środa, 4 sierpnia 2021

Antybajka.

Dzieckiem będąc trzymałem kciuki za mróweczki rozbierające stos usypany dla Kopciuszka, mający zniechęcić go do myśli o czymś więcej niż praca, żeby odpoczął, żeby zrealizował marzenia, bo każde z dzieci je ma i często są to marzenia tak fantastyczne, żeby żaden Lem, Verne, czy da Vinci nawet nie otarł się o ścieżkę wiodącą ku ich zuchwałości.

 

Bezsennymi nocami strzelałem do podłych wilków i starych wiedźm, które gdy nie zbierały na polach ziół i nie czyniły aborcji niepiśmiennym wieśniaczkom, zajmowały się magią czarniejszą od płuc upartego palacza. Wspinałem się na szklane góry pokonywałem złotołuskie smoki o nietoperzych skrzydłach, cuchnące siarką, smołą i zachłannością bezgraniczną. Oswobadzałem księżniczki omdlewające, albinoskie, siedzące na wieżach zamkniętych przez szubrawcę i pijących rosę z baranich sierści cumulusów.

 

Marzyłem, że gdybym schwytał zimnokrwistą złotą rybkę, dopiero pokazałbym światu, na co mnie stać. Do dziś na wspomnienie owej nieokiełznanej żądzy czuję, jak kurczy mi się moszna, wymagając, bym podjął kolejną próbę.

 

Przy tak ukształtowanej młodości – musiałem zostać rybakiem. Wędkarzem-amatorem, albo szeryfem oceanicznego kutra, z którego pokładu strzela się do morskich jednorożców, do ryb latających, czy wszystkożernych, słodkowodnych kanibali. Musiałem…

 

W wolnym czasie, gdy tylko krytyczny wzrok otoczenia zelżał i barometr wskazywał coś więcej, niż skrajny niż – łowiłem. Na wędkę, bo sentymentalne i romantyczne uniesienia nie pozwalały używać prądu, granatów, czy saka na przesmyku między wodami. Gdybym był milionerem – byłbym ekscentrykiem. Pogrążony w ubóstwie byłem jednak jedynie głupcem, bo na haczyk, zamiast tłustej pierścienicy wijącej się w mękach wieszałem pierścionek, który dostałem od Zuzi – miała siedem, a może osiem lat, kiedy Zygfryd zagnał ją na drzewo, na które wspięła się zwinniej niż kotka liżąca dziś sierść na szerokim drewnianym parapecie. Siedziała tam drżąc z obawy, bo pod nią wataha Zygfryda usiłowała ją strącić otoczakami z pobliskiego strumienia, seryjnie wystrzeliwanymi z proc. Każdy posikałbym się ze strachu, a co dopiero mała dziewczynka. Dąb spijał niewinną wilgoć, ale majtki przesiąkły żółkniejącą plamą mapy nieistniejącego dotąd kontynentu strachu. A chociaż mama czym prędzej dała jej czysta bieliznę – strach został. I nigdy już nie dostała paszportu, który pozwoliłby jej opuścić tę paskudną wyspę.

 

Pomogłem, choć rany lizać musiałem przez tydzień, a wiejskie osiłki przez długie lata ważyły wewnątrz pustawych czaszek, czy stać ich na powtórne wyzwanie. Nie powiem – często, wracając opłotkami, czułem na plecach toksyn wyzwań. A Zuzia? Kiedy już rozpierzchli się napastnicy, a pod drzewem krwawiłem tak, że tylko leśne jagody chciały pić sok płynący wprost spod mojego serca – zeszła i nie przestając szlochać oddała swoja chusteczkę, bym ją skrwawił śmiertelnie, na wskroś, bez szans na dziewiczą szlachetność. I dostałem buziaka, jakiego już nikt nigdy nie zamierzał mi ofiarować. Nim uciekła zawstydzona swoją odwagą – zdjęła z paluszka odpustowy pierścionek. Z oczkiem w kolorze krwi, którą właśnie zatamowała. Popatrzyła na nie i odtąd każde zawsze, czy nigdy nabrało innego znaczenia. Przynajmniej dla mnie.

 

Dorosłem, nie mając wielkiego wyboru, bo rodzice obumarli, jak czynią stare drzewa w puszczy. Teraz ja byłem nestorem, chociaż pierwszy wąs ledwie łaskotał wargi. Napinałem muskuły, grzebiąc głęboko suchą, lipcową darń, żeby nie wykopały ich szczątków lisy, szopy, czy inne padlinożerne stworzenia. Sprzedałem siebie, idąc na wynajem u sołtysa, żeby zarobić tyle, by wiejskie moczymordy pomogły wtoczyć głaz na grób rodzinny. A kiedy w końcu się udało – uciekłem. Od głazu, wspomnień, od pamięci pocałunku Zuzki na policzku i razów pasem wyciętym z krowiej skóry, które ukształtować miały mój charakter, mi dupa mi zhardzieje.

 

Łowiłem na niewinny pierścionek ze skrzącym się oczkiem i czekałem na złotą rybkę. Musiała chwycić! Ja, gdybym zobaczył TAKI pierścień – n pewno dałbym się schwytać. Łowiłem w Tajlandii, na Grenlandii, na norweskich fiordach i w morzu sargassowym. Szukałem nawet w morzu martwym, umierających jeziorach, czy strumieniach płynących w miasteczkach zapadłych, europejskich dziur, jakich nie odwiedzają oficjele, nie mając bladego pojęcia o ich istnieniu. Wszak ich wiedza sięgała ledwie stolic Europy, i to tych, co bardziej znaczących ślady na geopolityce, czy gospodarce.

 

Siadywałem bladym świtem, wyruszałem w środku nocy. Ilekroć nostalgia dotknęła policzka, albo pierścienia z taniego jarmarku… brałem wędkę i pijanym wzrokiem usiłowałem przeniknąć mrok gęstszy, niż noc świętojańska wypadająca w nowiu. Łowiłem w sezonowych rzekach i podbiegunowych roztopach, pływałem po Trójkącie Bermudzkim i szukałem zatopionej Atlantydy. Czepiałem się mitów i w pościgu za słupami Herkulesa, czy Scyllą i Charybdą – gnała mnie gorączka żeby nocą, kiedy nikt nie widzi zanurzyć pierścień Zuzanny w nieodgadnionej toni i skusić nim Złotą Rybę!

 

Mijały wiosny jesienie, mijały dekady pełne susz, albo potopów, a ja z niezachwianą pewnością nurzałem haczyk we wciąż nowych wodach. Może jestem szalony, jednak podczas nowiu zarzucałem tak, jakbym chciał złowić mamidło pośród gwiazd – zamach brałem potężny i rzucałem ciężką kotwę wskroś nieba, a zanim zanurzyła się w bezimiennej toni zdążyła zwiedzić Oriona, Kasandrę, Bliźnięta i wszystkie, nawet niewidoczne słońca krążące nieopodal Krzyża Południa.

 

Sił coraz mniej i zamach wciąż bledszy na tle nocy, ale policzek zaskorupiony wokół l blizny Guzkowego pocałunku wciąż gorzał. Nie mogłem do niej wrócić bez. Nie mogłem. Albo byłem zbyt głupi, albo zbyt pazerny, jednak wrócić jak okaleczony tyralierą nagonki kaszalot – naprawdę nie mogłem. Nerki pękają od nadmiaru wilgoci, którą wdycham całymi godzinami, a ja nie umiem przestać patrzyć w iskrę spławika, tworzącego wciąż nowe, większe i fascynujące znaki zapytania.

 

- Uda się? Złowię wreszcie? Przecież nawet Syzyf nie cierpiał tak długo, bo tylko naiwniak uwierzy, że stado sępów poprzestanie na parującej wątrobie. A gdzie sęp doleci, dolecą i kruki, gustujące w jeszcze żywych oczach, dotrą mewy wszystkożerne, podniebne hieny, szukające gnijącego łupu pod skrzydłami. Przydrepczą mrówki śliniące się na samo słowo „żerowisko”, a więzień w kantar ujęty dla drobiazgu staje się tatarem, ambrozją, cudem natury który należy się zdobywcom wystarczająco zuchwałym, by sięgnąć po drżące ze strachu mięso.

 

Świat płonął, prósząc mi głowę popielem pożogi. Udawałem, że nie widzę, że mimo wszystko przetrwam, choć panika i pragnienia innych uzurpowały sobie prawo do mojego istnienia. Zuzka? Pewnie już nie żyła, bo ileż można czekać w niespełnieniu? A ja bez łupu wrócić nie mogłem. Gdy przychodziły niedospane, przekrwione poranki – plułem w lustro, sobie w gębę, że taki jestem.

 

- Boże, Boże, Boże! Wybacz mi, że taki jestem. Że nieusłuchany krnąbrny i zapieczony w nadziejach! Ale wiesz… ty wiesz, bo przecież na Twoje podobieństwo mnie stworzyłeś… Wiesz, że MUSZĘ! Czyż nie po to mnie stworzyłeś? A jeśli nawet nie, to trzeba mi było udzielić czytelniejszej wskazówki! Wiesz przecież, że sam sobie nie  radziłem nigdy i zawsze wymagałem wsparcia innych, niechby podobnych mnie nieudaczników, obdarzonych grubszą warstwą pychy. Wierzyłem im, bo zdawali się być monumentem – trwałym granitowym sięgającym tysięcy lat w przód!

 

Łowiłem w zapadłych dziurach i na przedmieściach Londynów czy Paryży. Pływałem szlakiem faraonów i eksploratorów górskiego kajakarstwa. Zerkałem w głębiny jaskiniowych jezior, które nie widziały dziennego światła od zarania. I w każdy, niechby prozaiczny zbiornik wpuszczałem wędkę, na której końcu, zaczepiony o hak, wisiał PIERŚCIEŃ ZUZY!

 

Śmiej się, jeśli potrzebujesz. Śmiej się, jeśli nie brałeś udziału w podróży do mojej Nirwany. Ty masz przecież swoje życie i nie moim zadaniem jest oceniać co i jak czynisz. Ja? Robię, co muszę, wszystko, czym gra we mnie eteryczna, niewysławialna muzyka. Łowię, niechby w kałuży błotnej, która zatopiła szereg wiosek w Panamie. W roztopach peruwiańskiej lawiny, lub w czasie. gdy wiosna słońce spala interior duszącą, piaszczystą łachą wiszącą nad ziemią, niczym vendetta nad skisłym sumieniem grzesznika.

 

Wypluwałem kolejne zęby, których termin przydatności skończył się dekadę wcześniej, niż samodzielnie je usunąłem. Zostawiałem ciernie tarniny pełne siwych włosów, jakie zdzierały ze mnie, gdym w pijanym widzie niespełnienia wracał na sen nerwowy, krótki, ogrzany zimnym światłem lichego sierpa księżyca i złudnym blaskiem gwiazd. A jednak wierzyłem nadal, mimo tego, że wiara zaczynała się jąkać, wyrażając słowa zbyt buńczuczne dla wieku nosiciela podobnych słów. Chmury zwątpienia kołysały się ponad moją głową, kiedy przekraczając nieskończoność rzucałem wędką po raz en-plus-pierwszy i jeszcze dalej.

 

Kiedy wystygła już ostatnia iskra nadziei, a taka świeci jedynie szaleńcom i geniuszom – udało się! Spławik wreszcie drgnął, a strumień spływający z gór miał nazwę dostępną wyłącznie tambylcom. Nawet nie wiem, jakim językiem porozumiewali się między sobą, bo w krtani urósł balon większy od tych, jakie wznoszą się nad krajobrazem, by chwalić materializm bogatszych od woźniców zatrudnionych do kierowania mydlaną bańką. Ogłuchłem, otępiałem powiłem nasienie Onana daremne, wtórne i jałowe, prozaiczne tak, że nikt nie zamierzał zachwycać się, albo kpić.

 

Zwijałem żyłkę w szaleńczym zapale, aż brzeg zatrzepotał złotą falą łusek, płetw i nienawiści zniewolonej dopiero przez chwilą. Tak potrafi gorzeć tylko świeżo upieczony łup schwytany we wnyki, na lasso, bolasy, czy w ekonomiczną pułapkę podszeptów łudzących małych, że stać ich na więcej.

 

Brzeg cały zaświecił światłem, jakie tylko świętojańskie robaczki potrafią nadać dzikim ostępom, a tętnił życiem, jakby powił w jednym miocie miliard cykad. Chwyciłem łup, na jaki czekałem całe życie. Ryba dyszała. Nie była piękną. Na brzegu zdawała się być wulgarną wersją siebie. Przerysowaną karykaturą tego, co opowiada się dzieciom, żeby usnęły, nim dosięgną ich zwierzęce pożądania i prerogatyw każący dłoniom wedrzeć się pod nicość nocnej bielizny, by noc uczynić krótszą, niżby chciała być.

 

Schwytałem ofiarę za skrzela, żeby trzepotała tuż poniżej wzroku, a pysk pozbawiony makijażu skierowałem ku oczom.

 

- Ech! – sapnęło zimnokrwiste, cyniczne zwierzę – Aleś ty uparty człowieku! Miałam nadzieję, że zrezygnujesz, że lata niepowodzeń skierują twoje majaki w kierunku łatwiej osiągalnych celów, ale dzisiaj mnie zdenerwowałeś Dość!. Skoro jesteś tak uparty i bezwzględny, zgoda! Sam tego chciałeś! Możesz spełnić moje trzy życzenia, choć do tej pory nikomu nie udało się przebrnąć pierwszego. Nie zapytam, czy jesteś gotowy, bo byłoby to szyderstwo ponad moją klasę, więc powiem krótko:

 

- Po pierwsze – zuchwale wykrztusiła dławiąc się nadmiarem tlenu - Spier…

 

Nie wytrzymałem. Zacisnąłem pięść i zanim dostrzegłem efekt mojej reakcji, Złota Ryba już dogorywała, imitując doskonale „Taniec szkieletów”.

 

W konwulsjach była ideałem. Otarłem poturbowaną pięść o wargi. Krew, co by o niej nie mówić była słodka. Może nawet bardziej, niż wargi Zuzanny?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz