Banknot zieleńszy
niż trawa….
Kiedy
ostatni raz widziałem trawę? W telewizji? Jakiś program BBC, w którym sawanna
była brązowo-żółta i czekała na kretyna, który rzuci niedopałkiem cygara, żeby
przegnać wszystkie zwierzęta z Kenii do Namibii. Te, które się nie upieką, z
powodu własnych ograniczeń i niedoskonałości. Nawet Bóg nie przewidział
kretynów, którzy rzucą cygaro w wyschniętą sawannę. Kto wie, czy przewidział
cygaro?
Banknot
zieleńszy niż trawa rzuciłem właśnie barmanowi na blat baru usiłującego każdemu
wmówić, że jest potomkiem mahoniu. Dumnego drzewa skazanego za zagładę za
walory estetyczne. Blat, po którym ślizga się szkło udając kryształ i napoje
udające, że potrafią ugasić pragnienie.
Gówno
prawda! One potrafiła tylko wzmóc pragnienie i odrzeć siedzącego z konwenansów
i wstydu. Wystarczy rzucić na blat banknot zieleńszy od trawy, żeby w zamian
otrzymać trzy lodowe kości grzechoczące w burym płynie, cuchnącym spaloną,
dębową beczką, słodem jęczmienia sfermentowanego do niepojęcia i karmelem – uprażonym
cukrem, który dzieci nazywają lizakiem.
Blat
ciemniejszy od myśli rozświetla filuterny błysk – światła odbijające się od trzech
kostek lodu malują zajęczy taniec na politurowanym blacie. Kostki drżą, topią
się i usiłują przetrwać pośród żrącego płynu. Mieszam palcem nie zwracając
uwagi na otoczenie. Barman widział już niejedno i nawet powieka mu nie
zadrżała, a pani obok jest tak pochłonięta analizą własnego, nieudanego życia,
że nawet nie zauważa sąsiedztwa. Tylko czekać aż zaklnie i walnie pięścią w
stół, żeby po dwóch szybkich kieliszkach czystej wódki wyjść z trzaskiem drzwi
i nadzieją, że doniesie wściekłość tam, gdzie zechce zakończyć dotychczasowe
życie, póki odwaga napompowana gorzałką pozwoli wydobyć z ust słowo – Precz!
W
tym barze tylko barman był ciemniejszy od tego niby-mahoniowego blatu. Nie
ogolił się dziś i świeci srebrem zarostu. Ale drinki podsyła szybciej, niż
zdążę kiwnąć głową. Nie protestuję. On mnie zna lepiej, niż ja sam. I tę
kobietę obok również. Barman zwykle musi być kaznodzieją i psychoanalitykiem.
Wódka, to tylko wahadełko, mające wprawić myśli w ruch wirowy, który uwolni
słowa. Trudne, szczere i nie znające kompromisów. Barman ma tylko podtrzymać
wolę. Strumień słów i banknotów płyną wspólnym nurtem. Słowa, które trudno
wypowiedzieć pośród znajomych, czy przyjaciół, niedostępne rodzinie… Barman zna
je wszystkie. Nawet dziwka i taksówkarz nocny nie wiedzą tyle, co barman, a
ksiądz mógłby tu przyjść na szkolenie.
Kolejny
zielony banknot frunie i zna drogę doskonale. Nie muszę się wysilać, a zmęczony
lecz czujny wzrok zlicza krople potu na moim czole. Cztery kostki! W szklance
zagrzechotały aż cztery! Nie trzy. Trzy dostają ci, którzy dopiero chcą gadać,
ale jeszcze o tym nie wiedzą. Cztery dostają ci, którzy już nie pytają, tylko
mówią. Pięć? Nie ma takich, co dostają pięć. Cztery, to koniec skali. Potem
zamawia się „lornetę”, albo butelkę. Bez lodu. Bez sensu i bez towarzystwa. Ci,
którzy chcą się zabić piją ciepłą wódkę wprost z butelki. Niepewni biorą zimną
i idą w noc.
Na
blacie kwitną wilgotne kleksy i małe jeziora. Jak korniki – usiłują dobrać się
do drewna, a barman, jak gosposia dzieci przegania je ścierką dobrotliwie
tłukąc po łbach. Cztery kostki… Powinienem już wyjść. Ale nie mam sił. Nogi nie
chcą już nigdzie iść, za to język czuje się skrępowany w ustach. Za ciasno mu
tam. Chciałby pogadać z kimś inteligentnym… Albo nawet ze ścianą nad pisuarem.
Barman ściera spocony blat, który błyszczy bardziej niż jego czoło. Ale blat
się nie uśmiecha zawodowo. Tego nikt go nie nauczył, albo stolarz był z niższej
ligi.
Pani
ogrzewała ten blat piersiami i trzymając brodę na dłoniach wpatrywała się w
lustra stojące za butelkami. Chyba chciała poprawić makijaż czymś mocno zielonym,
albo i niebieskim, bo pokazywała palcem, jak robią to dzieci, kiedy nie radzą
sobie z emocjami i nazwami zbyt obcymi. Coś zabełkotałem. Ot tak. Towarzysko,
bo mi się miłość do świata otworzyła pod wpływem. Ona też potrafiła grzechotać,
więc gruchaliśmy sobie aseksualnie zupełnie. Barman dyskretnie otarł pot z
czoła – samoobsługa intelektualna gości najwyraźniej mu służy. A może ma gorszy
dzień?
