wtorek, 25 czerwca 2024

Wpływ burzy na wyburzanie.

 

    Nad niezabudowanymi fragmentami Miasta pustułka wypatrywała śniadania, jednak najwyraźniej panował nieurodzaj, więc przeniosła się nad ostatnie pole w granicach miejskich, by tam szukać szczęścia. Budleje wabią motyle, dąb rozkłada ramiona szeroko, chcąc zawłaszczyć widnokrąg. Kwitnące wiesiołki przebiły wzrostem stadka rozproszonych dziurawców, jednak intensywnością żółci nie dogonią ich chyba nigdy.


    Kobieta o pięknych dłoniach schowała się za kasownikiem. Na palcu nosiła pierścionek wyglądający na odpustowy – taki najpierwszy w życiu, być może niegdyś z niebieskim oczkiem od chłopca, który wtedy zaludniał świat na wyłączność. Szczupła dziewczyna posilała się wielką bułką nie zwalniając kroku. Spod licznych minispódniczek wystają blade nogi wyczekujące kanikuły. Apetyczna pani (znaczy obdarzona niezłym apetytem) powoziła rowerem w długiej spódnicy poskładanej w harmonijkę. Cud, że nie wplątała się kiecka w przekładnie i zębatki. Przy kościele samotna pani mierzy krokami postępy remontu.


    Centralne deptaki Miasta pełne brykających piersi, pępków głębszych niż czarne dziury i pożerających męskie spojrzenia bez cienia litości. Parka dojrzałych dziewcząt, po brzegi wypełniona puchatą, rumianą radością wydawała się staroświecka w swojej młodziutkiej kobiecości nie przytłoczonej farbami, czy metalem. Zakonnica incognito ścigała na rowerze szczególnie jadowite grzechy ludzkości, zdradzając powołanie na widok emerytowanej siostry miłosierdzia remontującej mur klasztornego ogrodu kielnią. Podczas spaceru znaleźć można niemal wszystko – porzucone czerwone jabłko, żółtą prezerwatywę i oczywiście surowce wtórne. Nie do wiary ile wódki wypija się w marszu. Gdybym zebrał widziane flaszki ich ilość przytłoczyłaby niejeden sklep monopolowy.


    W poradni lekarskiej straszy gabinet oferujący sterylizację – prywatny, więc nawet sterylizację trzeba zainaugurować gotówką własną… Okropieństwo w czystej postaci. Skopcy sterylizowali się na chwałę Pana, ale sądziłem, że to już przeszłość. Frontową elewację budynku zdobi mural z dwoma kolibrami ssącymi z kwiatu przypominającego tęczową dalię i podpisem – Miasto się szczepi. I to w chwili, kiedy stan Kansas oskarża producenta szczepionki o kłamstwa, a u nas zaczynają się wypłaty odszkodowań od jego konkurenta za poważne choroby układu krążenia. Pośród powyższych szyld reklamujący usługi sklepu terrarystycznego brzmi zaledwie zabawnie.

poniedziałek, 24 czerwca 2024

Ekstrakt o węźle gordyjskim.

 

    Matematyka pełna jest wyjątków, miejsc nieokreślonych i nieciągłych. Skuszony fenomenem nieskończoności przyglądałem się jej natarczywie, aż zobaczyłem, że w jednym miejscu… miała supełek. Odważnie wziąłem w paluchy i rozplątałem; odetchnęła z ulgą i zaczęła się zachowywać po ludzku.

niedziela, 23 czerwca 2024

Wioślarz.

 

    Mieszkanie wysoko posiada zarówno zalety, jak i wady, a każde rozwiązanie znajdzie tak zwolenników, jak i zagorzałych przeciwników. Ja mieszkałem bardzo wysoko. Bardzo drogo i bardzo wysoko. Dość powiedzieć, że w czas niepogody, chmury tłoczyły się poniżej podłogi i zamiast mapy Ziemi podziwiałem mapę chmur. Mogłem obserwować narodziny wyładowań elektrycznych od góry i nie przejmować się smogiem, który był zbyt ciężki, żeby unieść się wystarczająco wysoko. Samoloty rejsowe, z rzadka pojawiające się w pobliżu musiały nabierać wysokości, albo mijać Schody (jak nazywano tę budowlę na dole) szerokim łukiem.


    Wyższe na Ziemi były tylko Himalaje, jednak niewielu dane było podziwiać świat ze szczytów ośmiotysięcznych wystarczająco długo i w takim luksusie, jaki oferowały apartamenty Schodów. Ludzie, którzy mnie odwiedzali, zapominali po co przyszli, gdy tylko podeszli do panoramicznego okna i wyjrzeli na zewnątrz. Najodważniejsi decydowali się na spacer tarasem o wszystkich ścianach zbudowanych z kryształowego szkła. Stąpać ponad chmurami… marzenie ludzkości, tu było możliwe, jeśli tylko lęki i fobie nie sparaliżowały mięśni. Kiedy mieszkaniec apartamentu miał kaprys skosztować świeżego powietrza, musiał uruchomić śluzę powietrzną, żeby nie doznał szoku termicznego, a bardzo rzadkie powietrze nie pozbawiło go przytomności. Uwielbiałem świeże powietrze. Wychodziłem często. Odsuwałem ścianę, siadałem na skraju i machając nogami jadłem marznące truskawki. Wolałbym wiśnie, albo arbuzy, jednak pestki… Zbyt wielka pokusa, by plunąć nimi, nie przejmując się, że parę kilometrów poniżej jacyś ludzie…


    Dzisiaj chmury były gęste jak bita śmietana i płynęły leniwie, rozcinane płaszczyznami Schodów na dwie części. Choć było chłodno zdjąłem skarpety i zanurzyłem stopy w wilgotnej masie. Uczucie niepodrabialne, nieco łaskotliwe, tkliwe i jednocześnie brutalnie rzeczywiste. Miłe. Tak pomyślałem. Sięgnąłem dłonią i nabrałem garść tej śmietany. Śnieżki są żałośnie twarde w porównaniu z garścią chmury. Ta była w pełni plastyczna, jeśli nie ściskać jej zbyt mocno. Wtedy uwalniała się z niej woda, a kulka zmniejszała się, aż znikła. Kiedy jednak zachowało się delikatność ruchów, wtedy można było osiągnąć każdy kształt. Zacząłem od prymitywnego bałwanka, potem przyszła pora na baranki, strusie i hipopotamy. Gdy tylko uznałem, że twór był gotowy – puszczałem go w rejs po niebie. Głupie? Być może. Ale ile dawało radochy, kiedy kolejny okaz startował z dłoni.


    - Szkoda – powiedziałem chyba na głos – że ci tam, w dole, nie zobaczą tego. A może…


    Myśl była tak zuchwała, że aż mnie zmroziło. Bardziej, niż od wiatru nieustannie okradającego mnie z ciepła. Skoro jednak mogłem z chmur lepić płynące rzeźby, to może nawis chmur mnie uniesie? Mokre są, a woda ma swoją wyporność. Powinno się udać – kiedy już oswoiłem się z myślą, że to materia, a fizyka lubi być konserwatywna, dobrze wychowana i zachowuje się zgodnie z zasadami, choćby nie wiem co… mrzonka zaczęła wyglądać realnie.


    Nie widziałem, jak gruby kożuch chmur płynie pode mną, ale to kwestia kilku telefonów. Do znajomych z niższych pięter. Po godzinie strzępienia języka, pod pozorem przyjęcia za tydzień u mnie wiedziałem już, że wstęga chmur ma około trzystu metrów głębokości. Trzysta metrów wacianej wody. Z takich chmur właśnie musiał spaść deszcz żab, czy karasi. Teraz zostało znaleźć w sobie odwagi na tyle, żeby zejść z platformy i poddać się żywiołom. Pływać umiałem doskonale. Z chodzeniem, to nawet beztalencia sobie radzą. Z ostrożności przewiązałem się długą liną i umocowałem ją do solidnych rur. Pierwsza stopa wystawiona za krawędź opierała się o nicość. Puchatą, łaskotliwą nicość, pełną wody. Nabrałem haust powietrza i odbiłem się drugą stopą. Pochłonął mnie mleczny ocean. Krzyknąłem, bo emocje w takich chwilach mijają granice milczenia. A potem usta wypełnił mi trzystumetrowej głębokości ocean.


    Machnąłem rękami, usiłując wypłynąć, bo pochłonęły mnie chmury i z każdą chwilą zmierzałem wciąż bliżej dna. Ruch opadający ustał! Mogłem poruszać się w tej niebiańskiej wodzie. Wodzie, którą mogłem oddychać, jeść, albo pić. Powietrzna ryba! Woda o kilometry ponad stałym lądem była inna. Pływanie dawało poczucie wolności, radość pierwotną. Płynąc widziałem warstwy o różnej gęstości. Kwestią czasu było znaleźć fragmenty bardziej nośne, a nawet bezludne wyspy, na których można byłoby stanąć i odpocząć po wyczynach pływackich. Skorzystałem z pierwszej okazji, gdyż emocje pożarły sporą część sił witalnych, a codzienny dostatek cóż… zazwyczaj byłem śmierdzącym leniem. Nie robiłem nic, co wymagało wysiłku, a pływanie, to jedna z bardziej wyczerpujących atrakcji. Unikałem sportu, chyba, że przed monitorem, spacer uznawałem za marnotrawstwo czasu. Jedyne co robiłem w miarę regularnie, to przesiadywanie na otwartym tarasie, by machać nogami. Wstyd.


    Z mojej tymczasowej wyspy rozglądałem się, jak daleko odpłynąłem od Schodów. Prądy powietrzne zniosły mnie co najmniej na pięćset metrów, ale ocena odległości na oko, to umiejętność wymagająca wprawy, której nie miałem… Trzy kilometry? Nie przepłynę aż tyle, a wiatr wciąż spychał moją wyspę dalej od domu. Nigdy tyle nie przepłynąłem. Tym bardziej pod prąd. Gorączkowo szukałem rozwiązania problemu. Gdyby tak znaleźć ścieżkę większej gęstości… Takiej gęstości, jaką ma wyspa. Mógłbym wtedy przejść ten kawałek na nogach. Pieszo nie było daleko. Z brzegu macałem „grunt” wypatrując charakterystycznej barwy, jednak los nie sprzyjał. Schody przecięły taflę chmur, a szczelina między połówkami poszerzała się. Rzeka pełna błękitu i zbyt rzadka, żeby pływać. Rzeka czystego powietrza, w którym można tylko spadać. O gorsza wiatr zmienił kierunek, a błękitna rzeka zaczynała wić się niczym górski strumień w rumoszu skalnym.


    Siedziałem zdruzgotany, a nadzieja wklęsła tak głęboko, że nie umiałem jej w sobie odszukać. Schody karlały w oczach. Musieliśmy… musiałem oddalać się szybciej, niż chciałem. Schowałem głowę w dłonie. Poddałem się. Nikt nie przygotował mnie na porażkę. Całe życie powodziło mi się ponad miarę. Zawsze obok był ktoś, kto dbał, żebym nie potłukł sobie delikatnej pupki, brał na siebie odpowiedzialność i walczył z przeciwnościami losu. A teraz, z własnej głupoty zostałem sam na bezludnej wyspie wiele Kilometrów nad ziemią. Mogłem kląć, ale co by to zmieniło? Usłyszałby Bóg? A jeśli nawet, to nie pomógł tak wielu klnącym… dlaczego dla mnie miałby zrobić wyjątek? Znienacka pojawił się jakiś dźwięk inny od dominujących. Na progu słyszalności coś skrzypiało. Ale co? Zerwałem się na nogi i rozglądałem wokół.


    - To ta brzytwa, którą muszę schwytać, nim utonę? - zapytałem samego siebie nim zacząłem wrzeszczeć – Ratuuuunku!… Heeeej, tu jestem!


    Dźwięk narastał, zbliżał się, jednak poza skrzypieniem nie dobiegały żadne dźwięki sugerujące choćby człowieka. Wreszcie dostrzegłem – drewniana łódka obłażąca z zielonej farby. Taka, jaką wędkarze wybierają się na środek jeziora, gdzie ryby są czystsze i nie wycierają brzuszkami dna. Wiosła skrzypiące o dulki trzymał gość w kapturze, wiosłujący z wysiłkiem.


    - Czołem brachu! - chrypiącym głosem dał znak, że mnie widzi – Nie musisz się drzeć. Ale wybrałeś doskonały moment, by zacząć. Miałem wracać, bo chyba tafla wznosi się wyżej niż zwykle, a pod górę kiepsko się wiosłuje. Próbowałeś?


    - Eeee… - moja radość zabrała mi elokwencję – Jaaa… nigdy w życiu. Pierwszy raz wyszedłem.


    - No tak – skwitował gość – Laik boso porywa się na ocean wznoszący. Wam młodym, to rozum chyba odparował od życia w cieplarnianych warunkach. Przenieś się w chłodniejsze rewiry, bo tu długo nie pożyjesz!

piątek, 21 czerwca 2024

Żebra zebry.

 

    Półprzeźroczyste stroje kierują moje myśli ku bieliźnie. Był taki czas w historii Ziemi, kiedy bielizna miała za zadanie okryć pupkę nosiciela i narządy płciowe, żeby się nie pobrudziły od spacerowania luzem. Czy co kto tam wyczyniał bez bielizny. Coś się jednak zmieniło. Wiadomo, świat nie lubi stagnacji i jedyna stała, to zmiana. Obecnie pojawiły się antybiustonosze, kryjące Bóg-wi-co, byle piersi obnażyć, stringi, które mają za cel pogłębić przedziałek między pośladkami, a u niewiast eskalować sięgając intymności przedniej. Dziś obserwowałem bieliznę kryjącą nereczki, nie przejmując się absolutnie pośladkami. Na ich poziomie kurczyły się do sznureczka, żeby w zapale wciągania na siebie nie podciągnąć ich pod piersi tworząc antygorset. Takież majtki, jako alibi przy oskarżeniu o publiczną nagość zapewne się sprawdzą, grunt, żeby samopoczucie nosicielki wytrzymało zaintrygowane spojrzenia otoczenia.


    Kobiety rzeźbione dostatkiem uśmiechały się do własnych myśli. Te bardziej wiotkie częściej podróżują z zaciętą twarzą i ustami pilnującymi, żeby nie wymknęło się z nich słowo pełne trosk. Dziewczyna uzbrojona w czarne słuchawki i takież okulary usiłowała upchnąć telefon w tylną kieszeń spódnicy i sam nie wiem, czy telefon był zbyt duży, czy kieszeń, albo zaplecze zbyt małe. Walka trwała dość długo, nim się udało. Jestem niemal pewien, że musiała wciągnąć brzuch, albo to miejsce, w którym być powinien.


    Nieznana (chyba) opinii publicznej strong-womanka pchała dwie wielkie walizy, na których rozsiadły się dwie okazałe siaty. Plecy miała zabezpieczone plecakiem, żeby kto jej nie dziabnął z tyłu, gdy ręce zajęte miała dźwiganiem Spacer farmera się toto nazywało na zawodach siłaczy? Gość, któremu brzuch wylał się niemal na kolana dreptał drobnymi kroczkami, prędkością nadrabiając ich krótkość. Głowę zajętą miał studiowaniem wystaw sklepowych, więc nogi musiały radzić sobie same.


    Wrona usiłuje pożreć znalezioną w trawie kępę sierści, tatarak urodził pałki wyglądające jak lody czekoladowe, młoda kobieta klęcząc pieszczotami usiłuje nakłonić psa do kontynuacji spaceru. Inna, uznała, że krótkie spodenki składające się z paska, zamka, kieszeni i mnóstwa frędzli są wystarczające, by oszołomić publikę dwiema, pięknie opalonymi szyneczkami niemal w stu procentach dietetycznymi. Jeśli zawierały elementy tłuszczyku, to musiały być one niezwykle subtelne i doskonale ukryte. Rajskie jabłuszka zbiły się w małe stadka i udają dzikie czereśnie. Wysokopienne dziewczątko, być może środkowa bloku z narodowej reprezentacji zdawała się być przeraźliwie chudą. Gdyby nie kobiecość tu i tam przytulająca się do kośćca, niczym na wpół zagłodzone szczeniaczki, mogłaby robić za wieszak. Bardzo ładny wieszak.


    Wracając, spoconym wzrokiem zerkam na spocone piękno w każdym możliwym i niemożliwym rozmiarze. Raz gustowne, innym razem porażające, niechlujne i odpychające. Całość broniąca się wyłącznie nie wychodzącą z mody młodością. Jakaś nastoletnia księżniczka uginała się aż od makijażu skrywającym jej buzię, kolejna, dramatycznie oklejona urodą sama się chyba zgubiła w rekwizytach, bo szukała wsparcia w towarzystwie mniej obrzuconym detalami. Białe brwi, rzęsy, wargi, masa metalu twarzowego plus strój wykluczający ideę jakiejkolwiek płci, to tylko wierzchołek widzeń, jakie można wyłuskać z przydworcowego tłumu.


    Patrząc, można wyłuskać wulgaryzmu nie tylko uchem, ale i okiem. Uśmiecham się, bo wychowywałem się w dzielnicy, gdzie „kurwa” była powszechnie stosowanym przecinkiem, a nikt nie miał nawet bladego pojęcia o interpunkcji. Zdarzało się nagminnie, że przecinki pojawiały się w zdaniach prostych i to w liczbie mnogiej. Niemożliwe? A proszę, będzie z głowy:


    - Karol kurwa zrobił kurwa kupę. Kurwa! (ten ostatni przecinek, to dopiero wyczyn – zdanie składające się z samego przecinka nie jest jeszcze sklasyfikowane, ale żywy język stwarza nowe, nieznane dotychczas możliwości).

Wyuzdana, to kobieta, której zdjęto uzdę?


    Król lew wkroczył na salony… znaczy, do autobusu. Wzrokiem okolonym bujną grzywą przeciągnął po wnętrzu. Płoche lwice pobladły i spuściły wzrok, przewidując, że skoro przybył i zobaczył, to gotów zwyciężyć i kto się takiemu sprzeciwi? Lew tymczasem odgrodził się od tłumionych westchnień, wciskając w uszy słuchawki. Uratowała się jedynie Śpiąca Królewna, oddalając się zmysłowo (wraz z Morfeuszem) w odrębne stany świadomości. Zdaje się, że motyle na jej bluzeczce również spały.


    Na nieużytkach chwasty wspinały się ku niebu, a liderem była cykoria podróżnik. Dążyć trzeba umieć. Im bliżej centrum, tym jakość nawierzchni gorsza, więc kobiety o mocnych (z konieczności) udach wysiadają masowo, woląc spacer, niżby autobus miał się natrząsać z ich wyimaginowanych niedoskonałości. Piękny pan o świecącej kosmetycznie twarzy i ruchach miękkich, jak szarpane pływami ruchy wodorostów, nawet papierosa palił z kobiecą miękkością. Zapewne jest gejem, bo tylko tacy potrafią wystarać się o piękno, gdy większościowy samiec w kategorii urody konkurować może jedynie z diabłem, a i wtedy wynik nie będzie oczywisty.


    Drobna blondyneczka szła z plecakiem, w podręcznej kieszonce którego trzymała parasol obronny do poskramiania ewentualnych zalotników. Chudzielec obiegał wyspy, a waga biegaczki w zaciszu domowej łazienki pisała właśnie wniosek o zwolnienie ze służby w trybie natychmiastowym. Czerwonowłosa pilnowała wędkarza, świecąc białą d… aż granitowy brzeg pokraśniał.

czwartek, 20 czerwca 2024

Samogon i ogonówka, to jednak nie to samo.

    Sierpówki pohukują, naśladując puchacze. Prognozy prześcigają się w propozycjach pogody na nadchodzący dzień. Wychodzę. W autobusie dwie Gracje poddały niszczącej próbie podwójne siedzisko, starannie wybierając najsłabszy zestaw z dostępnych. Powiedzieć, że były duże, to nie doceniać Gracji. Siedzisko przetrwało, jednak drobna blondyneczka z trwogą kibicowała umeblowaniu, zwierając pośladki przez całą drogę.


    Kobiece kształty wciąż mnie fascynują, jednak cywilizacyjne rygory leją mnie po łapach, przypominając o dyskrecji. Staram się. Naprawdę. Łysy gość wpatruje się w czubek mojego długopisu i z ruchu usiłuje wyłapać błędy ortograficzne. Minę ma pochmurną i nieprzyjazną, więc pewnie coś już znalazł. Na wszelki wypadek, zaproszę tezaurusa do kolaboracji, żeby wstydu nie było.


    Stare kościoły zbiły się w wątłą gromadkę, jakby to był dom spokojnej starości dla zabytkowych budowli. Ciepły wiatr polaryzuje ruch traw i porządkuje drobne zmarszczki na Rzece. Na ławce drzemie kloszard okryty po uszy kołdrą. W gęstwinach żywopłotów pająki snują swoje pułapki. Prosionek drepcze w poprzek chodnika, a mi udaje się go nie zdeptać, choć patrzę w niebo z lekkim obrzydzeniem. A niech tam. Przyznam, że nie rozumiem wątku.


    Samolotowe smugi pokryły niebo we wszystkich możliwych kierunkach, jakby chciały ukryć w tym labiryncie zagadkę – gdzie u licha podziało się lotnisko? Bez ładu i składu powstała szachownica, gardząca kwadratami i kątami prostymi. Nie rozumiem, że lecące wysoko samoloty zostawiają smugi, a te zbliżające się do lotniska wcale nie. Przecież temperatura spalania jest taka sama, a niżej powietrze jest gęściejsze, więc jest co jonizować, kiedy tam, wysoko, jest zimno i pusto. Trudniej podpalić pustkę. Kręcąc się po Mieście widzę, że niektóre z samolotów zostawiają krótkie, niknące ogony, a inne ciągną je bez końca. Te, zamiast niknąć wiatr rozciąga w czasie w coś, co nazywam chmurą wstęgową. Trwa to godzinę albo i dwie, a smugi, już nie takie wąziutkie, a szerokaśne i fantazyjnie powywijane odbarwiają niebo i o błękicie można tylko marzyć. Przeglądałem zdjęcia sprzed dwudziestu (i więcej) lat i nie zauważyłem podobnego zjawiska. Jak tu nie wierzyć w chemtrailsy(e)? Ameryckie ludzie potrafili przetestować na Japończykach niszczący wpływ bomb atomowych, lecznicze zapędy (tudzież niszczące wirusy) wypróbowali na ludności afrykańskiej, czemu więc nie mieliby ćwiczyć nad Europą regulacji pogody? Rosjanie na czas defilad zapewniali sobie słoneczną pogodę rozpylając z samolotów związki srebra nad Placem Czerwonym, czyli da się.


    Trzygłowa smoczyca, sądząc po nagromadzonym tłuszczyku, niezwykle sprawna łowiecko wzbudzała uzasadniony szacunek otoczenia, które na wszelki wypadek odsunęło się o krok, czy dwa. Nie zamierzałem być tym, który zapyta smoczycy, jak dotkliwy bywa smutek samotności. Dumny z siebie pan, w towarzystwie kobiety w żółtej kiecce, chcąc podkreślić wyłączność, schwytał niebogę za pupę i przyciągnął, żeby mu nie uciekła, gdy światła się zazielenią.


    Lato nadciąga, a z nim – siniaczki. Dziś o kształcie spadochroniarza w locie (szczęśliwym, sądząc po wydętej czaszy). A ile mi się zmarnowało z powodu skostniałej wyobraźni? Wstyd.


środa, 19 czerwca 2024

Rosomak – amator maków skropionych rosą?

 

    Wzwiedzione sutki wsiadających świadczą o chłodzie poranka, którym lekkomyślnie obarczyłem klimatyzację, jednak po co ją włączać nim słońce rozpędzi się na dobre?


    Z wież katedralnych poziomo sterczą drzewca narodowych flag i wyglądają jak wiosła do podniebnej żeglugi. A gdzież to katedra się wybiera? Chciałem spytać, ale ona przygłucha ze starości i milczy – nie, że pogardliwie. Milczy, bo z pochopnymi szkoda jej strzępić jęzor. Starczy, że wiernych na msze zaprasza dźwięcznym głosem dzwonów.


    Bezdomni wytrwale okupują wciąż te same fragmenty ulic i spokojnie mogliby wziąć je w posiadanie, choćby przez zasiedzenie, jednak nie w głowie im prawne aspekty. Miejscy traperzy nie przywiązują się do materii. Wolą życie jeśli nie duchowe, to uduchowione. W płynie. Może dlatego chętnie trzymają się Rzeki?

wtorek, 18 czerwca 2024

Leżenie na boczku nie świadczy o skoku w bok.

 

    U wrót kościoła natykam się na zwłoki pisklęcia wielkości dorosłego szpaka. Gęś, kaczka… skojarzenia instynktownie dotyczyły drobiu. Łabędź ewentualnie. Spieszyła kruszyna do kościoła żeby się z grzechu pierworodnego wyspowiadać i nie zdążyła, czy może dopadła ją karząca ręka sprawiedliwości dziejowej i jakiś drapieżnik złożył ją w ofierze, tylko w ołtarz nie trafił z wysoka? Czarnuszka o gołych nóżkach (rym częstochowski niezamierzony) przemknęła pomimo, podobnie do pozostałych niewiast żyjących w cielesnym dostatku. Dostrzegam coraz więcej osób przezornie wyposażonych w nadmiarowe ciało. W gromadzeniu tkanek przodują kobiety, jako istoty pragmatyczne i widzące dalej, niż pochopni mężczyźni. Wojna idzie, albo inne licho.


    Rumiana pani, wystrzyżona na platynowego jeża, językiem przeliczała zęby, które jej pozostały po ubiegłej nocy. Na chodnikach i kładkach nad Rzeką pojawiają się kwitnące tulipany malowane spray’em w nieprawdopodobnych kolorach. Dziewczę w białej sukience za pośrednictwem ogniście czerwonej bielizny usiłowała coś przekazać towarzyszowi, jednak ten pochłonięty był obserwacją silnej drużyny kosiarzy, przemierzających betonowe skrzyżowanie z kosiarkami, żeby znaleźć jakiś niesubordynowany trawnik i wyczesać go na gładko.


    Drugi sezon usiłuję podglądać z rzadka pojawiającego się ptaszka mniejszego od wróbli. Szybki i płochliwy tak, że czasu brakuje, aby dokładniej się przyjrzeć. Trochę żółty, trochę zielonkawy… dzwoniec, zaganiacz, piecuszek, pierwiosnek, gajówka? Absolutnie nie sikorka.

sobota, 15 czerwca 2024

Porządek musi być.

 

    Zgodnie z alertem na południowe dzielnice miasta spadł deszcz. Punktualnie co do sekundy. Najpierw chemiczny, zbierający z atmosfery skażenia biologiczne i nieorganiczne, żeby kanalizacja ściekowa przetransportowała pierwiastki, minerały i substancję żywą. W drugim etapie deszcz zmywał kurzu z budynków, ulic, parków, a nawet cieków. Tu również kanalizacja miała odprowadzić urobek do zakładu odzysku. Każdy etap zajął zaledwie kwadrans i miasto zdawało się już łapać oddech. A przecież zostały trzy, intensywne płukania, każdy do dwadzieścia minut. Woda w obiegu zamkniętym była wychwytywana, oczyszczana i kierowana do powtórnego użytku.

    Równo trzecia trzydzieści komunikaty meteo wysłały informację SMS do mieszkańców o zakończeniu prac.

Rosół – zupa z rosy.

 

    Towarzysząca gościowi z milionem węży na rękach kobieta miała oczy mokre od łez, które z wysiłkiem starała się utrzymać pod powiekami, żeby nie posypały się po zatłoczonym autobusie. Dziewczyna, po brzegi wypełniona krągłościami reagowała co rusz na nerwowy tik, każący jej schować głowę w ramionach. Przy okazji strąciła z ramion kurtkę, odsłaniając pulchne ciało, które nie znało słońca. Młodzież poprzebierana za fikcyjne postacie literackie czekała na transport – jeśli równie nierealny, jak ich kreacje, to naczekają się do woli.


    Dzień kobiet o kształtach pełnych, mogących dać przykład bojom wypornościowym. Na skraju trawnika ktoś upuścił puszkę z farbą, która w zwolnionym tempie pacyfikuje okolicę czerwienią. Może to czas malowania maków pośród traw?

    Ciekawy, to archaiczna wersja słowa cieknący? Chemik, powiedziałby, że słabo cieknący, bo cieknący mocniej brzmiałby ciekowy.

Kracze iskra na skraju kry.

 

  Ruda rusałka z rumieńcem wsadziła rumaka do autobusu i przejechała pół Miasta, pilnując, by nie wierzgał pedałami i nie kąsał pasażerów kierownicą. Nie wiem, kto wysiadł bardziej zmęczony. Inna rowerzystka kręciła kółka czekając na zmianę świateł, jakby bała się dotknąć stopą chodnika.


    Kolarz o lwiej grzywie (mało używanej) nosił w uchu tyle metalu, że swobodnie wystarczyłoby go, aby przypiąć rower do latarni.


    Wybrałem sobie bardzo niestabilną i kapryśną Wróżbę Na Dzień Dobry, albo dobre dni kończą się i stoją w kolejce do Czerwonej Księgi gatunków zagrożonych. Dziś znów jej zabrakło. Jaskółki pogwizdują na zamieszkujące kościelne wieże gargulce, jednak z wrodzonej ostrożności czynią to z bezpiecznej odległości. Piękny kasztan jadalny kwitnie tak intensywnie, że korona zbliża się do pełnej żółci, a nie zieleni. Dwie wrony uparcie wyganiały gołębie ze schodów wiodących ku Rzece.


    Flirtujące pod kwitnącymi katalpami szczygły przeniosły mój umysł w krainę łagodności, na szczęście nie odbierając wzroku. Na środku chodnika ktoś zerżnął się widowiskowo i posadził kupę większą niż dużą, podpierając ją papierem toaletowym, żeby uniknąć dywagacji odnośnie jej stwórcy. Dziewczęta, odziane tak skromnie, że ich pośladki korzystają z uroków słonecznej kąpieli i zupełnie nieskromnych spojrzeń dorastających chłopców.

piątek, 14 czerwca 2024

Jałowiec, to bezpłodny facet, a kobieta, to jałówka?

 

    Bosonogi kloszard nauczał na skrzyżowaniu, korzystając, że przechodnie uwięzieni zostali nieprzychylnością świateł. Wątła cyganka tuliła się do wielkiej butli płynu do płukania, king-kongowi z rodowodem z siłowni coś zaszkodziło i wydalał na schody prowadzące do przejścia podziemnego… Delikatność ciężarnych jakoś uratowała dramatyczny nastrój całości.


    Na przystanku samiec alfa (lekko już zużyty) w bawełnianym dresie ukrył broń, sterczącą mu wyraźnie przez materiał. Szczęśliwie, nie trzymał palców na spuście, więc czmychnąłem, szczęśliwy, że nie na mnie czekał. Śliczna blondyneczka cała w czerni (baaardzo minispódniczka, kurteczka, torebka i wstążka we włosach też)zapewne była w żałobie, jednak minęła cmentarz i jechała dalej, więc może mi się zdawało? Ciekawe, czy miała czarne podniebienie… Choć tego nie odważyłbym się sprawdzać. Łatwiej było zidentyfikować kolor bielizny – i to nie przez domniemanie. Na szczęście powstrzymałem odruchy – dziewczę w trakcie jazdy chyba przebudowywało układ kostny, więc może to był organizm cybernetyczny. Przebudowa, bez użycia rąk dokonała się na odcinku jednego przystanku, a o sukcesie świadczyła lekkość, z jaką opuściła pojazd.

Strumień (nie)świadomości.

 

    Oboje obojętnie omijamy oboje.


    Młoda kobieta w zwiewnej spódnicy szła przez Miasto w wełnianej czapce i nie była to „stylówa” mająca oszołomić otoczenie oryginalnością, więc wyobraźnia sięgała od prozaicznej choroby uszu, aż po ciało przebywające w konkurencyjnych strefach klimatycznych – efekt klimakterium? Młoda była, ale czasy niepewne, więc może tylko podrasowana?


    Na wszelki wypadek zmieniłem ścieżkę ku codzienności. Chodniki (inne niż zwykle) krwawią identycznie. Najwyraźniej ubiegłej nocy znów miało miejsce pasmo nieustających sukcesów kozaczych, o jakich media milczą zawzięcie, żeby nie spowodować zamieszek.


    Przy uniwersyteckich budynkach zawodowiec wdmuchuje kurz historii w teraźniejszość z wielkim zaangażowaniem. Brygada czyścicieli, jak co rano uprząta zalegający wyspy gruz szklany. Mazurek z frytką w dziobie odpoczywa na balustradzie kładki, nieopodal ławeczki na której dosypia kloszard wielce aromatyczny. Przez hotelowe okno przygląda mi się ruda okularnica. Zerka to na śniadanie, to na mnie, a na twarzy ma koktail obrzydzenia i innych, równie niemiłych uczuć. Zmykam czym prędzej i wyłażę na chodnik z niewłaściwej (jak się wkrótce okazało) strony. Wpadam na wymalowaną kolorową kredą grę w klasy Z NIEWŁAŚCIWEJ STRONY! Tylko Cortazara można czytać od tyłu, albo od środka. Taką chodnikową grę należy toczyć przyzwoicie, inaczej zostanie się zbesztanym przez dziewczynkę z warkoczykami w tiulowej spódniczce w sam raz do jeziora łabędziego.

czwartek, 13 czerwca 2024

Wstęp do niczego. (bynajmniej nie do Nietzsche’go).

 

    Słowami nie należy szafować, szczególnie, gdy dotyczy słowa „szaleniec”, a obdarzony epitetem pełen jest życia i pasji. Prosta konstatacja logiczna łatwo wykaże absurdalność takiego stwierdzenia, gdyż, albo wygłosiliśmy mylną tezę i przyjdzie się wstydzić, albo (co gorsza) mieliśmy rację, a obdarzony, w odwecie, wepchnie nam nasze słowa w gardło i umieści głęboko między lekkomyślnymi półkulami mózgowymi. Więc nie. Nigdy i pod żadnym pretekstem, chyba, że zamierzamy stanąć do sparringu, gotowi na kontakt ze specjalistami od urazów czaszki. Naszej...


    Osobnik podejrzany o szaleństwo, na tydzień przed terminem porodu został porzucony przez matkę, a choć w skali Apgara swobodnie osiągał ujemne wyniki, zaskoczył lekarzy żywotnością, jakiej nikt mu nie winszował. Pytania o przetrwanie poza ustrojem matki, niemowlęctwo i okres dojrzewania wydają się nie na miejscu, bo osobnik był raczej milkliwy, niekomunikatywny i totalnie aspołeczny, choć może to niedoskonałe słowo, do którego lepiej się nie przyzwyczajać. Żywotnego młodziaka interesowało przetrwanie i czynił wszystko, żeby nie zmarnować szansy na ciąg dalszy życia. W momencie osiągnięcia seksualnej sprawności, przerzucił zainteresowania z własnego organizmu, na dowolny zewnętrzny. Nie miał oporów, ani nie był wybredny do tego stopnia, że ignorował płeć partnera do kopulacji. Natura w swojej mądrości miała się obronić sama, a w skrajnych przypadkach monokultury męskiej poradzić sobie ekstraordynaryjnymi rozwiązaniami. Panowie, na których Żywotniak ćwiczył talenty prokreacyjne na ogół woleli nie chwalić się własną uległością, panie, z natury bardziej delikatne, potrafiły pikantnym słowem podsumować jego wysiłki, jednak wyłącznie we własnym gronie.


    Cóż… zasadniczo – zapomniałem po co napisałem ów wstęp, jednak okrył się warstwą kurzu godną Pompei, albo kości wielkich gadów, więc porzucę go w chwili, kiedy nie wiadomo, cóż bohater, przy niechętnym być może udziale otoczenia osiągnął, albo i nie.

Złośliwostki na oślep.

 

    Zaraz nadejdzie zaraza z zarazkiem, raz za razem dzieląc się zrazem tuż za obrazem.


    Szczudłata (a takich w Mieście mnóstwo – gdyby były nabory do Tańca Szkieletów, pełna obsada w mig zapewniona) dziewczyna, jak co rano, biegła dość ciężko, usiłując (chyba) zrzucić biust i pośladki, jako ostatnie przyczółki, na których ukryły się smętne resztki tłuszczyku.


    Brodaty biegacz w delikatnych sandałkach stracił orientację i bezradnie rozgląda się, dokąd dalej biec, żeby hiobową wieść spod Maratonu donieść komu trzeba w satysfakcjonującym czasie. Sporo mu drogi musiało zostać, bo choć był zdyszany, to jeszcze nie śmiertelnie znużony.


    W centrum – remont hotelu, polegający na rozebraniu go i wybudowaniu od nowa, trwał nieco krócej, niż adaptacja parteru, dla efektu końcowego zakryta łopoczącymi reklamami, chwalącymi fachowość wykonawcy. Skoro jednak są specjalistami od zabytków istnieje skończone prawdopodobieństwo, że czekają, aż budynek stanie się elementem historycznym.


    Przed wejściem do niezbyt okazałej instytucji państwowej kłębiły się zwały sierści, jakby ktoś na śmierć wyczesał małego pieska, czy kotka. W ramach niezwykle wąskiej specjalizacji poszukiwacz surowców wtórnych spenetrował zielone kontenery, ignorując pozostałe. Wzgardził nawet reklamówką pełną puszek po piwie, grzecznie czekającą na szczęśliwego znalazcę, opierając się o przeszukiwany kontener.


    Pani o czarnych włosach miała coś w sobie, i tego czegoś bezdyskusyjnie było dużo. Być może dlatego stopy wsunęła w obuwie, które śmiało mogło stanowić fundament, nawet, gdyby tego czegoś jeszcze jej przybyło.

środa, 12 czerwca 2024

Czas wymierać. Chyba.

 

    Szybka akcja na akacji i wreszcie wakacje.


    Ona, mieściła w sobie moc kobiecości, on, dźwigał niebagatelne brzemię męskości, ciułane latami. Nic dziwnego, że ich dzieciątka już zaczęły gromadzić zapasy niewinności, stabilizujące ich postawę względem grawitacji.


    Umiarkowana gęstość karampuków na metr kwadratowy autobusu pozwoliła mi cieszyć się widokiem istot płciowo zdeterminowanych i nie skłonnych do mimikry. Bastion Sakwowy odzyskał przedwojenną urodę i kusi spacerem. Szczury eksplorują okolice podziemnego przejścia, ledwie udając, że boją się ludzkiej bliskości. Drobna kobiecinka walczy z naręczem psów rozpierzchających się każdy w inną stronę, emerytowany ksiądz podzwania kluczami spiesząc, by uwolnić Boga, na noc zamkniętego w zakurzonej świątyni, żeby nie pognał gdzie do knajpy i nie szalał wszczynając burdy, albo śpiewając pieśni masowego rażenia. Lipy zdezorientowane pogodą nie wiedzą, czy powinny dopiero zakwitnąć, czy już dźwigać owoce.


    Zerkam na dziewczęta niechętne tekstyliom, myśląc, że gdyby jedna z drugą zradykalizowały nieco podejście, musiałyby okryć ciała tatuażami, albo opalenizną, żeby nie siać zgorszenia publicznego wśród tradycjonalistów. A lato dopiero przed nami. Najbardziej zniesmaczone dorodnymi, młodymi ciałami zdają się być starsze panie, o sokolim wzroku i języku wyostrzonym przez lata treningu, potrafiące z daleka wydłubać najdrobniejszą niedoskonałość, bądź inną bezczelność bez umiaru.


    Niedobory szerokości i głębokości, indywiduum nadrabiało wysokością. Deficyt był potężny, więc musiało mocno się starać i wyszło cokolwiek karykaturalnie. Zupełnie, jakby pod spodniami, które praktycznie były bardzo długą spódnicą ukrywał szczudła. Wyżej było jeszcze dobitniej. Czerwona bluzeczka z siatki, na wysokości piersi ozdobiona serduszkami pod którymi mogłyby swobodnie zmieścić się całkiem udane piersi. Mogłyby, ale ich tam nie było, gdyż nosiciel zapomniał się wyposażyć w atrybuty w tureckiej klinice, a geny kazały mu nosić inny filigran. I to ma być współczesny facet? Ewolucja musiała skręcić w nie ten zaułek. Naćpała się?


    Co trzeba mieć w głowie, żeby napisami i malunkami trwale „ozdobić” całą buzię?

wtorek, 11 czerwca 2024

Mgnienia oka.

 

    Szczupluteńka pani uśmiechała się całą drogę do własnych myśli. A buzię miała jak księżyc w niecałe pół drogi od nowiu do pełni. Uśmiech, choć zalegał na wąziuteńkich wargach, to jednak był tak szeroki, że chmury postanowiły zachować wstrzemięźliwość.


    Karampuki, płci chwilowej, głoszonej mniej, bądź bardziej jawnie, pogrążone były w wewnętrznych rozterkach, albo studiowały zawartość wirtualnego świata, szukając sobie podobnych.


    Autobus dotarł do skrzyżowania, pełnego innych autobusów, wyczekujących na łaskawość sygnalizacji. Było ich najmarniej osiem, więc tłok na skrzyżowaniu był naturalną konsekwencją.


    Żeby nie popaść w monotonię, zastanawiałem się, czy przed ogólnonarodowym paroksyzmem miłości nieodwzajemnianej regularnie, chodniki krwawiły równie intensywnie i często. Może to figiel słabej pamięci, ale raczej nie. Tubylcy krwawią niechętnie, a jeśli już, to nie na bulwarach, czy na starym mieście, gdzie korzystają z miękkich uczuć, brutalność zostawiając na czas dyskotek.


    Dywagacje zakończyłem z ważkiego powodu. Na chodniku tańczyła do muzyki z słuchawek Wróżba Na Dzień Dobry! Widok mnie rozbroił, powalił i pozostawił w zachwycie, tym bardziej, że Wróżba uśmiechała się do siebie i podrygiwała nawet kupując ciepłe bułeczki, które później jadła w drodze.


    Wrony w szaroczarnych uniformach patrolowały chodniki, przyglądając się podejrzliwie wszelkim indywiduom i potencjalnym rozbójnikom. Za to pliszka siwa biegała bez ładu i składu tak szybko, że pojedynczych kroczków nie dało się podejrzeć i trzeba było zadowolić się całymi seriami. Pliszka ma zwyczaj poruszać długim ogonkiem w dość charakterystyczny sposób, uderzając nim lekko o ziemię, jakby sprawdzała grunt za sobą. Po co? Nie mam pojęcia – saper dźga ziemię przed nosem, a nie z tyłu.


    Ślimaki ślinią się widząc maki?

sobota, 8 czerwca 2024

Ratunku.

 

    Wciąż trafiam na wielce urodziwe niewiasty – trudno im odmówić tak wielkości, jak i urody.


    Spotykam również smarkule tak zuchwałe, że wstyd w całości zostawiają innym. Nie wiem, czy przyjmować narzucaną mi rolę zawstydzonego, lecz czasami czuję się mocno nieswój. Co jednak począć, kiedy spotykam kogoś z kucykiem na farbowanych na słomkę włosach, w sukience (czerń łamana na fiolet) do ziemi i adidasach o podeszwach pozwalających suchą nogą przekraczać cieki wodne? Ach – i ostatni drobiazg – istota fizycznie była facetem, choć wierzyć trudno. Jestem przekonany, że posiada zaświadczenie od psychiatry, że się mylę stawiając go/ją w szeregu płci brzydszej.


    W autobusie dosiada się do mnie pachnąca dezynfekcją pani, wyglądająca na emerytowaną samicę zawodowo uprawiającą uległość. Wymuszała na włosach młodość farbą, która zdążyła zardzewieć. Nosiła skórzaną kurteczkę, pod którą zgromadziła mnóstwo rutyny i trochę potu, bo dzień aspirował do miana letniego, a nawet cieplejszego niż letni. Niżej pani odziana była (że się posilę niewybrednym szyderstwem) w bieliznę i skórzaną spódniczkę – oba drobiazgi tekstylne prowadziły otwartą wojnę, licytując które zasłoni mniej. Twarzowej urodzie pani poświęciła mnóstwo uwagi, żeby ją namalować, naskórnie i podskórnie, a nawet ponitować co mniej przylegające fragmenty, żeby nie oddaliły się ze wstydu, podzwaniając metalicznie. Cóż. Okolice dworca, jak zwykle dostarczyły ekstremalnych wrażeń, a liczba oryginałów stale rośnie.


    Chłopiec był jeszcze dzieckiem, ale towarzysząca mu dziewczynka niepostrzeżenie stała się już kobietką. Jawny dysonans wieku dojrzewania nie przeszkadzał im wspólnie kwitnąć, sprawdzając nawzajem jędrność ud, czy czego tam sięgnęły opuszki bardzo ruchliwych palców.


    Dziewczę, obciążone tobołami, na przejściu dla piechoty celuje stopami w jaśniejsze prostokąty, jakby przeskakiwało nad przepaścią. Wstrzymałem oddech, nim bezpiecznie przebrnęło niebezpieczny odcinek i usiadło na popas na klombie.


Ekstrakt kompletnie (s)z czapki.

 

    Starannie wybieramy szczep, a kiedy już się zdecydujemy, poszukujemy szczepki do pobrania i niezależnego chowu. Jeśli się przyjmie owa szczepionka, trzeba przypilnować, żeby wraz z nią nie pojawiła się szczypawka, a jeśli mimo wszystko się zjawi, to nie ma się co szczypać, tylko walnąć ją szczapką.

piątek, 7 czerwca 2024

W rosnącym słońcu.

 

    Wygolone trawniki jałowieją i zniechęcają monotonią. Tam, gdzie nie sięgnęła kosa rozpleniają się cykorie i żmijowce, a każda z gałązek dziurawca wygląda jak słoneczny bukiet.


    Dziewczę objuczone plecakiem opiera się o przycisk stopu, więc autobus karnie staje na każdym przystanku. Kobieta o malutkiej główce obwiązanej czerwoną bandaną na poziomie bioder zbudowana jest tak, że grawitacja nie jest w stanie jej zignorować, czy zagrozić niestabilnością na rozlicznych wertepach. W potoku chodnika sprzątaczka o popielatych włosach odławia niedopałki, katalpy oszalały i kwitną powtórnie. Rzeka mętna, pełna piany i śmieci. Gęsta. Spokojnie można byłoby w nurcie uprawiać rośliny okopowe lubiące wilgoć do syta. Może ryż, albo japoński chrzan? Rzeka pożarła nawet poranną mgłę.


    Podkoszulek na ramiączkach, krótkie spodenki i kosmate niemożebnie kozaki? Jaka to pora roku, czy dnia?

O karampukach i nie tylko.

 

    Na stare lata, męskie upierzenie wędruje w dół głowy – z północy na południe, a migracja jest powszechna u przedstawicieli. Takie spostrzeżenie mógłbym uczynić kiedykolwiek, a uczyniłem dzisiaj. Być może nie pierwszy raz.


    Trotuary centralne zawłaszczyły zabiedzone cieleśnie niewiasty, chudziuteńkimi łapkami trzymające jeszcze chudsze papierosy, drobiąc kroczki na długaśnych nogach, którym także brakowało trzeciego (a może i drugiego) wymiaru. Mały pies czochrał grzbiet na granitowych płytkach, karampuk we wzorzystych rajstopach i krótkich spodenkach biegł(a) do tramwaju.


    Budowlaniec płci nieokreślonej przepasany kołczanem prawilności, żując gumę czeka na wsparcie, by uratować substancję przed upadkiem. W innych (onetowych) czasach znałem jednostkę niechętnie przyznającą się do płci własnej i zajmującej się odtwarzaniem piękna minionych epok, ale w budowlańcu nie rozpoznałem szalonego kota – powiedz, że to nie Ty?


    W ogródku nieczynnej jeszcze knajpy towarzystwo kontynuuje wieczór przy flaszeczce, nie przejmując się rosnącym w siłę dniem. Może czekają kolejnego wieczora, bo w godziwym towarzystwie czas mija niepostrzeżenie? Szczególnie, gdy ma się wsparcie płynnej energii. Nieczesany żywopłot irg przegryzał się po cichu przez plan Miasta, jakby po głowie chodziła mu przeprowadzka. Nie wiem, gdzie żywopłot ma głowę, bo ostrzegłbym śmiałka, że stare Miasto jest doskonałą miejscówką w porównaniu z innymi.


    Wreszcie kolejny autobus i kolejny karampuk całujący z miłością dziewczynę dwukrotnie większą od siebie. Miłośnik, po wnikliwej, choć dyskretnej obserwacji okazał się być nosicielem biustu, więc w autobusie kwitła jednoimienna miłość, nie robiąc sobie nic z otoczenia.


    - Wędlina, to pochodna wędzenia?

czwartek, 6 czerwca 2024

Taki ekstrakt to kompletna ppp… para(no i ja!).

 

    Pod parującym paradoksalnie parasolem, parka pardubickich partaczy, przez parkan przy parkowym parkingu podziwiała paradę półnagich partnerek parów Paragwaju.

Młodziaki.

 

    Młodziutka samiczka kosa przywędrowała na balkon i zacumowała na balustradzie krzycząc, że dzień piękny, a ja w domu siedzę. Aluzję zrozumiałem i czym prędzej pognałem na zewnątrz. Niebo upaćkane maziajami szalonego malarza, ludzie wątpiący w słońce, gołąb udeptujący koronę klonu, żeby wreszcie przestała być kulistą, psy układające kolejne warstwy zapachowe w charakterystycznych nieciągłościach spaceru. Rutyna codzienności.


    Wrotycze zuchwale okryły się żółcią kwiatów, ba! Zakwitł pierwszy tego roku wiesiołek uczepiony skrawka zieleni pomiędzy pasami ruchu. Kobieta w minispódniczce przemieszcza się rowerem, mając w pogardzie figle wiatru penetrującego intymność. Niepogodę mam chyba za sobą, co wnioskuję z wysypu niewiast w białym obuwiu. Na ławeczce z widokiem wrona położyła mięso z kością i najwyraźniej zamierzała ów krwisty ochłap pożreć, delektując wzrok panoramą najstarszej części Miasta. Na balustradzie dzielącej Miasto w płynie od Miasta w bardziej stabilnym stanie ktoś wywiesił dżinsy błękitniejsze od samego nieba. Rozmiar zawierał mnóstwo iksów, więc rzecz nie przeznaczona dla ogryzków.


    Pratchett napisał (nie gwarantuję doskonałości cytatu):

    - W ciele każdej grubej dziewczyny siedzi chuda dziewczyna i mnóstwo czekolady.

    Ja spotkałem taką, która musiała preferować czekoladę wytrawną, albo pikantną – przynajmniej tak podejrzewam po popisach wokalnych w dialogu z koleżanką, także wypełnioną czekoladą, choć raczej karmelową.


wtorek, 4 czerwca 2024

Pianie w pianie przy pianinie.

 

Do grzybów grzebania używam grzebienia,

A łopaty do łopotania łopianem.

Akomodując komodę,

Szuflą buduję szufladę.

Barkiem barykaduję barek,

Nim skwar zamieni go w skwarek.

Prąc na prącie,

Zginę w zgięciu,

Przeciętny we własnym przecięciu.

Biorąc bierną bierkę,

Ważka ważka rozważa

Czy ją zważę,

Gdy wreszcie ją zauważę

Ale, czy się odważę?