wtorek, 23 listopada 2021

Obłędnym szlakiem do domu.

    - Uff – ulga w moim głosie nie była bezzasadna – Wróciłem, choć powrót według katechizmu Darwina był nieoczywisty, lub zgoła szkodliwy.

    Ponownie stałem w przedpokoju, na którego podłodze pyszniła się monochromatyczna róża wiatrów, mająca swoje alter ego w plafonie, z którego osi spływała po kablu lampa stylizowana na naftową. Każdy z kierunków świata był precyzyjnie zorientowany i wskazany dwulicową strzałką. Czarne i białe, być, albo i nie. Pusty, jeśli nie liczyć chybotliwej lampy, przedpokój, utrzymany w tonacji ortodoksyjnej szachownicy, wyposażony był w mnóstwo zamkniętych drzwi z wielkimi judaszami, przez które wzrok nie sięgał wnętrza, nim obserwator nie przekroczył progu. Wtedy drzwi zatrzaskiwały się bez słowa wyjaśnienia, znikając z bieżącej osi czasu i zmuszając do szukania alternatywnej drogi powrotnej pośród nieoswojonego dotąd uniwersum.

    Pokonałem pionierskie ścieżki już trzykrotnie. Liczne blizny, permanentny ból mięśni i liniejące włosy stanowiły dobitny sygnał, że lekko nie było, a żadna z nowych dróg nie pretendowała do miana miejskiego deptaka, oferującego lody na patyku i piwko w letnim ogródku. Judasze bezwstydnie obserwowały, jak usiłowałem zbadać przestrzeń, unikając ryzyka drogi w nieznane, jednak otwierane masowo drzwi prezentowały monotonnie tuman gęstej jak bita śmietana mgły - bez zapachu, z ciszą tak doskonałą, że nawet kołujące wokół lampy komary zamierały w pół drgnięcia skrzydeł i spadały na zbity pysk, zaśmiecając podłogę.

    - Skąd do diabła komary w przedpokoju bez okien i mnóstwem drzwi tak tłusto obitych śmietaną? – Myśl bawiła i niepokoiła, bo przecież, prócz komarów, tajemniczy zasilacz konsekwentnie uzupełniający przedpokój w inwentarz mógł postarać się o wiele bardziej toksyczne monstra w skali makro. Szczęśliwie komary w reakcji na otwarcie drzwi gremialnie popełniały samobójstwo, miast bzyczeć złowrogo. Padały na serce ze strachu?

    Nauczony doświadczeniem, gdy udawało mi się ponownie zawitać w progach, otwierałem dowolne drzwi i czekałem, aż trzoda się wykruszy. Zawsze jedne. Oczywiście, przetestowałem, czy można otworzyć ich więcej, licząc, że przeciąg wyssie mgłę i pozwoli rzucić okiem, choć na wycieraczkę dowolnego ze światów przed jego zwiedzaniem, jednak drzwi spięte zostały w inteligentną sieć powiązań i poruszenie jedną klamką sprawiało, że pozostałe bezszelestnie blokowały się. A kiedy chwyciłem dwie sąsiadujące klamki, poczułem, jakbym złapał półtonowego, byka za rogi – mosiężne klamki ani drgnęły, mimo, że bicepsy wysyłały dramatyczne alerty o krańcowym wyczerpaniu zasobów własnych i żądaniu dodatkowego przydziału mocy.

    Usiadłem na podłodze, między pośladki biorąc pełen kontrastów kompas. Lekko chrupnęło, gdy zgniotłem truchła komarze, ale szybko zapanował spokój. Otwarte skrzydło drzwiowe kiwało do mnie niezbyt zajadle. Zupełnie, jakbym gadał z niemową – rozumiałem intencje, chociaż słowa nie zaszczyciły przestrzeni drgawką gasnącej amplitudy. Drzwi nienachalnie sugerowały kolejne starcie!

    Zadumałem się. Najpierw trafiłem do Wodnego Świata, skąd wróciłem wyczerpany i przerażony. Nigdy nie umiałem pływać, a tym bardziej oddychać cieczą. Tam jednak miałem prosty wybór – nauczyć się błyskawicznie, albo zdechnąć niechlubnie. Strwożony, otworzyłem usta i samobójczo wciągnąłem haust. Krzyknąłbym, ale z pełnymi ustami nie za bardzo potrafiłem. Ciecz rześko wypełniła płuca i zamiast zabić – nakarmiła ciało powietrzem i energią. W pełni wyposażony piskorzyłem pośród płynu, którego granic nie zdołałem odkryć. Błyskawicznie zgubiłem się, a określenie kierunków przerosło mój błędnik. Góra? W tej zupie była abstrakcją, bo grawitacja dawno się stamtąd wyniosła poniekąd słusznie!. Też chciałem możliwie szybko zmienić otoczenie. Tułałem się, aż ciało przesiąkło wilgocią i pomarszczyło się boleśnie. Co gorsza, nieustanne dokarmianie poprzez płuca zaowocowało nieodpartą potrzebą fizjologiczną wielkiego kalibru.

    - Miałem narobić w gacie? A potem to wdychać/żreć? – Ciągle wzdrygam się na to wspomnienie.

    Na klamkę trafiłem w ostatnim momencie. Drzwi mnie wypluły i ociekałem w przedpokoju rzygając jak kot, usiłując powrócić do konwencjonalnych metod oddychania, lecz potrzeba piliła, odbierając rozsądek. Szarpnąłem pierwsze lepsze drzwi, które podniosłem do godności Łazienki i raptownie wkroczyłem za próg. Dyskretny trzask zamykających się drzwi spowodował, że popuściłem. Nie! To niewątpliwie słaba definicja. Obsrałem się tak, jakbym trzy wesela jednym ciągiem obsłużył, folgując apetytom bez umiaru. Gdy było po wszystkim, okazało się, że Łazienka jest równie bezwymiarowa, jak Wodny Kosmos. Brakowało kolorów, świateł, dźwięków, aromatów. Nawet moja ekspresyjna twórczość nie dała po sobie poznać, że zdeponowałem arcydzieło gdzieś poza własnym, wątłym horyzontem poznawczym.

    Tam jednak mogłem chodzić, albo fruwać. Pływanie także było dozwolone, jednak atawistycznie uwarunkowany niesmak podbity obrzydliwym wspomnieniem z sąsiedniego Wszechświata kategorycznie wykluczył ową opcję. Siłą woli odbijałem się od nieistniejących płaszczyzn, szybowałem, naśladując głód sokołów skanujących podłoże kilometr pod sobą w poszukiwaniu żeru. W głowie układałem trajektorię przemieszczania się, dopóki nie skonkludowałem, że bawię się w ciuciubabkę z absurdem. Pustka gazowa nie miała końca, ani początku. Niesprecyzowany, lokalny wszechświat rozlewał się na wszystkie strony i jeśli nawet tkwiły w nim jakieś ciała obce, to zderzenie mogłem iluminować wyłącznie w kategoriach cudu. Głód zaczął odbierać mi rozum, nim czołem zlokalizowałem klamkę. Obmacałem przestrzeń dookoła, jednak nie znalazłem drzwi, a jedynie detaliczny chłód mosiądzu. Z braku lepszych pomysłów, nacisnąłem. Wypluło mnie do przedpokoju. Ponownie!

    - Może ta Wodna Komnata nie była taka zła? Przynajmniej nie snułem się wewnątrz głodny.

    Za trzecim razem już nie myślałem, bo grzech udawać, że byłem w stanie sięgnąć rozumem niepojętego. W takim przedpokoju, być może Bóg dałby radę; ja skromnie aspirowałem milion szczebli poniżej ideału. Zanim świeże komary zdążyły przyziemić, zgarnąłem garść trucheł z podłogi i napychając gębę proteinami zanurzyłem się w kolejny Kosmos. Ciepło było. I ciasno. Jak w szczytującym tramwaju wiozącym ludzi na szychtę w hucie. Cuchnęło kwaskowato, octem wydestylowanym z mnóstwa ciał niebagatelnych. Pośród brzuszysk, cycków, pośladków, mięśni i tłuszczu bogato obrastającego bluszczem szkielety, przeciskałem się do przodu, aż po jakiejś samicy nieznanego dotąd gatunku wspiąłem się ponad rwetes. Brnąłem po głowach, futrach, garbach i nosach. Pochylony, gdy sufit wszechświata opadał, jakby na wyższym piętrze krytyczne skłębienie masy przekraczało tubylczą gęstwinę. Szukałem schodów, windy, quada, lub innego środka transportu, pozwalającego wypłynąć ponad zmasowane szaleństwo, ponad logikę roju, chcąc czym prędzej wynurzyć się z ławicy anonimowej tłuszczy. Zamiast tego znalazłem klamkę ekstrawagancko uczepioną sufitu na wzór żyrandola.

    Bałem się, że kiedy ją nacisnę, z wnętrza wysypie się gąszcz racic, kopyt, niemytych stóp, że popłyną ekskrementy słabych, którym zwieracz nie udźwignął presji pielgrzymującego tłumu. Pamiętałem jednakże wcześniejsze klamki i wysiłek włożony w ich odnalezienie. Druga szansa mogła już być wyłącznie iluzją. A skoro tak, pomimo ryzyka domniemanej katastrofy rozważałem konsekwencje jej użycia. Wahanie przerwał ból w obu łydkach na raz. Ktoś z dołu, zirytowany, że zbyt długo sterczę mu między uszami i zaczął desperacko gryźć intruza. Czyli mnie. Rozmiar dziur w spodniach sugerował bliskie spotkanie z rekinem ludojadem, ale ów nie miałby uszu i grzywki. Mutant popromienny? Pod wpływem bólu obawy przed żyworodnym deszczem fauny wylewającej się z powały wyblakły i szarpnąłem klamkę.

    Żadna tłusta żywo-lawina nie wysypała się na skrajnie przeludnioną kondygnację, za to mnie wyssało przez futrynę do znajomego przedpokoju, beznamiętnie zatrzaskując wierzeje. Dlatego siedziałem teraz na podłodze, tyłkiem ogrzewając różę wiatrów, nie bacząc, że ciepłe wiatry, potrafią wytworzyć równie dramatyczne zjawiska atmosferyczne, jak te schłodzone. Powłóczyłem wzrokiem po drzwiach, których jeszcze wiele cieszyło się dziewictwem.

    - Znaczyć je jakoś, żeby dwa razy w tym samym barszczu nie wylądować? Bo, jeśli przypodłogowa północ jest równie błędna i zwodnicza, jak pamięć ludzka, to przy kolejnej próbie mogę trafić tam, skąd dopiero wróciłem i w kolejnej odsłonie mieć mniej mosiężnego szczęścia?

    Podniosłem łeb i zerknąłem na chybotliwą lampę, która kiwała bardziej na „nie”, niż na „tak”. Budził się we mnie protest zrodzony z bezsilności. Arogancko trzepnąłem otwartą dłonią w podłogę, aż róża zadrżała. Zaśmiałem się, bo wyglądała, jakby chciała parskać, demonstrując święte oburzenie. Trzasnąłem ponownie, już z większym animuszem. Bez echa. Rozzuchwalony powodzeniem, przylałem jej znów – tym razem oburącz. Tego było dla niej za wiele, bo nastroszyła się niczym jeżozwierz i wypuściła zakwitła dwoma miliardami biało-czarnych kolców jadowych, zyskując trzeci, a może nawet czwarty wymiar. Odskoczyłem flopem, wzorem skoczków wzwyż, wybijając się z pośladków i pozwalając nerkom zdryfować pod sklepienie. Lampa podejrzliwie obserwując wznoszący lot wypiętego przyrodzenia zmierzającego ku jej delikatnej macicy skrzywiła się i ze świętym oburzeniem odsunęła na bezpieczną odległość.

    Drzwi oszalały, co w locie zanotowałem na krawędziach powiek. Na każdym z prężących się kolców jadowych róży, niczym tłuste krople toksyny rozbłysły drzwi bladolice. Nawet nawiedzony przedpokój nie miał prawa wytrzymać podobnego stężenia. Bez wahania przekroczył masę krytyczną i eksplodował atomowym grzybem gniewu, tłukąc kamienną rozetę. Bezkompromisowo rozczłonkował kolce, usypując jednoimienne stosy, by przywrócić niezależność dni i nocy. Tłukąc kość ogonową opadłem na krawędź dopiero kształtującego się przedświtu, jak pechowiec, który potrafi rozbić łokieć nawet o kant kuli. Chwilę zaledwie później na głowie wylądowała mi skruszona lampa, niepomna wcześniejszej odrazy oddając się bez reszty. Przeszklone bólem oczy doznały objawienia. Ściany w niepojęty sposób przeżyły wojnę, pyszniąc się teraz bliznami oswojonych uporczywym użytkowaniem znajomo drzwi, za którymi drzemały udomowione pomieszczenia, albo znajomo poskrzypywał świat zewnętrzny.

    - Nareszcie!

8 komentarzy:

  1. Podziwiam nieustannie wyobraźnię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. kiedy się korzysta z darów natury, wtedy te się rozwijają. wystarczy dać im szansę. dowolną pożywkę

      Usuń
    2. Odnoszę często wrażenie, że czowiek ma szansę pokazać otrzymane dary w ściśle określonej sytuacji( momencie- etapie życia)i że to co przeżywa się indywidualnie ( doświadczenia życiowe/wiedza)ma za zadanie otworzyć jakieś wewnętrzne drzwi.

      Usuń
    3. och... drzwi... wprost z mojego przedpokoju - otwieraj. na początek poza wzrokiem innych, jeśli się krępujesz. ja usiłuję przymierzać się do trudnych tematów. wsiadam na wściekłe bestie i daję im powozić. zdarza się, że czuję obrzydzenie, gdy zsiadam z wierzchowca. ale nie zmieniam treści/myśli/iluzji.
      ktoś mądry (nie pamiętam kto) powiedział, że "żeby pisać, trzeba przekroczyć ostatnia granicę wstydu" - to niełatwe, szczególnie, kiedy bliscy czytają.

      Usuń
    4. Kilka drzwi już otworzyłam ( z własnego przedpokoju) ale nadal nie wiem który dar jest tym właściwym, i czy z niego właśnie korzystam czy legł w zapomnieniu przeszłych sytuacji i niezrealizowanych planów.

      Usuń
    5. więc pozostałe otwieraj szybciej. aż widok nie zachwyci.
      zawodowo, to się zarabia, hobby najczęściej pochłania zasoby(czasu, czy kasy, w zamian oferując najczęściej jedynie satysfakcję. albo ponure myśli, że znowu się zrobiło coś, czego trzeba się wstydzić, a nie chwalić.

      Usuń
    6. Dotychczasowe słabości i beztalencia już poznałam. Być może nadszedł ich kres...A może po prostu nie ma okoliczności, które by je wydobyły..

      Usuń
    7. dobrze jest wiedzieć, czego się chce, bo wtedy człowiek dąży do osiągnięcia celu.
      gorzej, gdy wie tylko, czego nie chce - wtedy unika. a to nie to samo.

      Usuń