środa, 13 kwietnia 2022

Hierarchia.

    - Zejdźże wreszcie! Wracajmy do domu!

    Głos Agaty był więcej niż pozbawiony cierpliwości. Krążąc nerwowo u podnóża drabiny żona zdradzała objawy wściekłości, która pozwalała jej ignorować nawet sypiące się z góry skalne okruchy. Przyszła, bo miała już serdecznie dość hałasu młotka, monotonnie tłukącego w przecinak do kamieni trzy metry powyżej rumoszu osuwiska, na ścianie kamieniołomu, w którego wnętrzu spokojnie utonęłaby Maracanã wraz z trybunami, parkingami i całą infrastrukturą handlową. Może rzeczywiście stanęła tam na dole po raz piąty wznosząc modły o szczęśliwy powrót do domu, lecz dopiero teraz ją usłyszałem, z powodu zaciekłej walki z opornym granitem.

    Agata nigdy wcześniej nie była ze mną na wyprawie po minerały. Owszem, spoglądała łaskawym okiem na trofea, jakie udało mi się znaleźć podczas weekendowych wypraw, jednak mimowolne wspomnienie, że mogłaby pojechać ze mną, śpiąc w namiocie z dala od łazienki, lodówki i stu trzydziestu kanałów telewizji wysokiej rozdzielczości, przerażało ją. Słuchając o mojej pasji, najczęściej znacząco stukała palcem w czoło, traktując hobby, jak niegroźne zboczenie, a przyjaciółkom tłumaczyła, że woli, abym fedrował na zapomnianych przez ludzi gołoborzach, niż spędzał wieczory w knajpie, na rogu ulicy, wraz z sąsiadami zajadle tokującymi o polityce, piłce nożnej, koniach mechanicznych, czy pośladkach córki dozorczyni spod szesnastki.

    Miałem jak zwykle pojechać w góry sam, jednak tym razem lipcowemu słońcu udało się wedrzeć do naszej sypialni wzbudzając w żonie plenerowe tęsknoty, nim zdążyłem spakować prowiant do plecaka i ukradkiem opuścić łono cywilizacji. Znienacka żona poczuła niepohamowaną potrzebę spędzenia czasu razem, brutalnie niwecząc moje ambicje - na starych mapach sztabowych wyszperałem zamknięty przed wojną malutki, lokalny kamieniołom i roiłem względem poszukiwań wielkie nadzieje, jako że przez przyległy teren przepływał wartki strumień, mogący podczas wiosennych roztopów uwalniać ze skalnej miazgi niezwykłe okazy. Wiedziałem, że okolica słynie ze złotych samorodków i znałem kilku zapaleńców spędzających tam wakacje w czasach, gdy złoto reglamentowane było przez państwo, niechętnie rozstające się z kruszcem. A przecież nie tylko z niego słynęła okolica. Agaty, jaspisy, malachity, ametysty… ech!

    Niestety - musiałem odłożyć ekspedycję o tydzień i liczyć, że początek sierpnia będzie równie ciepły jak dzisiejszy poranek. Pakowanie żony i dziecka nigdy nie było łatwym zajęciem, choćby wycieczka miała rozmiar spaceru osiedlowymi alejkami. Entuzjazm mojej partnerki nieco stłumił zawód spowodowany utraconą szansą na penetrację nurtu domniemanego Klondike. Wreszcie wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy w kierunku masywu leżącego najbliższej miasta, aby cieszyć się rodzinną atmosferą pośród natury napompowanej olejkami eterycznymi. Godzinę, czy dwie spacerowaliśmy pośród łąk i nieco przetrzebionego lasu. Jednak kiedy przed nami pojawił się kamieniołom Agatę ogarnęła przemożna chęć osobistego zaangażowania się w poszukiwania.

    - Boże! Jak ja kocham tę kobietę! – Nie chciałem się przyznać, że miałem już dość marnowania dnia na łażenie po lesie, w którym pierwsze grzyby miały pojawić się za miesiąc, czy dwa. Kamieniołom to zupełnie coś innego! Oczywiście byłem już tam wcześniej, o czym wolałem jednak nie wspominać małżonce.

    Podjechaliśmy pod stróżówkę. Dyskretnie wsunąłem banknot w kufajkę dozorcy, żeby uczynić jego służbę mniej uciążliwą i weszliśmy. Obecność dziecięcego wózka najwyraźniej uspokoiła starszego pana znudzonego sobotnią bezczynnością na posterunku, więc bez oporu pozwolił nam pozwiedzać wnętrze. Palcem pokazywałem żonie potężne kruszarki, żeliwny schron, z którego odpalane były ładunki wybuchowe, ścianę świeżego wyrobiska. Podnosiłem granitowe okruchy, pełne przerostów pismowych i skaleni, fragmenty gniazd skalnych z wyszczerbionymi szczotkami krystalicznymi, minerały uwięzione podczas stygnięcia gazów w pustkach magmy i krystalizujące przez całe wieki czekając, aż ktoś je odsłoni i zachwyci się nimi. W kwaśnych pegmatytach znaleźć można było bogactwa, o jakich nie śnili faraonowie. Korony królewskie zdobione szlachetnymi kamieniami wydobytymi przez Walonów, zawierały ledwie ułamek tego, co skały ukrywały przed wzrokiem zachłannych możnowładców. Dziś każdy mógł pójść w góry i odnaleźć Eldorado.

    Na twarzy Agaty kwitły wszelkie możliwe uczucia. Nigdy nie była osobą skrytą i zawsze widać było po niej aktualnie przeżywane stany. Teraz oczy świeciły się jej diamentowo, gdy pokazywałem kolorowy gruz nafaszerowany szlachetnymi kamieniami, jak sernik rodzynkami, choć były one zbyt małe, aby warto było zaśmiecać sobie nimi marzenia. Ale widziałem, jak rosły nadzieje, że za chwilę trafimy na Sezam! Gdybym tylko trafił na odpowiednie złoże, by spełnić rodzące się w jej duszy marzenie, już dawno zostałbym Alibabą! Szliśmy w bezpiecznej odległości od usypisk, ścian wznoszących się na trzydzieści metrów, skąd podglądał nas siedzący na skalnej półce jastrząb zmęczony polowaniem i poświęcający czas na pielęgnację płowego garnituru.

    Kiedy Kacper beztrosko zagulgotał w wózku i wyciągnął rączkę, pokazując coś nieokreślonego, odruchowo odwróciłem się. W ścianie, powyżej hałd świeżego, luźnego tłucznia czerniała wąska, długa na pięć metrów szczelina. W gardle wyrosła mi okazała brzoskwinia. Zapomniałem o oddychaniu, wlepiając wzrok w pęknięcie, aż zakręciło mi się w głowie.

    - To niemożliwe – szepnąłem w końcu. – Jeżeli Kacperkowe odkrycie stanowi krawędź geody, to musi ona być olbrzymia. Oby w środku, prócz zgorzeli gazowej znalazło się cokolwiek! Teraz nie odejdę stąd za żadne skarby świata. Wystarczy się wspiąć i…

    Agata coś mówiła, a kiedy wreszcie dostrzegła obłęd na mojej twarzy, przestała. Usiłowała chyba zrozumieć, czemu zachwycam się bezkresem granitowego amfiteatru, jednak nie potrafiła w nim zlokalizować niczego, co uzasadniałoby nagłe szaleństwo. Z powodu chwilowego zaniku talentów werbalnych, przyczynę utraty zmysłów wzorem dziecka wskazałem palcem, i już gnałem do stróżówki, żeby wyżebrać drabinę. W koszu wózka na wszelki wypadek ukryłem geologiczny młotek i dwa lżejsze dłuta. Nic więcej. Przecież dzisiaj mieliśmy beznadziejnie nudzić się w lesie, wdychając ciepłą woń żywicy, otuleni brzęczeniem pszczół, puchatymi chmurkami, wijąc wianki z chabrów, margerytek i polnych chwastów. Normalnie, miałbym ze sobą dużo bogatszy zestaw narzędzi.

    W telewizji akurat rozpoczęła się relacja z lekkoatletycznego mitingu, więc negocjacje w drzwiach baraku były krótkie. Kolejny banknot zasilił bezdenną kieszeń kufajki, a ja wracałem do rodziny, objuczony sześciometrową, drabiną teleskopową. W gorączce wciągałem ją po piargu skalnych odpadów, usypanych na pięć, może sześć metrów od podnóża, by na górze wyszukać stabilniejszej podstawy, pozwalającej pewnie oprzeć nogi drabiny. Sięgała wystarczająco wysoko, żebym mógł dłońmi sprawdzić krawędzie pęknięcia. Szorstkie granitowe i ostre jak diabli zęby kryły tajemne wnętrze. Oddychałem ostrożnie, bo ze środka niósł się kurz tak drobny, że niepostrzeżenie kaleczył gardło. Wsunąłem nagie ramię do dziury, znajdując szerszy fragment szczeliny. Weszło aż po pachę, nie sięgając drugiego końca. Nerwowo przeczesywałem palcami dno otworu, szukając kryształowego jeża, jednak dopiero powyżej dna trafiłem dłonią na gładką powierzchnię, pobrużdżoną równoległymi rysami, niczym świeżo zaorane pole. Jeszcze bardziej niż z wysiłku, spociłem się z wrażenia. Do twarzy przykleił się pył, osiadając również na włosach. Sięgałem najdalej, jak mogłem, sunąc spękanymi opuszkami po szklistej powierzchni w obie strony. Szczelina była zbyt wąska i nie pozwalała na swobodne badanie, jednak dłoń ślizgała się po ukrytej powierzchni najmarniej przez półtora metra, nie docierając do piramidalnego szczytu kryształu.

    - Ależ musi być wielki! Minimum dwa metry długości! – Zawyłem w euforii, a Kacperek z dołu mi zawtórował. Dumny byłem z niego!

    Zbiegłem z drabiny i mało nie połamałem Agacie żeber, gdy ją przytulałem. Będzie miała swojego prywatnego Alibabę! Nieważne, jaki kryształ kryje się wewnątrz dziury! Przy tym rozmiarze będzie miała swój pałac, domek z ogródkiem, czy basenem. Bylem tylko zdołał wydostać skarb z pustki. Agata patrzyła na mnie jak na wariata. Ostrożnie weszła na drabinę, jednak nie sięgnęła ręką wystarczająco głęboko i uznała, że uroiłem sobie coś, żeby zostać dłużej pośród swoich ukochanych kamieni. Zeszła naburmuszona, zabrała wózek z dzieckiem daleko ode mnie i usiadła w cieniu, pozwalając dziecku bawić się na kamienistej drodze.

    Nie miałem czasu na wyjaśnienia. Łatwiej było pokazać efekty. Musiałem tylko poszerzyć otwór, odszukać koniec kryształu i ostrożnie odłupać go ze skały w jednym kawałku. Pokruszony nie miałby nawet ułamka wartości, jaką osiągnie w całości. Byłem pewien, że będzie mój! Nie czułem głodu ani pragnienia. Spod wózka wyszarpnąłem narzędzia, aby jak najszybciej zacząć. Agata jawnie nadąsana, jadła naszykowane w domu kanapki i popijała wodą. Od ścian kamieniołomu zaczęło odbijać się echo uderzeń. Ledwie po godzinie przyszedł stróż zwabiony stukaniem i podniósł mi ciśnienie informacją, że w poniedziałek o piątej rano strzałowy zacznie rozkładać ładunki właśnie na tej ścianie. Wszystko zniknie w piroklastycznej chmurze eksplozji. Za Boga na to nie pozwolę! Zacisnąłem zęby i tłukłem godzinę za godziną. Niezmordowanie.

