanowiąc pierwszy plan w dębinie odrzwi bezszelestnie otwierających się, by
aromat nocnej sypialni mógł podzielić się wrażeniami z porzuconą na noc
jadalnią.
Ze
ścian, surowym, barbarzyńskim czasem, a być może i korsarskim wzrokiem patrzyli
potomkowie uwiecznieni talentem i strachem twórców, którzy sapiąc z wysiłku
wytężali wyobraźnię, aby nadać rysom przodków ton szlachetności, a ukryć oczy
przekrwione kurestwem birbantów, trwającym miesiące całe. Cóż – w obliczu
pełnego trzosa głodny żołądek gasi skrupuły i prawdę potrafi modelować lepiej,
niż dziecięce dłonie plastelinę. Patrzyły opryszki, złodzieje, dziwkarze.
Patrzyły panie dyszące w ciężkich, złoconych ramach na przeciwległej ścianie,
lecz o ich proweniencji dżentelmeni nie rozmawiają, chyba, że mają apetyt na
całkiem nielegalny dziś pojedynek – broń wybiera pozwany. Nawet furia musi mieścić
się w konwenansach i nie wolno jej wypuszczać jak myśliwskiego psa, żeby
płoszył dzikie bażanty pod szlachetne lufy epoksydowane wiekiem. W takim
otoczeniu chrząknięcie zdawało się ekspresją niegodną kogoś, kto samodzielnie
potrafił zatańczyć walca nie z służką, której talenty były plebejskie, a z
matką, gdy ta w chwili słabości pozwoliła synowi zbliżyć się na tyle, żeby
dotknął jej dłoni. Syn piersią mamek karmiony i zaspokajający samczą ciekawość
bezwstydnie zadzierając fartuszki służących musiał poświęcić sporo talentu,
żeby pierś jego matki wyłożyła się na klapach smokingu grzejąc butonierkę
nieznanym dotąd ciepłem matczynej dumy.
Boy
niósł właśnie gazetę, wciąż pachnąca drukarnią, na stół pospiesznie wjeżdżało
pieczywo, a krzątanina serwetek, czepków i fartuszków zdawała się być życiem,
które toczy się pomimo wszystko i zapewne tak było, choć życie na orbicie
gospodarza urodzonego, by pod jego łaskawym okiem kwitły nawet dziewicze
rumieńce, chwasty swawolnie mieszkające pod płotem i dzikie kotki zaglądające
do kuchni, kiedy tylko łowczy wyprowadzi stado psów na pastwiska, żeby im nie
zwiotczały mięśnie. Zapowiadał się dzień znakomity. Dzień identyczny z
poprzednim, swojsko stabilny i przewidywalny po kres świata. Właśnie taki, jaki
pozwala z otwartą głową zerknąć na przyszłość imperium, w którym ród zachowa
pozycję, a może nawet wyprzedzi tych nuworyszy osiadłych po sąsiedzku zaledwie
trzysta lat temu. Wstyd patrzeć, na trawnik dopiero co założony i dżdżownice, z
proletariacką swadą srające w ziemię nawożąc ją z lekką obawą, że może jutro
trzeba będzie się wynieść.
Za
oknem prężył się mur, pieszczony kocim ogonem i lizany promieniem średniowiecznego
słońca. Mur, który zapewniał intymność fanaberiom, gdy pośród nocy przyszło iść
do łazienki, albo przejść do gabinetu na szklaneczkę Scotcha (broń boże
bourbona), żeby dookreślić politykę klanu na najbliższe pięćset lat. Żeby nie
skaleczyć nadchodzących nieśmiało pokoleń skazą w ogrodzie po jodle kaukaskiej,
której wiatr od morza dokucza coraz mocniej i przy większym szkwale zrzuca
gałęzie liniejąc z rozpaczy nad własna słabością. Nawet drzewa żyją krócej od
dynastii… Żeby w rodowym grobowcu nie pojawił się znienacka grys pospolitości i
pobieżności. Żeby kamienne lwy pilnujące bram ogrodu nie wychudły od
lekceważenia…
Konsjerż,
do którego z lekkim zawstydzeniem, poufale zwracał się per John, gdy nikt inny
nie słyszał otworzył wrota, żeby mógł przepłynąć portalem w światła dnia i
własną nieskazitelną elegancją wypełnić jadalnię, dając szansę daninie
zaistnieć i spełnić się płonąc w trzewiach niepowstrzymanego apetytu dynastii
podglądany przez trzy pokolenia kobiet przypisanych do nazwiska niemal tak
mocno jak kolor poszewki, czy rodowe barwy na krawacie i herb nad głównym
wjazdem na teren posiadłości. Uwielbiał tę chwilę, gdy rozsiadał się w fotelu
szukając pośladkami cienia niedyskrecji i znaleźć go nie umiał. Czasami, gdy
ogarnęła go frywolność pozwalał sobie puścić oko do najdostojniejszej z trojga
Matrioszek biegających wokół niego, by posiłek mógł być zwiastunem raju.
Najmłodsza wieszała mu serwetę pod brodą i pachniała wciąż mlekiem – nie tym, którego
kropli wymagała herbata, lecz takim, które niosło przesłania – obietnicę kobiecości.
Uległej, miękkiej i oddanej bardziej nawet, niż wyżeł czekający pod stołem, aż
dane mu będzie polizać pańską dłoń wypełnioną plastrem bekonu, chudym skrawkiem
kaczej piersi, czy choćby jakiem na twardo, gdzie gdańskiej skali imć
Fahrenheita pilnowała kucharka tak skrupulatna, że urząd skarbowy powinien
spłonąć ze wstydu.
A
dziś? Dziś poczuł wewnętrzny niepokój. Rzecz nieprzystojna dla kogoś, kto
potrafił śmierci kazać umówić się na wizytę i czekać na odpowiedź, jeśli karta
wizytowa była podłej jakości. Dzień ledwie napoczął, a wnętrze skręcało się w
domysłach. Nie potrafił cieszyć się krzątaniną, codziennością, przestał śledzić
meandry zapachu, którymi zamierzała oszołomić go kajzerka i aromat kawy palonej
na gorącym kamieniu, jak nikt poza rodem nie czynił. Stopy usiłowały popełnić
ceremonię poranka, żeby zniknąć pod żaglem obrusa i oddać się psiej
niecierpliwości, ale ciało drżało w niedopowiedzeniu. W nieznanym, tajemnym i
obcym. Buntowało się, choć to tak abstrakcyjne i anormalne, że można było tylko
z politowaniem kiwać głową. „Lepsze jest wrogiem dobrego”. Prawda, którą zna
katolicki kościół i natura – obie konserwatywne tak bardzo, że góry siadają na
zadach, zanim cokolwiek w nich się zmieni. A on? Był taki sam. Był częścią
natury. Był starożytnością świata i jego stoickim spokojem. A tu taki afront.
Pojęcia nie miał, co ma począć z sobą wobec tego niepokoju. Pamięcią przebiegał
kroniki rodzinne, lecz albo pamięć dogorywała, albo kroniki nie znały problemu,
przed którym stanął. Stał a z jadalni zapachy mieszały się w warkocz gruby,
cygański, niedopowiedziany. Barokowy. Zbyt bogaty, bo nie wchłonął każdej nuty
indywidualnie, tylko prowadził rozpoznanie. Organizmu, który go wystawił na
wielka próbę. Na niepoznane. Przodkowie płci obojga patrzyli na niego w
napięciu, stołowe obciągały fartuszki… A on?
Zesrał
się. Wypełnił niepokalany fason garnituru zgniłą, rzadką zawartością, która
poskromiła zapach pieczywa i kawy. Nawet nadzieje pań stołowych poskromiła bez
śladu wysiłku. Konsjerż pozwolił twarzy na mimikę – najwyraźniej był równie
mocno przejęty jak jego pan, którego uda zaszczycił strumień wartości
przetrawionych ubiegłą nocą.
Oko - dobrze to opisałeś. Bezsens i beznadzieję trzymania się przeszłości za wszelką cenę. Angielska rodzina królewska tak właśnie wygląda - jak relikt epoki nawet nie poprzedniej,ale znacznie dawniejszej. A mimo to ludzie ich kochają. Pewnie tęsknią za dawnym imperium. I tego właśnie nie rozumiem. Dlaczego ludzie trzymają się pazurami przeszłości kiedy przed nimi fascynująca, niewiadoma przyszłość. Pewnie właśnie dlatego, że NIEWIADOMA.
OdpowiedzUsuńco mam powiedzieć. Szlachtę angielską widziałem na filmach, albo na obrazkach, czy w treści książek. ale akurat taki pomysł strzelił do łba, żeby nie było monotonii.
UsuńCo do przeszłości - to chodzi mi o to, że tak jest wszędzie tam, gdzie ludzie nie obejmują swoimi ciasnymi umysłami postępu. Trzymają się tego, co znane i oswojone. Ludzie boją się niewiadomego, ale to właśnie ci odważni napędzają świat. Odkrywcy, wynalazcy, twórcy, myśliciele. Zawsze na początku ignorowani, a często wyśmiewani, bo zazwyczaj idą pod prąd. I chwała im za tę odwagę.
OdpowiedzUsuńniech im chwała drogę oświetla. chodzić lubię, jednak nowych ścieżek nie odkrywam.
UsuńNo cóż, długi wykwintny wstęp do dolegliwości gastrycznych. Drugiego dna bym nie szukała, bo sedno tkwi w zakończeniu.
OdpowiedzUsuńcóż autor może? - jemu się wydaje, że wie, a potem przychodzą ludzie i czytają.
Usuńdobrze, że przychodzą, dobrze wiedzieć, co znaleźli, bo co napisałem jest tylko mniemaniem - wyłącznie moim.
Zaskakujące... Dodam, że bardzo piękny opis, jest się w czym rozsmakować. Choć... solidnie zaskakujące na sam koniec.
OdpowiedzUsuńtakie ma być chyba.
Usuńa to, że za Tobą stanie wielowiekowe dostojeństwo nie uwolni nikogo od drobnych niedyspozycji.
Szlachta potrafi z wdziękiem porzygać się w towarzystwie, a prostaczek ma kłopot z otwarciem paszczy, kiedy ustanowi rekord świata, albo zasłuży na Nobla. wielcy często bywają introwertyczni i w swojej dyscyplinie osiągają nieskończoność, bo codzienność im doskwiera. swoista ucieczka w pasję.
Powiem Ci, że ten szalenie szczegółowy opis arystokracji jest godny puenty :)!
OdpowiedzUsuńZaskakującej kompletnie!
arystokracja jest godna uwagi. a nie jest wolna od fizjologii, chociaż przygląda się jej z niesmakiem od wielu stuleci.
Usuń