Pomarańczowy samolot ugrzązł pośród wilków jednego z osiedlowych klonów, zapewne w asyście rozpaczy dziecka. I to o tym donosił kos skrzętnie ukryty w garniturze nocy, bo przecież nie o rosłym iglaku, który na okres zimowy każdego roku stroi się w milion światełek zaburzających sen w okolicznych sypialniach.
Autobus przyjechał wypełniony „śpiącymi mnichami”. W obowiązkowo wielkich kapturach, oparci czołami o zimne szkło, rozparci na dwóch siedzeniach, jakby śnili sny wielokrotnie większe od podłej postury i fizycznego ubóstwa. Wcale nie chcę przez to powiedzieć, że cieleśnie bogata blondyna w rozwiązłych butach śniła sny skromne jak grzechy wyznawane na pierwszej komunii, by zachować umiar sumy cielesno-duchowej.
Przesiadłem się na tramwaj i przede mną w objęciach plastikowego krzesełka utkwiła brunetka w wielgaśnej, marmurkowej kurtce. Pachniała jakąś mieszanką aromatów, które zuchwale identyfikowałem po kolei – stara książka, atrament, andrut smarowany słodką masą z jakąś ekstrawagancką przyprawą. Więc pewnie była piękna, choć strój zabrał możliwość weryfikacji tej uzurpacji, pozostawiając szerokie, niezaorane pole dla wyobraźni. Trawnik w dzielnicy Boga obsiadły trójwymiarowe, migotliwe gwiazdy, a i most niegdyś uginający się od kłódek pojaśniał girlandą diodowego planktonu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz