piątek, 12 listopada 2021

Polowanie.

    Horyzont składał się ze śniegu i paru pojedynczych wytrącających z monotonii drzew, rosnących wystarczająco daleko, żeby trudno było określić gatunek. Mrok dyszący mgłami zacierał ostrość widzenia, jeśli wzrok komukolwiek mógł się przydać w tej bezkresnej pustce. Nawet zające wybierały bardziej gościnne odludzia, więc śnieg byłby kompletnie dziewiczy, gdyby nie pojedyncze ślady zostawione przez stojącą obecnie bez ruchu osobę spowitą w ciężki, zapewne wełniany płaszcz z ogromnym kapturem ukrywającym rysy twarzy.

    Nie wiedzieć czemu postać uznała to miejsce za doskonałe, żeby stanąć obozem wkopanym w śnieżną skarpę zaspy. Ruchami sugerującymi wielką wprawę wydrążyła tunel i wpełzła do wnętrza, by tylko cieniuteńka smużka wydychanej pary zdradzała jej obecność. Na świat spadła noc. Drapieżna, bezksiężycowa i skupiona na poszukiwaniu dźwięków. Skulona niczym wilcze szczenię dziewczyna zaniosła się sennym spazmem, budząc czujność nocy. Oko gwiazdy zabłysnęło stalową bezwzględnością i penetrowało pustkę szukając źródła zakłóceń. Dziewczyna nie budząc się wyczuła tę ciekawość, jeszcze bardziej podciągnęła kościste kolana pod brodę i wstrzymała oddech, gdy błękitny promień szperał w zakamarkach najbliższej okolicy, budząc demoniczne cienie chichoczące na zaskorupiałych stokach śnieżnych wydm.

    Promień zatrzymał się. Najwyraźniej coś zaintrygowało go, albo zastanawiał się nad dalszymi poczynaniami. Może liczył wczorajsze kroki wyryte w kopnym śniegu? Dziewczyna otworzyła oczy i po cichu drążyła w śniegu tunel. Zbyt szybko wieczorem skończyła kopanie, nim poszła spać. Teraz musiała odpokutować i zamiast pogrążyć się w beztroskim odpoczynku płynęła pod śniegiem, ostrożnie zasypując za sobą przebyty szlak. Kiedy na chwilę odwróciła głowę, poprzez skrzącą się zawiesinę dostrzegła ostrze promienia. Gorzał błękitno-siną krawędzią, na której nawet światło darło się na wąskie pasma widma.

    Płynęła z głową zanurzoną w kaptur, zaciskając zęby, żeby nie wyć. Miała wielką nadzieję, że ostatecznie zgubiła promień, gdy kluczyła idąc po własnych śladach, zawracając, czy zostawiając mylne ścieżki. Chyba nikt dotąd nie uciekał tak zaciekle i tak skutecznie nie zwodził gwiazdy. A teraz miałoby wszystko przepaść? Przez jedno zmęczone westchnienie? Łzy ciekły jej wzdłuż nosa, ale nie przestawała kopać. Jak śnieżny kret parła naprzód, zostawiając za sobą skotłowane, grząskie prześcieradło, styczniowy barłóg pełen zimowych iskier.

    Kiedy z braku sił padła, była już wystarczająco daleko od wejścia do gawry. Leżała na wznak, patrząc przez grubą warstwę śniegu w mrok nocy. Cisza była potworna. Bardziej poczuła, niż dostrzegła, że promień skoczył gdzieś daleko węsząc nowy trop. Czyli udało się! Znowu się udało i przetrwa noc. Jutro dobrze byłoby wymyślić nowy podstęp, albo znaleźć lepszą kryjówkę i wreszcie się wyspać.

    - Dlaczego promień ściga ludzi tylko zimą? Dlaczego latem nie pojawia się i nie zabija? – mądrzejsi zastanawiali się nad tym od lat, jednak nikt nie znalazł rozwiązania zagadki. Zimą, gdy dzień ledwie zawitał i natychmiast uciekał poza widnokrąg trzeba było ukrywać się w jaskiniach, albo pod ziemią. Każdy, kto ośmielił się wyjść napotykał bezlitosne oko i sztylet nieubłagany porywał śmiałka, nie zostawiając śladu. Potrafił wygarnąć młodzików zuchwale i głupio usiłujących przez szparę zerknąć na odkrytą przestrzeń.

    Ona? Na pewno siedziałaby w piwnicy z matką, gdyby… Nie chciała wspominać, bo bolało tak, że aż gryzła palce. Miesiąc temu siedziała wtulona w matkę, bezpieczna i syta, tak jak siadywała każdej wcześniejszej zimy, gdy tylko szaruga zaczynała panoszyć się po polach. To niesprawiedliwe, że niedźwiedź musiał wywęszyć ich ziemiankę. Wykopać, rozszarpać matkę i dobrać się do zapasów. Kiedy już się nażarł, nie poszedł precz, lecz zasnął z zakrwawioną mordą na strzępach jej łóżka. Nim uciekła, zdążyła tylko złapać pelerynę po ojcu – za wielką na nią, lecz ciepłą. Pośród krótkiego dnia szła do rodziny mieszkającej daleko na południu, o wczesnym zmierzchu kryjąc się pod śniegiem. Szczęściem ojciec, nim umarł nauczył ją, jak umknąć przed gwiazdą. Udawało się kilka dni, ale którejś nocy rozpacz przedarła się przez dziewczęce sny i zaczęła płakać zbyt głośno by pozostać niewidzialną. Gwiazda lubiła płacz, bo zwiastował on polowanie. Nagonka ruszyła.

    Teraz dziewczyna musiała kluczyć, zapominając o celu podróży. Lawirowała, błąkała się niczym mucha na szybie, chcąc zwieść prześladowcę, ale gwiazda była cierpliwa i każdej nocy tropiła ją, czekając na najdrobniejszy błąd. Odkrywała każdy fortel, mylnym tropom poświęcając chwilę ledwie, błyskawicznie wracając na właściwą ścieżkę. Dziewczyna była już bardzo zmęczona, głodna i kończyły się jej pomysły. Okolica sprawiała wrażenie wymarłej, więc na pomoc kogoś doświadczonego nie miała co liczyć. Na ciepłe schronienie tym bardziej. A wiosna nadejść miała dopiero za sześć tygodni. To zbyt wiele dla sieroty. Ona miała problem, żeby przetrwać najbliższą dobę.

    Gdy tylko niebo zaróżowiło się na wschodzie wygrzebała się z zaspy i zmęczonym krokiem pielgrzyma poszła na południe. Wiatr usiłował coś ulepić ze śniegu, tworząc wiry ostrych okruchów, przestrzeń wokół była martwa tylko nieco bardziej, niż dusza dziewczynki. Pusty żołądek burczał nie przejmując się, że słychać go dookoła, a echo powoli uczyło się naśladować ten dźwięk.

    - Jeśli czegoś nie zje, to ta noc będzie dla niej ostatnią! Gwiazda usłyszy ją i wygrzebie spod śniegu, jak lis polarny wygrzebuje młode foki. Musi znaleźć coś do jedzenia i kryjówkę, w której uda się przespać noc bez strachu. Szła wyciągając nogi, a śnieg przeszkadzał mniej niż zwykle. Może to już omamy zmęczonego organizmu? Droga zdawała się być gładką szosą, a nie wertepiskiem pełnym zasadzek. Rozglądała się bezradnie, widząc, jak słońce minęło już zenit. Dookoła panowała płaska pustka. Tylko wiatr rozpędzał się bez umiaru i wznosił tumany kłujących igieł, drapiących twarz i przeszkadzających w oddychaniu.

    Zatrzymała się. To koniec. Nigdzie nie widać kryjówki, do której mogłaby dojść za dnia. Została ostatnia nadzieja, że jeśli zacznie kopać już teraz, to wgryzie się w śnieg wystarczająco głęboko, by przy pewnej dozie szczęścia dotrwać świtu. Padła na kolana i zrezygnowana odgarniała śnieg. Niespodzianie, już po chwili rękawice zaczęły się ślizgać po gładkiej, twardej tafli. Jezioro! Zamarznięta, zasypana śniegiem tafla. Olbrzymia. Stała na powierzchni, nie potrafiąc odkryć nawet, jak daleko odeszła od brzegu. Tylko te drzewa przed nią, hen poza zasięgiem sił.

    Bezmyślnie pracowała rękami, odgarniając śnieg okrywający lodowe pole. Po co? Przecież nie miała szansy się wydrapać jamy w lodowej skorupie. Beznadziejne położenie spotęgowane dotychczasową traumą i zmęczeniem odłączyło myślenie od ciała. Zgarniała cienką warstwę śniegu, odsłaniając zmarznięte na kość wody, a wiatr wspierał ją, węsząc dobrą zabawę. Słońce zsuwało się z nieba coraz szybciej i teraz płonęło już głęboką czerwienią, okrwawiając każdą nierówność w śnieżnym bezkresie. Wiatr wylizał śnieg do czysta, a zrezygnowana dziewczyna stała pośrodku lodowego zwierciadła patrząc, jak niebo ciemnieje, by w końcu zaświeciła na nim zawzięta gwiazda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz