Pojawiła się wilgoć, a wraz z nią – ślimaki. Znikąd
wypełzły na chodniki i szorują brzuszyskami po betonie. Skąd wiem, że wilgoć?
Bo kiedy leje – wyłażą dżdżownice, a nie ślimaki. Jak raz była w Mieście powódź,
to na jezdnie wybiegły łososie! Znaczy te… polskie łososie, czyli szczupaki,
jakich w Rzece na tej wysokości dawno już nikt nie zameldował nawet po pijaku!
Ba! Potrafię sobie wyobrazić, że w trakcie prawdziwego potopu na mętnym nurcie
zobaczyłbym rekinie płetwy i krypę starego jak świat Noe’go…
Potem, gdy dygresje zawładnęły moim rozchwierutanym umysłem, było już łatwiej, lecz nie do końca. Gołe nogi odważnie wystające spod minispódniczki najwyraźniej przemierzały szlaki dolinami pełnymi wiosny, podczas gdy górna cześć istoty przemierzała górskie szczyty pełne niegościnnych wiatrów i zim srogich należycie. I nieprawdą jest, jakoby tak odziana wystąpiła żądna komplementów smarkula. O nie! Pod kapturem zimowej kurtki czaił się włos siwy i doświadczony niejednokrotną wiosną, a nawet całą ich kopą najmarniej.
Powagę sytuacji rozładował starszy gość drążący rączo tajemne szlaki mimochodem wiodące wzdłuż galerii handlowej ku miejskiej fosie. W żywo-żółtej pelerynce i plecakiem na plecach szedł zbyt szybko, abym pozwolił sobie na wyrafinowane, wysmakowane i subtelne insynuacje. Z plecaka sterczał w niebo parasol, udający Excalibur uśmiercający plecaczek po wsze czasy. No, chyba, że znajdzie się król na tyle szlachetny, żeby sprostać legendzie. Może właśnie takiego władcy szukał ów gość nieomal złociutki?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz