piątek, 22 marca 2019

Wiadomość z przeszłości.


- Mam zbyt małe dłonie – pomyślał – zbyt małe, żeby w nich trzymać przyszłość. Wcale nie nadają się do tego, żeby chociaż myśleć o ciągu dalszym i następstwach. Ledwie wystarczają, żeby udźwignąć teraźniejszość.

Łopata z bukowym styliskiem milczała zawzięcie. Trudno wymagać czegoś więcej, kiedy buczynę ścięto wystarczająco dawno, żeby drewno wyschło na pręt o twardości żelaza. Chwycił je, chociaż obiecywał sobie odpoczynek, a jednak ogrom roboty zdawał się wymuszać na nim kopanie do utraty wzroku. Dopiero, kiedy czarne ćmy gęsto fruwały mu pod powiekami, a z czubka nosa kapał pot ciężki jak łzy nieszczęśliwego dziecka pozwalał sobie na chwilę przerwy. Okolica uspokajała się wtedy potłuczona na okruchy dźwiękiem grubego żwiru droczącego się z sercem łopaty. Hałda żwiru wciąż była wyższa od człowieka i ograniczała widnokrąg do czubka nosa i paru chmur przeskakujących bez wysiłku nad tą zawalidrogą.

Dziobnął bez przekonania czekającą na niego hałdę, a z góry hałaśliwie zaczęły się staczać różnokolorowe otoczaki. W zasadzie chyba powinien ją rozkopywać od góry, bo przecież i tak miał tę drobnicę rozciągnąć szerokim pasem w chrzęszczącą alejkę, po której żadna kobieta w delikatnych butach nie przejdzie, a i nie każdy facet odważy się skorzystać z takiej drogi. Za to każdy, kto spróbuje będzie słyszalny na kilometr i nawet głuchy pies go wykryje. Oparł nogę o stok hałdy i grzechoczącego drobiazgu przybyło. Wbił trapera mocniej i usiłował przenieść ciężar ciała, co nie było łatwe. Musiał podeprzeć się łopatą, aby z trudem wejść na niepewny szczyt. Roztrącił butami dookoła wierzchołek i przykucnął na płaskowyżu czekając, aż rumor osuwisk wygaśnie. Dopiero teraz pomyślał, że jest spragniony i powinien się najpierw napić.

Wzruszył ramionami – będzie się mniej pocił ,a napije się kiedy już zejdzie. Rozpychał hałdę ze złością, która pojawiła się bez uzasadnienia. Ani łopata, ani hałda nie mogły być winne, więc to w nim rozgorzała podświadoma frustracja i wzięła go w posiadanie. Furia rosła, a hałda poddawała się jej, gdy stękał spychając lawiny poprzez gołoborza. Z zawziętością, jakiej w sobie nie był w stanie się doszukać sprowadził górę w niziny, nim oklapł siadając tam, gdzie skończył. Góra była już smętnym rozlewiskiem kamieni, ale widnokrąg wrócił na właściwe miejsce. Tryumf codzienności. Sąsiadka z psem równie starym jak ona wracała ze spaceru i zdawała się być podobnie zasapana i do psa i do odpoczywającego po kopaniu mężczyzny. Na klonie trzepotała schwytana pomiędzy gałęzie reklamówka, jacyś chłopcy odbijali piłkę kozłując na betonowych płytach chodnika. Wiatr przyniósł gwizd szpaków i daleki sygnał karetki. Znowu ktoś wymaga wsparcia…

Znów popatrzył na swoje dłonie. Już nie były takie nieskazitelne. Nie wiedział kiedy łopata zdarła mu z dłoni pęcherze i pojawiło się osocze zbierające kurz tak dokładnie, że zatarło nawet linie papilarne. Szczęściem koniec było już widać. Teraz trzeba było już tylko rozciągnąć alejkę pomiędzy przygotowanymi krawężnikami. Szeroko, żeby nie dało się ominąć dłuższym krokiem ciągnął się pas ze trzy metry szeroki. Kamienia zabraknie na pewno, ale na dzisiaj ta hałda, to koniec możliwości. Rozciągnie i wyrówna grabiami, a reszta będzie czekała na następny transport. Brnął tą alejką sapiąc jak lokomotywa. Żwir zachowywał się niemal tak samo, jak suchy piach na wydmach pustynnych. Pętał nogi i odbierał apetyt na pośpiech. Zostawało żmudne parcie do przodu pełne dźwięków trących o siebie kamieni. Tylko styropian na szybie brzmi gorzej. No… może jeszcze dźwięk syreny strażackiej pośród nocnej ciszy i hamujący gwałtownie pociąg.

Zmierzchało. Wyrównywał grabiami drogę dla księżyca, kiedy ząb grabi zaczepił o coś schowanego pośród kamieni. Szarpnął mocniej, aż rękojeść grabi zrosił kolejnym zerwanym bąblem pełnym ciepłego płynu. Zaswędziała obnażona skóra, a na wierzch wytoczyło się coś czarnego i bezkształtnego. Schylił się, bo ciekawość wygrała ze zmęczeniem i wziął w rękę. Poczuł, jak do zmaltretowanej dłoni zaczyna się kleić wierzchnia warstwa znaleziska, więc odrzucił to z odrazą. Ciekawość musiała się poddać i rzecz zostawiła na dłoni brudne, tłuste kleksy, które zapewne zmyć będzie trudno. Wzruszył ramionami i było to wszystko, na co było go stać obecnie. Poczucie obowiązku kazało dokończyć pracę, więc wykonał ostatnie ruchy wiedząc, że jutro nie znajdzie w sobie energii. Alejka lśniła przyszłą świetnością gdy szedł do domu pod ścianą zostawiając narzędzia. Jeszcze ze trzy transporty i skończy. Fosa z kamieni na sztych głęboka zamknie się wokół domu i tylko drewniany most stanowił będzie bezpieczną drogę. Most nad kamienną rzeką, płynącą również pod nim.

Kląć zaczął dopiero wtedy, kiedy się okazało, że nie może doszorować rąk szczotką. Nawet pasta BHP, która pomaga zmyć niemal wszystko, łącznie ze strupami radziła sobie z wielkim trudem. Nie znalazł w sobie samozaparcia na tyle, żeby zedrzeć ten brud wraz z naskórkiem, więc się poddał i wytarł ręce w jakąś koszulkę przewidzianą do wyrzucenia. Kiedy siedział już ze szklanką dobrze schłodzonego piwa nawet w mroku widział plamy na ręku. Nie chciało mu się zapalać światła, więc siedział tak słuchając muzyki fundowanej mu przez nastolatkę mieszkającą po sąsiedzku. Nie znał tej muzyki, ale potrafił jej słuchać. Nauczyła go własną wytrwałością. Słuchała głośno, przy otwartym oknie, a ta jedna płyta zdawała się nie mieć końca, ani zmiennika. Nucił cicho melodię śpiewaną w nieznanym mu języku i chyba czekał na tę, którą sobie upodobał. Jeszcze dwa kawałki muszą przelecieć, zanim doczeka. Pomiędzy utworami była chwila ciszy. W sam raz na łyk piwa i wyprostowanie nóg. Na zamknięcie oczu. Zrobił to odruchowo. Nim zabrzmiały nieśmiałe pierwsze dźwięki kolejnego utworu pod powiekami zaczęło się coś jątrzyć.

Nie mógł skojarzyć co go zaniepokoiło, lecz odebrało przyjemność słuchania muzyki i radości z zimnego piwa. Gdzieś daleko pękła butelka na ulicy i ktoś bełkotliwie pomstował na szpetny los, aż zbudził jakieś ptaszysko szamoczące się teraz w ciemności. Wreszcie skojarzył – to brudne, kiedy je rzucił wydało metaliczny dźwięk. Dopił piwo, i chociaż był w samych  slipkach wyszedł przed dom. Boso. Po trawie, to nie kłopot. Gorzej, że musiał przejść przez tę świeżo ułożoną rzekę. Wrócił po latarkę i założył gumiaki stojące w szopie gospodarczej. Trudno o bardziej wyszukany strój slipki i gumofilce. Szczęściem nów zapewniał maksimum intymności, a latarką mógł oślepić ciekawskiego intruza. Nie szukał długo. Kłąb czarny i tłusty leżał nieopodal jałowca i szczęściem nie wtoczył się pod spód, bo w tym stroju zapłaciłby za każdą próbę jego wydostania krwawymi pręgami. Przezornie schwycił kłąb brudną ręką i potelepał chwilę nasłuchując. Jakaś spóźniona taksówka zakłóciła spokój i musiał powtórzyć. Nie pomylił się – coś było w środku.

