wtorek, 31 lipca 2018

Poza słowami.


Dotknęła mnie plastikowa pani. Wreszcie, bo już traciłem nadzieję. Po co mi to było? Sam nie wiem. Ale zdarzyło się wczoraj, więc dzisiaj od rana siedzę sam przy barze i nie wiem czym jeszcze mógłbym zdezynfekować umysł, żeby posprzątać własne myśli, w których chaos kłębi się w obliczu przeciwstawnych i wykluczających się opcji. Ogień i woda. Dzień i noc, a ja poszarpany wiecznymi głodomorami wymagającymi jednoznaczności tkwię przy barze, przy którym wcześniej udawało mi się poskarżyć barmance. Tej samej, która mówiła, że skoro nie patrzy nawet, to i tak widzi i wie, bo kobiety tak mają, że czasem… że często tak wyrażają uczucia – udając ignorancję, że proszą w ten sposób o więcej wysiłku, o staranie, o zdobywanie, żeby szacunek własny zbudować i zazdrość otoczenia. Wtedy uwierzyłem jej i starałem się wciąż, choć nadzieje zetlały we mnie już mocno. Uwierzyłem i udało się wczoraj. Plastikowa pani dotknęła mojego ramienia, a nawet usiadła naprzeciw mnie i patrząc mi w oczy wygłosiła… Jednak – nie wolno mi tego zrobić dziś…

Ale – po kolei. Przecież był taki czas, w którym plastikowa pani nie istniała dla mnie wcale. Podkusiło mnie wstąpić do lokalu, który był dla mnie zbyt drogi, a ona weszła, zanim zdążyłem zamoczyć wargi w piwie, którym chciałem zasłonić własne ubóstwo. Weszła to słabe słowo – najpierw weszły jej piersi i wtedy nie wiedziałem, że to rękodzieło wykonane na prywatne zamówienie za jakieś szesnaście tysięcy przez rzeźbiarza ciał, do którego kolejka ustawia się licząc terminy w kategoriach długich miesięcy. Wtedy jeszcze nie wiedziałem wielu rzeczy, że pośladki, nosy, wargi, brwi, rzęsy, policzki, że sztuczne paznokcie, depilacja… Naiwny byłem czystą naiwnością i zachwyciłem się wchodzącą madonną o włosach jak z portretów renesansowych malarzy – złotych, przetykanych platynowymi nićmi, ułożonymi w tak wiele obietnic i niedopowiedzeń, że męska część sali wydała zbiorowe westchnienie pełne nadziei i marzeń.

Poszła do baru krokiem, któremu morskie fale mogłyby pozazdrościć płynności, miękkości i wdzięku. Łaskawie kiwnęła głową kilku mężczyznom, którzy najwyraźniej zasługiwali na uwagę, na zauważenie, a nawet drinka w jej towarzystwie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że potrafi wyselekcjonować towarzystwo szacując zasobność portfeli na podstawie niewidocznych metek ubrań, że umie skosztorysować zapachy w kilku uniwersalnych walutach, a nawet określić zakład medycyny kosmetycznej, w której udoskonalone zostały detale urody poszczególnych egzemplarzy siedzących w jej otoczeniu. Patrzyłem zachłannie, a piana na piwie skwierczała żałośnie porzucona, niezauważona i zlekceważona kompletnie. Dopiero kelner pogardliwie patrzący na mnie z góry uświadomił mi, że nie pozwolą mi tu zostać przy niewypitym piwie do rana i albo coś zamówię, albo wywali mnie ten Wezuwiusz mięśni napędzanych sterydami w modnej, czyli zbyt drogiej siłowni, w której na ogolonych klatkach piersiowych pysznią się grube złote łańcuchy, często sięgające aż sześciopaka do wynajęcia, na którym jak na pianinie grają zapewne sprośne melodie samotne kobiety szukające jednodniowej atrakcji z samcem – przewodnikiem stada.

Wyszedłem wtedy, ale nie dałem rady zapomnieć tej opalenizny układającej się warstwami na młodym ciele; tej prawdziwej, zebranej gdzieś na południu Europy i tej sztucznej, sięgającej niedwuznacznie tam, dokąd wzrokiem dotrzeć mogą jedynie wybrańcy. Zapewne zdawało mi się, jednak odprowadziła mnie rozbawionym wzrokiem – a może tylko była to sugestia dla tego kwiczoła obok, żeby jawnie zaczął zachwycać się jej towarzystwem i eksponować owo szczęście za pomocą czegoś równie wyrafinowanego jak ona.

Kiedy w ramach zawodowego spotkania zjawiłem się tam czas jakiś później, ogień we mnie zapłonął już wytrwałością godną wiecznej lampki. Z nieswojego budżetu łatwiej było mi zamawiać coś mniej wstydliwego niż piwo, więc i kelner nie pastwił się nade mną, tylko w służbowej uniżoności serwował, choć bez wylewności. Ona trwała, bo boginie trwają, a nie są tak po prostu jak ludzie, czy pasożyty. Trwała tam, ukrywając zapach własnej kobiecości pod chemiczną sukienką kosmetyków wartą więcej, niż kiedykolwiek miałem w portfelu, a przed nią pośród szklaneczek i talerzyków dyskretnie zaczęły pojawiać się kluczyki od samochodów. Co odważniejsi przechodząc w stronę baru bezszelestnie kładli je na jej stoliku. Ona kończyła pić coś niebieskiego, a może zielonego – trudno wyczuć komuś, kto nie jest przyzwyczajony do półmroku i migotania świateł imitujących ogień. Nie patrzyła na tych facetów w marynarkach skrojonych na miarę, butach ze skór zwierząt pewnie nieistniejących na ziemi. W końcu wybrała jakieś i położyła je na pustym talerzyku. Kiedy wstawała męska część świata wstrzymała oddech – tylko szczęśliwiec zerwał się, żeby jej krzesło odsunąć i ramię podać chwytając w przelocie własne kluczyki…

Nawet w najbrzydszej ramie wyglądała na personifikację raju. Kiedy wyszła wreszcie, a oddech nieśmiało zaczął mi wracać, poczułem, że ten bogaty galimatias na stole stracił smak i aromat. Żułem, jak gumę żutą drugi dzień z rzędu, a oczy miałem pełne obrazu odchodzącej. Odepchnąłem w końcu talerze, bo żucie miliona złotych bez smaku, to tortura, którą chciałem przerwać jak najszybciej. Na szczęście towarzystwo miało chyba również dość udawania rozkoszy, więc wyszliśmy, a gdy tylko pożegnałem się z oficjalną częścią wieczoru, poszedłem miastem na oślep, żeby ochłonąć i głowę wystudzić. Tak, jakbym miał jeszcze nadzieję, że uda się zapomnieć.

Los sprzyjał, a knajpa wydawała się nie wiedzieć zupełnie dlaczego pasująca do wszystkich biznesowych części nieoficjalnych – ot, takie kuluary, w którym można było to, czego nie sposób oficjalnie i przy świadkach, więc intymnie, przy potrawach tak wyszukanych jak poruszane tematy, przyszło bywać częściej i nawet Wezuwiusz zaczął się uśmiechnąć do mnie otwierając drzwi. Plastikowa pani bywała częstym gościem, więc wiodłem sam siebie na pokuszenie, albo na zgubę. Raczej na zgubę, bo niewiele było trzeba, żebym zaczął zaglądać tam o różnych porach już bez oficjalnej delegacji, alibi w postaci gości, lecz samotnie – na lunch, na kawkę poranną przy prasówce, na kolację, czy kieliszeczek czegokolwiek, czemu udało się utracić przeźroczystość i palność, żeby oszukać samotność. Utraciłem naiwność. Barmanka patrzyła na mnie z niemym wyrzutem, że staczam się w tę powierzchowność, przed którą wbrew własnemu interesowi starała się mnie ochronić i wyrzucić za drzwi. To od niej poznałem ów świat tabloidowy, naskórkowy, sztuczny i ona pokazała mi jak pieniądze potrafią zmienić człowieka w karykaturę, zmumifikować za życia i w pawiooką srokę wystroić.

Plastikowa pani nie była głupia. O nie. Ona zaadaptowała się do tych warunków i korzystała z tej powszechnej afirmacji, jak tylko umiała. Płynęła z prądem pilnując, aby lakier zawsze był nieskazitelny, karnacja lśniąca, a włosy ułożone w najdrobniejszym szczególe. Żadnej naturalności, tylko pozy, jakby pracowała i zapewne tak było. Na mnie wciąż uwagi nie zwracała, wybierając jednego z tych byczków spoconych pod ciężarem dźwiganych kart kredytowych bez względu na karnację, rasę, a nawet płeć. Sam widziałem, jak wyszła z biuściastym miliardem dolarów pod rękę, a cztery półdupki zgodnie meandrowały w stronę intymności. Wiem, głupi byłem, jestem i takim już zapewne pozostanę, ale nie potrafiłem jednak oderwać oka od plastikowej pani. Za to jej przychodziło to nieznośnie lekko. Aż do wczoraj, kiedy podeszła do mnie tym krokiem, przed którym morze gotowe byłoby się rozstąpić i dotknęła mojego ramienia. Dotknęła i usiadła naprzeciw patrząc mi w oczy. Wzrok miała ostrzejszy od lancetu, choć przecież widywałem ją dotychczas ze wzrokiem zamglonym, zwiastującym spełnienie w uniesieniu. Patrzyła na mnie skrupulatnie, jakby liczyła w moich oczach elektrony skaczące po wiązaniach neuronowych. Kiedy oblizała wargę świat ode mnie odpłynął. Zawitała niepojęta, kosmiczna pełnia. A ona głosem tak cichym, że musiałem przestroić się na odbiór kierunkowy wyszeptała do mnie słowa:

- Mogę być twoja i tylko dla ciebie dożywotnio, ale nie dziś. Od jutra mogę być, jeśli nadal będziesz tego chciał. Nikomu więcej nie powiem tych słów i ty ich nikomu nie powtórzysz. Wiem, bo różnisz się od tych wszystkich tutaj, którzy przeglądają się w cudzych ciałach jak w lustrach, którzy szukają potwierdzeń i akceptacji poprzez metki droższe, bogatsze wystroje, bardziej wyrafinowane rozrywki. W tobie tkwi jeszcze prawda, choć bywasz tu za często niestety. Jeśli to co powiedziałam już ciebie boli, przerwij mi, uciekaj, a nie wrócę więcej, bo może mi się zdawało tylko…

Jak miałem przerwać jej monolog, kiedy czekałem na niego dłużej chyba niż życie trwa? Jak miałbym zrezygnować z marzenia, którego spełnienie wkładała mi właśnie w ręce? Nie! To byłoby zaprzeczenie życia, lecz ona wiedziała więcej… Wargi mi pękły z suchości i żadne trunki nie dały rady zdezynfekować słodkości kropli krwi wyrosłej gdzieś na środku. Podała mi serwetkę papierową, a kiedy skinąłem głową, że chcę ciągu dalszego westchnęła zupełnie jak ci, których kluczyki zostawały bezpańsko na stolikach:

- Dobrze. Powiem ci ciąg dalszy, ale on pozostanie naszą własnością i tajemnicą pilnowaną równie skrupulatnie, jak tajemnica arki przymierza. Nie było mnie tu kilka dni. Wyjechałam tak daleko, jak tylko umiałam, żeby nikt się nie zorientował, że muszę. Stać mnie, ale ten bęcwał, z którym widziałeś mnie ostatnio uparł się, że mnie podrzucić choćby do Zurychu, więc tylko głową kiwnęłam, a jemu skrzydła wyrosły równie spocone, jak tors. Jestem nosicielem… Potrójnym… Noszę w sobie dwa życia własne i jedną cudzą chorobę... Mam HIV i bliźnięta nieznanej rasy… Jeśli to wszystko cię nie przeraża i nadal chcesz, możesz mnie mieć na wyłączność i wieczność, która w moim przypadku będzie dość niedługą wiecznością. Pewnie nie zdążę się zestarzeć…

- Tylko nic nie mów. Wyjdź teraz bez słowa i idź sobie. Idź i jeśli odpowiedź będzie pozytywna przyjdź jutro tutaj. Jeśli ciebie nie będzie… Ja będę… Od jutra tylko twoja… A teraz idź już zanim się rozpłaczę…

11 komentarzy:

  1. Plastik to najmniejszy problem, jak się okazuje...

    OdpowiedzUsuń
  2. Ooo... nie wiem co powiedzieć. A to niespodzianka! Pod wszystkim coś się kryje...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. sugerujesz, że matrioszka wyszła?

      Usuń
    2. Coś w ten deseń, plastik-fan-ta-stik.

      Usuń
    3. Oko, to jakaś "chińszczyzna".

      Usuń
    4. nie bardzo rozumiem. że niby tanio i dowolnie dużo?
      matrioszka to rosyjska zabawka, a tam wszystko jest mocne - samogon i zima, a nawet musztarda.

      Usuń
    5. Lubię matrioszki, są drewniane, ale tu, u pani, pod plastikiem siedzą jakieś okropieństwa.

      Usuń
    6. i z Chinami się kojarzą? dziwaczne masz skojarzenia. poza tym bliźnięta, to chyba nie jest "jakieś okropieństwo", tylko cud życia.

      Usuń
  3. Ot i zrobił się prawie melodramat.

    OdpowiedzUsuń