Potem
pani zamówiła coś bez lodu. I nie były to frytki, czy orzeszki pistacjowe.
Ścierka pogniewała się na blat i tarła go wściekle, jakby chciała słoje
policzyć. Lorneta! Dwie setki stężonej niepamięci ocierające się o siebie.
Łowiliśmy swój wzrok nawzajem, jakbyśmy łapali płoche motyle. A kiedy się
wreszcie udało wyszeptała:
- Barbara…
Potem
to były już mistrzostwa świata w podnoszeniu ciężarów i grawerowanie pamięci.
Barbara? I ja mam to zapamiętać? Ewa, to może jeszcze by się udała, bo ma mniej
liter, ale Barbara? Bruderszaft miał kolejne odsłony i z Barbary powstawały
wciąż nowe, dziewicze i nieużywane w ogóle imiona coraz bardziej odległe od
pierwowzoru. W końcu zgodziła się, że Hej Ty!, to znakomite imię dla niewiasty,
a i do mnie pasuje, kiedy za mocno nie gapię się w jej cycki. A ja tylko… nie
miałem siły unieść wzorku aż tam, gdzie ona miała oczy… Dobrze, że blat
schwytał mnie za nos i pozwolił mu na chwilę wytchnienia. Dobrze, że policja
nie przyszła i nie szukała pod nim białego proszku.
Za
to Barbara szukała domu. Chwilowo była otwarta na propozycje i mógłby to być
mój dom, ale równie dobrze dom jej męża, albo dom barmana. Byle był. Byle ktoś
zaproponował prozaicznie poziomą przestrzeń wypełnioną pościelą i niedostępną
dla ogółu. No, chyba, że gospodarzem byłby ogół, ale to dość wyszukane imię i
na takie liczyć nie zamierzała. Blat nie zamierzał stać się pluszowym i
najwyraźniej nie zamierzał też okryć się jedwabiem prześcieradła, a rozpacz
barmana leżała na blacie i czekała, żeby ją pokroić na porcje i rozdać
nieuzasadnienie szczęśliwym, żeby nie rozpraszali nocy i nie przeszkadzali
demonom snuć zwątpienie po zakamarkach.
Barman
nawet adres znał. Do Barbary i do taksówki, którą pan Kaziu wieczorami powoził,
żeby sierotki po domach rozwieźć. Kiedy wsiedliśmy Barbara zaczęła rozpinać
guziki, zamki, paski, szlufki, zapinki, haftki i co tam jeszcze miała na
podorędziu, a pan Kaziu śmiał się serdecznie, bo (jak mówił pomiędzy erupcjami
radości) mąż Barbary był czuły na miękkość i każdorazowo udzielał rozgrzeszenia
na widok obnażonej piersi. Reszta mogła spłynąć rynsztokiem do piekła. Barbara
resztką instynktu usiłowała zapewnić błogostan rodzinny, nie bacząc na
niezliczoną ilość przeszkód i ku przewidywalnemu zachwytowi męża szamotała się
ze sznureczkami, plastikami i metalami, jakby sortowała odpadki.
Pozazdrościłem
Barbarze. Kaziu mojego adresu nie znał i nikt nie oczekiwał mojej miękkości…
Twardości zresztą też. I nie jestem pewien, czy ktokolwiek mnie oczekiwał pod
dowolnym adresem…
Owocna wizyta w schronisku dla zwierząt z pewnością rozwiązałby ten problem.
OdpowiedzUsuńzależy czyj... zwierzątko, to obowiązek, a nie pluszowa zabawka.
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuńOdnoszę ostatnio wrażenie, że moje cytaciki zaczynają Cię irytować, więc zaniechuję (choć prof. Miodek twierdzi, że bardziej wytwornie jest mówić "Wypijmy zdrowie dam, panowie!") chwilowo.
Najbardziej ludzki wydaje mi się blat. Może dlatego, że nie został w wystarczającym stopniu napiętnowany udawaniem.
Pozdrawiam:)
nie irytują mnie cytaty absolutnie. żyję pod nieustającym wrażeniem rozległości owych "cytacików"
Usuńa pan Miodek, to jest GOŚĆ.
Chyba nie ma tematu, na który nie potrafiłbyś napisać ciekawego tekstu:-)
OdpowiedzUsuńnie wiem - nie próbowałem jeszcze wszystkich.
Usuńale staram się nie powielać. więc jak coś nowego przyjdzie do łba, to piszę, zanim mi spowszednieje ta myśl.
tu skorzystałem z pierwszego obrazka do muzyki
Usuńhttps://www.youtube.com/watch?v=uwt6edSnXk4
Fajnie się słucha, dzięki:-)
Usuńkilka razy w trakcie słuchania jazzu i bluesa wpadały do łba pomysły. szczególnie, że całkiem udane fotografie, lub obrazy często są dołączone, względnie fragmenty filmów.
Usuń