Poszedł do szopy po nóż i rozcinał szmaty nasączone smołą, czy czymś podobnym. Pod pierwszą, zetlałą warstwą była kolejna. Gdy dotarł do puszki okazała się być zalutowana. Zostawił pocięte szmaty w szopie, a z puszką wszedł do kuchni. Otwieracz do konserw poradził sobie bez trudu, choć uświnił się tak, że pewnie łatwiej nowy kupić, niż stary doczyścić. Nieważne. Ze środka wypadł drobny, brązowy rulon i coś nieforemnego. Czarny od śniedzi łańcuch ze srebra dźwigał w uchwycie zielony kamień mieniący się w świetle kuchennej lampy i malujący na stole równie zieloną plamę. Rulon okazał się być papierem brązowym ze starości i kruchym. Widać było, że jest wypełniony pięknym kaligraficznym pismem wciąż doskonale widocznym. Odsunął biżuterię, zajmując się papierem. Bał się, że go połamie, więc włączył czajnik i zagotował wodę trzymając w sitku nad parą rulonik. Kiedy zmiękł wyprostował go ostrożnie i wetknął pomiędzy kartki książki podkładając miękkie serwetki. Nie mógł się doczekać, ale chciał żeby papier wysechł. Pół godziny, może godzina… Na więcej nie wystarczyło cierpliwości. Otworzył książkę gotów żelazkiem dosuszyć ten skrawek papieru. Udało się! Pismo nie rozmyło się, a kartka zesztywniała tym razem w stanie rozwiniętym.

„Gerdo. Czekam, aż wrócisz i nie tracę wiary. Los chce mnie wygnać i zapewne wygra ze mną tę potyczkę, jednak ja również wrócę, jeśli tylko zdołam przeżyć. Stałem wczoraj na moście Lessinga patrząc na Twój rodzinny dom przy Joliot-Curie 2. Oczyma duszy zobaczyłem Ciebie w oknie i wierzę, że wrócisz do mnie. Ja wciąż jeszcze mieszkam przy Żeromskiego, na rogu Kluczborskiej. I jak niegdyś mój ojciec każdego ranka siadam w kafejce na rogu przeczytać wiadomości przy kawie, patrząc nieśmiało przez witrynę, czy nie nadchodzisz. Obok Twojej piwnicy - tej, w której jako dzieci bawiliśmy się w podróże dookoła świata zostawiam dla Ciebie list. I medalion po matce, który przetrwał w naszej rodzinie od stuleci. Ty jesteś moją rodziną, choć nie zdążyliśmy wymienić się obrączkami. Należy do Ciebie, tak, jak ja do Ciebie należę. Mam nadzieję, że odnajdziesz ten medalion i mnie. Że życiowa zawierucha pozwoli nam wrócić w rodzinne strony. Twój Johannes.”

9 komentarzy:

  1. Myślę, że ta szrutowa droga to bardzo dobra alegoria pracy, życia i tej harówki łopatą w tym żwirze, co ręce do krwi obdziera.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. oby nie. ciągle wierzę, że życie, to nie kara za grzechy niapamiętane.

      Usuń
  2. Skoro "skarb" wpadł w niepowołane ręce, to znaczy, że historia nie miała szczęśliwego końca...

    OdpowiedzUsuń
  3. Powinien upublicznić znalezisko, może oni oboje wciąż żyją? Albo chociaż ich potomkowie? Ale on chyba jest samotnikiem, buduje fosę wokół domu z jednym tylko mostem - chce widzieć kto się zbliża a wtedy otworzy bądź nie. W zależności od własnego widzimisię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. każdy ma jakieś zasieki, za którymi się chowa. czyli są potrzebne.

      Usuń
  4. Absolutnie tak. Zwłaszcza w dobie powszechnej inwigilacji. ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. A tak w ogóle to widzę, że zmieniłeś obrazek. Wiosenne porządki na blogu? ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. no proszę - już o tym pisałem - to obrazek z notki ze 2-3 tygodnie temu. zmieniłem. Miasto chciało, żebym go znalazł, więc znalazłem - niech pomieszka ze mną to widzenie.

    OdpowiedzUsuń