    Gdy gasł we mnie zapał, albo oddech kurczył się niebezpiecznie – wsuwałem dłoń w szczelinę i głaskałem powierzchnię porytą bruzdami. Kwarc? Może morion? Albo ametyst? Dłońmi, z których kurz spijał pot, starałem się oszacować niezbędne rozmiary otworu, oraz domniemany punkt, w którym kryształ wyrastał ze skalnej pustki. Słońce litościwie czmychnęło ponad ścianę, o którą oparta była drabina, więc upał zelżał. I wtedy właśnie dotarły do mnie słowa Agaty:

    - Dość! Wracamy!

    Może i mówiła coś wcześniej, jednak dopiero teraz ją usłyszałem syczącą jak kobra. Tylko rozdrażniona kobieta potrafi szeptać tak głośno, że słońce chowa się za chmurami, a dzikie koty podwijają ogony i uciekają na drugi koniec świata. U podnóża drabiny trwała jadowita tyrada na temat mojej niedoskonałości ojcowskiej, braku szacunku dla kobiecej odporności i niezrozumiałej miłości do galerniczej roboty w imię mrzonek, których i tak nie spełnię. Żaden rubin nie poczerwieniał tak, jak twarz mojej żony, gdy kończyła przemówienie. Gdyby znalazła drzwi roztrzaskałaby je o futrynę, lecz tu obróciła się tylko na pięcie i poszła po dziecko. Oparłem czoło o granitowy chłód ściany.

    - Kwarc dymny spod Jeleniej Góry miał zaledwie metr długości, lecz w Kazachstanie znaleziono siedmio i pół metrowy. A na Madagaskarze odkryto beryl, mający osiemnaście metrów długości. Więcej nie pamiętałem, ale pegmatyty na całym świecie kryły niespodzianki, do jakich ludzie jeszcze nie dorośli. Wsunąłem ramię kolejny raz. Żłobienia powierzchni mogły zdobić beryl. Sugerowały wszystko, ale miałem niezachwianą pewność - kryształ kryjący się w szczelinie jest bardzo duży, ma szklistą gładką powierzchnię żłobioną rowkami. I będzie mój! Trzeba się tylko pośpieszyć, bo do poniedziałkowego brzasku czasu zostało niewiele!

    Otarłem z czoła pot i obejrzałem się. Żona wyszarpała pożerany przez skalny rumosz wózek z ginących kolein i brnęła ku wyjściu. Chciałem krzyknąć, żeby ją powstrzymać, ale z dumnie wyprostowanej sylwetki odczytałem daremność nadziei. Pomimo wszystko zszedłem z drabiny i dogoniłem uciekinierów. Oczy Agaty transmitowały na żywo erupcję islandzkiego wulkanu Eyjafjallajökull. Drugi wykład był krótszy i bardziej zdawkowy.

    - Wracasz z nami, albo nie wracaj wcale!

    - Ale… – usiłowałem choć zacząć negocjować, pozostając bez szans na dokończenie myśli dłuższej niż trzy litery.

    - Nie!

    - Zostaw mi chociaż kocyk Kacpra, żebym mógł schować kryształ!

    - Świnia! Własnemu dziecku spod tyłka koc zabierze. Ty nie jesteś normalny. Powinieneś się leczyć! Gdzie ja miałam rozum, kiedy wychodziłam za mąż?

    Rzuciła mi w twarz koc i poszła rozjuszona jak rój os. Stałem patrząc, kiedy sztywno kłaniała się portierowi i mijała szlaban przy stróżówce zmierzając do samochodu. Wzruszyłem ramionami. Nie mogłem pójść z nimi i zostawić skarbu. Nie wybaczyłbym sobie tego nigdy - patrząc na własnego syna do końca świata wypominałbym mu własną słabość, a Agatę znienawidziłbym tak, że o wspólnym życiu musielibyśmy zapomnieć. O wiejskim domu, daliach czających się pod płotem, nasturcjach na parapecie i czereśniach osiadłych w starym sadzie, z daleka pachnącym miętą i lubczykiem. Stróż ruchem brody zapytał, co się dzieje, więc w odpowiedzi ponownie wzruszyłem ramionami. Wróciłem do pracy, nim ucichł warkot silnika.

    Noc nadeszła późno. Dozorca przyszedł pogadać i zapalić papierosa. Poczęstował kieliszkiem wódki, bo zapowiadał się chłód. Wreszcie zdobył się na odwagę i zapytał, czy skoro tu jestem, nie popilnowałbym obejścia. Chciał pojechać rowerem na wieś, by przywieźć ze dwie butelczyny, bo siedzi tu sam do poniedziałku, a paliwo szybko się kończyło. Noce niby ciepłe, ale wiek swoje robi, a lipcowa wilgoć wsiąka, przegryzając się przez korzonki błyskawicznie, ilekroć nie skropi się ich dostatecznie. Kiwnąłem głową i pojechał z maślanym uśmiechem drogą, na krańcu której zniknął mój samochód prowadzony przez żonę.

    Wrócił blisko północy, a z głowy kurzyło mu się tak, że położyłem go w stróżówce, żeby sobie krzywdy nie zrobił. Bezwstydnie zaparzyłem herbatę ze znalezionych w baraku zapasów, zjadłem kęs kiełbasy z lodówki i położyłem się spać obok chrapiącego pijaczyny. Wstałem z pierwszym brzaskiem, gdy tylko ptaki zaczęły zachwycać się świtem i na czczo wspiąłem się na drabinę. Wsunąłem rękę do wnętrza.

    - Nadal tam był! Nie śniło mi się. Był! Czekał, aż go zabiorę ze sobą!

    Niedzielne godziny mijały pracowicie. Stróż wytrzeźwiał nad podziw szybko, a potem przyniósł mi na śniadanie miskę grochówki. Jadłem, chlebem wycierając naczynie do czysta. Dobra rzecz taka zupa przy pracy. Dozorca odchodząc poklepał mnie po ramieniu i kręcąc głową powiedział:

    - Ależ masz zdrowie człowieku! Tu każdego roku zdychają profesjonalne maszyny, a ty ręcznie tyrasz jak wiertarka udarowa!

    Regularne wsuwanie ramienia w szczelinę stało się moim nowym nałogiem. Głaskałem ukrytą gładkość, aż kurz spłynął z kryształu. Wyjąłem rękę. Otwór był już wystarczająco szeroki, żeby poranne słońce weszło weń bez problemu. Przetartym przeze mnie szlakiem sięgało coraz głębiej, przeskakując nad skrajem otworu, aż sięgnęło odkurzonej powierzchni. Myślałem, że ćmi mi się w oczach, bo zauważyłem fragmentaryczne przebłyski koloru różowego i zielonego. Czyżby kąt padania światła determinował dostrzegalną barwę? Taki swoisty pleochroizm? Pod czaszką wędrowały mi stada mrówek we wszystkich możliwych kierunkach. Resztką rozsądku poświęciłem ostatnią chwilę, gdy słońce jeszcze sięgało do wnętrza, aby zlokalizować miejsce w którym kryształ tkwił w skale, wrażenia estetyczną zostawiając na później. Udało się. Wiedziałem już gdzie muszę mocniej zaatakować skałę. Chwilę później słońce wspięło się wyżej i skarb znów ukrył się w bezkresnym cieniu.

    Nim się zorientowałem niedziela zdryfowała już ku nocy. Portier obarczył mnie komunikatem, że powoli czas kończyć, bo on nie chce mieć kłopotów i wolałby, żeby nikt mnie nie zastał wewnątrz obiektu, którego tak dzielnie strzegł od sobotniego poranka. Obiecałem na wszystkie świętości, że za godzinę, góra dwie zniknę. Nie mogłem dłużej czekać. Poprosiłem jeszcze o latarkę, którą, gdy tylko odszedł dalej, bezzwłocznie wetknąłem w dziurę. Wszedłem dwa szczeble wyżej i wstrzymując oddech wsunąłem głowę wraz z ramionami w wykuty otwór. Kryształ miałem przed nosem. Czułem, jak delikatnie ciągnie mnie za włosy i wreszcie zrozumiałem:

    - Turmalin! Znalazłem turmalin!

    Prócz niego, chyba jeszcze bursztyny są piezoelektryczne, więc tylko turmalin mógł pokusić się o przyciągnięcie do swoich ścianek moich zakurzonych włosów. To dlatego kryształ tak chętnie zbierał kurz, choć przez dwa dni wycierałem go dłońmi nieskończoną ilość razy. Pod czaszką eksplodowały pijane euforie. I jeszcze te kolory dostrzeżone rankiem. Turmalin arbuzowy! Najpiękniejszy ze wszystkich ma właśnie takie barwy! Ugodziła mnie myśl, że żaden spośród znalezionych dotychczas turmalinów nie przekroczył metra. Więc ten mój… będzie niewątpliwie największym na świecie! Żebym tylko zdołał wydobyć go w całości. Czasu nie miałem już wcale. Teraz, albo nigdy. Wiedziałem, że popełniam świętokradztwo, ale rozpacz zdeterminowała barbarzyńskie działanie. Nie zdołałem wsunąć się wystarczająco głęboko, by podejść pod nasadę kryształu z młotkiem i dłutem, aby go odkuć. Dlatego objąłem skarb ramionami, zaparłem biodra o brzegi otworu i szarpnąłem. Raz. Potem drugi. Kołysałem rytmicznie, jak obluzowanym zębem, aż trzasnął z upiornym jękiem i opadł na dno pustki.

    - Udało się! Wielki był, lecz złamał się tak doskonale, że lepiej nie udałoby mi się tego zrobić nawet mając miesiąc czasu, więcej przestrzeni, czy narzędzi!

    Kamień był zbyt ciężki dla mnie, a portier tak pijany, że nie mógł mi pomóc. Szarpałem ułamaną końcówkę i po centymetrze wysuwałem na zewnątrz. Grawitacja przeważyła go wreszcie i poleciał w dół, uderzając złamaną podstawą w piarg. Wstrzymałem oddech. To był naprawdę krytyczny moment… Przeżył! W całości! Opadając ciężko, turmalin położył się na hałdzie rumoszu i bezpiecznie ześlizgnął się w dół. Grubo ponad dwa metry mojego zielono-różowego szaleństwa zasnęło u podnóża ściany. Dziecięcym kocykiem, mogłem sobie stopy owinąć, a nie tę zdobycz!

    Bez pytania, zza baraku stróżówki wyciągnąłem taczkę. Mordowałem się niemal godzinę, żeby ulokować łup na wierzchu, ale później jakoś już poszło. Cichutko wyjechałem poza szlaban, żeby zniknąć z pola widzenia prostokątnych, rozpalonych żarówkami okien baraku. Nie chciałem z nikim dzielić się skarbem. Toczyłem taczkę w mrok nocy, sapiąc i płacząc ze szczęścia. Ukryłem turmalin w rowie za znakiem ostrzegającym o mogących spadać z nieba kamieniach po eksplozjach i wróciłem do kamieniołomu. Odstawiłem taczkę i drabinę na miejsce, zabrałem narzędzia i koc Kacpra. Sprzątnąłem najdrobniejsze ślady mojej obecności na wyrobisku. Zerknąłem przez okno baraku – stróż spał z głową w talerzu z niedojedzonym bigosem. Poczułem wilczy głód. Wszedłem, po raz ostatni częstując się resztkami jego prowiantu. Bezczelnie skorzystałem z telefonu, dzwoniąc do domu, lecz nikt nie odbierał. Dziwne. Czyżby Agata nadal była tak wściekła, że nie zamierza ze mną rozmawiać? Szczęściem Piotr - przyjaciel z dzieciństwa nie spał jeszcze i za wiele nie pytając o powody, zgodził się przyjechać po mnie. Miał forda kombi, w którego trzewia na co dzień pakował materiały potrzebne do budowy domu, więc i moją zdobycz powinien zmieścić bez trudu. Odłożyłem słuchawkę i na odchodne poczęstowałem się kieliszkiem wódki. Strzemiennego najwyższy czas był wypić – po szlachecku!

