Piekłem kartofle. Kradzione gdzieś
pod lasem, na polu tak zaniedbanym, że się nie bałem nikogo i niczego. Trochę
żywicznych gałęzi na rozpałkę - bo łatwiej i buczynowe spady, żeby ziemniaków
nie okleiły soki. Popołudnie starzało się, a żar nabierał kalorii. Siedziałem
leniwy, jak te muchy, którym już bzyczeć się nie bardzo chciało, więc obsiadały
wszystko wokół, mnie nie pomijając. Patykiem pisałem w ogniu niegrzeczne marzenia,
a ogień zarumieniony, zawstydzony pożerał je, zanim ktokolwiek ujrzy niecność
owych myśli. Lato zazdrośnie zabierało ogniste ciepło w swoje objęcia i
rozpraszało wokół, na łąkach pasły się koniki polne i cykały zaproszenia na
randki, a może wołały dzieciątka na kolację? Nieistotne. Dzięcioł dodziobał się
przysmaku, bo zaprzestał nadawania i w milczeniu konsumuje, a sroka naśmiewa
się złośliwie, jakby liczyła, że dzięcioł z wrażenia otworzy dziób i łup stanie
się bezpańskim.
Kartoflom rosnącym w karnie w
szeregach okopów ciągnących się po horyzont niczym armia niezwyciężona było już
wszystko jedno – dojrzały do przeznaczenia i zwiędły im łby pełne żółknących
łętów i liści pogryzionych niemiłosiernie przez stonkę. Owad więzienny, ubrany
w pasiaki jest wiecznie głodny i potrafię to zrozumieć. Otarłem obłe ziemniaki
o dłonie, żeby zbyt wiele piasku w ogień nie cisnąć, bo jakoś piach z ogniem
nie czują się najlepiej w parze. Rzuciłem, jak rzuca się kości w grze o życie.
Rozpaczliwie nieco, z nadzieją i zbyt mocno, mocniej niż trzeba. Rzuciłem zbyt
wiele, bo straty zawsze są i nie uda się wygrzebać wszystkich – część stanie
się węglami, które pożre ogień – on też cierpi wieczny głód i zawsze mu mało.
Kości rozpierzchły się po pulsującym czerwieniami stole i wgryzły się głębiej w
żar, żeby się schować przed moim wzrokiem. Może ja też jestem dla nich stonką,
tylko troszeczkę większą i z większym apetytem? Być może tak właśnie myślą.
Co z tego, że kości rzuciłem, skoro
czytać ich nie potrafię? Siedziałem nadal odrobinę smętnie – podobny temu
kamieniowi, który jakiś lodowiec przypchał aż tu, zanim się rozpuścił z wysiłku,
że tak daleko od własnego świata zabłądził. Słońce poczerwieniało, jakby się
zezłościć na mnie chciało, ale mnie ogarnęła apatia. Stać mnie było na
niespieszne meandry patykiem w ogniu, który podgryzał czubek i ostrzył go,
jakby miał się stać bronią. Z lasu wyszło coś zakurzonego i zgarbionego tak, że
natychmiast skojarzyłem z leśmianowym Zmroczem. Dreptało toto w moim kierunku
usiłując chyba się uśmiechać, ale i uśmiech był tak zapylony, jakby z
antycznego grobowca wyciągnięty po raz pierwszy od tysiącleci.
- Mogę? – zapytało Zmrocze wskazując na pylistą bruzdę
nieopodal.
Wzruszyłem ramionami.
- Miejsca sporo Dziadku, więc każdy się zmieści.
- Ale ja też głodny i kartofla chętnie skosztuję również…
- Kartofli również dostatek, a chrustu w lesie nie brak.
Siadajcie, a ja dosypię garść na początek.
Zagrzechotały spadając na rozsypujące
się węgle drzewne i podobne tym pierwszym zanurkowały w grubą warstwę żaru
niknąc z oka. Zmrocze milczało i tylko drugim patykiem mieszało w ogniu własne,
równie skomplikowane marzenia, żeby zaplatały się w warkocze z moimi,
kartoflanymi i ogniowymi w jedno wielkie nieporozumienie zwiastujące noc i
apetyt na coś więcej.
- Stamtąd nie bierz – Zmrocze wskazało palcem na skraj
nieodległy – tam ziemia zjada dziada. Tego, który posadził te kartofle. Trochę
jej zajmie, bo dziad żylasty i twardy jak tutejsza buczyna. Chorował długo i
nawet nie jęknął, tylko w pole szedł i robił do nocy. Aż wreszcie któregoś
wieczora nie udźwignął życia i noc go przygniotła. Uklęknął w tamtym rogu i już
nie wstał. Księżyc ciężki od pełni i wór gwiazd go dodusił. Legł na własnym
polu i ono z niego wypiło resztę życia. Nim słońce przyszło – zasypałem dziada,
żeby go nikt nie znalazł. Niech zostanie na swoim.
- Wiesz, że on tymi kartoflami i mlekiem całe życie żył?
Jadł je i pił, Okłady robił i wróżby stawiał. Widziałem, żeś próbował, ale nie
wyszło co? On wiedziałby, coś wyrzucił dzisiaj. Dla siebie i dla mnie. Bo
chociaż mnie nie znasz, toś rzucił w ogień wróżbę dla mnie…
Milczałem, bo co miałem powiedzieć.
Najpierw mogiła dziada, a potem Zmrocze pyta mnie o wróżby ziemniaczane z
kradzionych kartofli. Zatkało mnie i tyle. Patrzyłem na Zmrocze i wzrok miałem
zakurzony jak jego kapota. Kto to widział w taki upał w kapocie chodzić. I to
burej, długiej niemal do ziemi i ciężkiej jak ziemia właśnie.
- No! Nie przejmuj już się. Dziad złego słowa nikomu nie
powiedział, kiedy kto kartofla zechciał z ziemi podnieść. Tylko zabawy
jedzeniem nie znosił i za to zabić nawet był gotów, a pomstował i gonił takiego
po kres dechu i z widłami się zdarzało i ze sztachetą. Ale takich, co do ognia
wrzucają i cierpliwie czekają, aż masłem i solą się przyprawi, to sam
zapraszał, albo i dosiadał się z flaszeczką samogonu z tych samych kartofli.
Chcesz skosztować? Kiedym go grzebał, to wziąłem, bo miał przy sobie. Dobra.
Mocna. Ale samotnie nie smakuje. Chyba czekała aż przyjdziesz…
Wyciągnął zza pazuchy flaszkę
okowity, mętnej, gęstej i korkiem zatkanej. Odciągnął zębami korek i podał skurzoną
flaszkę poprzez ogień, który skulił się jakoś i nie przeszkadzał mu wcale.
Zrobiłem łyk. Mały, ostrożny, a ogień zatańczył we mnie po wszystkich żyłach.
Jakbym wypił płynne ognisko, które mruczało teraz pomiędzy mną, a Zmroczem
jakąś fioletowo-szarą pieśń stygnących. Oddałem flaszkę, a Zmrocze otarło
szyjkę rękawem i przechyliło bez wstydu. To odebrało ogniowi animusz do końca.
Wygrzebywaliśmy ze stygnącego ognia kartofle, a ogień nie protestował –
umierał, jak ten dziad. Położyłem między nas resztę soli i to masło sklepowe,
któremu brak prawdy znanej wiejskim gospodyniom, ale ziemniaki smakowały,
bardziej niż potrawy pod egidą michellińskich gwiazdek. Zgasiliśmy ogień
kolejnym łykiem gorzałki. Oparty na łokciu leżałem patrząc, jak zmrocze wstaje
i otrzepuje tyłek z ziemi.
- Na mnie pora – rzekł (przynajmniej tak sądzę, że rzekł,
bo Zmrocza raczej nie mówią) – Dzięki za poczęstunek. Ale stamtąd nie bierz
kartofli. Jeszcze trochę. Jak ziemia się upora z dziadem, to poznasz.
I poszedł w ten las ciemniejący, choć
ów był już czarnym, kiedy Zmrocze do niego szło. Był tak ciemny, że zwykłym
mrokiem można było ową ciemność kroić na plasterki. Taka noc dobra jest, żeby
śnić. Położyłem głowę na ziemi, żeby posłuchać, com nam dzisiaj wywróżył. Może
dziad się zlituje i objaśni we śnie…?
Witaj, Oko.
OdpowiedzUsuńWydaje mi się być w podobnym klimacie:
https://www.youtube.com/watch?v=EfWw49bcGQo
Pozdrawiam:)
Uwielbiam Bukowinę. Dziękuję.
UsuńPrzyznaj się, że jednak brałeś stamtąd. Ja bym wziął.
OdpowiedzUsuńbrałem jednak skądinąd. na wypadek wszelaki.
Usuń