    Poszedłem potem w noc, po skarb. Szczęście niosło mnie tak, że chciałem tańczyć i śpiewać. Droga była za wąska, a noc zbyt krótka dla euforii. Gigant w arbuzowym uniformie leżał w ukryciu i cichutko czekał na transport.

    - Był piękny! Może nie tak, jak błękitne Paraiby z Brazylii, albo słynne turmalinowe kocie oko, ale był od nich wszystkich zdecydowanie większy! Katarzyna Wielka dostała w prezencie od króla Szwecji rubinowy wisior, który po latach okazał się turmalinem, ale gdzie mu do mojego skarbu…

    Zaraziłem euforią Piotra, więc droga do domu trwała ledwie okamgnienie, nim kamień wylądował w małżeńskim łóżku, bo to było jedyne miejsce, gdzie mógł leżeć bezpiecznie. Ucieszyłem się z pustej sypialni, bo lepszego miejsca dla kryształu nie zdołałbym znaleźć, choć przez chwilę intrygowała mnie wszechobecna cisza w domu, podczas wnoszenia skarbu. Oczekiwałem powitania godnego Cezara, Napoleona, niechby współczesnego piłkarskiego bożka, któremu udało się trafić piłką w bramkę wielkości stodoły trzydziesty raz w roku. Gdy weszliśmy do kuchni, aby osuszyć lodówkę z płynów o dowolnym składzie chemicznym - sprawa się wyjaśniła. Na stole więdła poplamiona kartka z nabazgraną pospiesznie notatką (Agata nigdy nie grzeszyła pięknym pismem):

    „Twoje karłowate istnienie i zachowanie uwłacza dowolnie wyrozumiałej kobiecie. Uprzejmie informuję, że jakiekolwiek monologi o naszym związku małżeńskim w czasie teraźniejszym są od dzisiaj absolutnie nieuprawnione.

    Wyjeżdżam na zawsze. Zabieram Kacpra. Też na zawsze.

    PS. Zostawiam w lodówce otwarty karton mleka. Nie zmieściłam do bagażnika. Smacznego”

    Niepewnie podrapałem się po zakurzonej głowie. Miałem się martwić teraz, kiedy właśnie spełniło się wszystko, o czym nie śmiałem śnić? Szczęśliwy, jak tylko może być człowiek, chciałem się bawić, świętować! Potrzebowałem towarzystwa… W naszym małżeńskim łożu beztrosko spoczywał skarb, mający zapewnić Agacie te wszystkie firaneczki, maciejki, dzbanuszki, piwnicę pełną marmolady wiśniowej, albo kiszonych ogórków, warkocze z czosnku, czy co jeszcze chciałaby zaciągnąć pod strzechę chałupy pachnącej przeciągami i świeżym drewnem. Zdumiewające, że właśnie teraz Agata postawiła na samodzielność!

    - Kretyństwo! Babska niestabilność przekracza ludzkie pojęcie. Zajmę się tym jutro. Zadzwonię, albo co. Agata musi spokornieć, gdy zobaczy kolorowego gościa w łóżku! A jeśli nie? Trudno! Wierzę, że Kacper mnie zrozumie jak dorośnie.

    Wyjąłem z barku matowozieloną, pękatą butelkę z czymś od dawna zardzewiałym i ledwie lekko stęchłym. Na popitkę mieliśmy jedynie pół litra mleka w kartonie. UHT, 3,2% tłuszczu. Tymczasem słońce zaczynało szklić okna poniedziałkowym brzaskiem. Przymknąłem oczy. Gdzieś tam, kilkadziesiąt kilometrów stąd, niczego nieświadomy strzałowy wiercił obecnie otwory głębokie na półtora metra każdy i zakładał ładunki. Do popołudnia, może do jutra założy ich tyle, że ściana przy której tkwiłem dwa dni osunie się, opadnie z kurzem na dno kamieniołomu. Geoda, z której wydobyłem turmalin zniknie na zawsze. I nikt się nie dowie, co w niej jeszcze było.

    - Żal, cholera! - Rozlałem brązowy płyn do szklaneczek. - Za skarb!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz