Jadę tym samym autobusem i jak zwykle zerkam na ludzi. Szybko, żeby nie obudzić podejrzeń o interesowność, czy apetyt na urodę. Przeciągam spojrzeniem najwolniej, jak wypada i kończę podobnie do pozostałych, gapiąc się niemal bezmyślnie przez okno, albo w detale wystroju wnętrza. Nuda skłaniająca albo do drzemki, albo wertowania kolejnych ekranów smartfonowych wieści z wielkiej iluzji świata. Trudno mi się pogodzić z taką obojętnością wymuszoną przez hipotetyczne podejrzenia. Tylko dzieci mogą zrobić coś bezinteresownie? Czy każda kobieta do której się uśmiechnę musi od razu obarczyć mnie obelgą, czy komentarzem pełnym epitetów? A facet zaczepiony spontanicznie musi od razu zewrzeć pięści i stanąć w pozycji bojowej?
Ech! Kolejny dzień i wciąż ta sama śpiewka. Jedyną odmianą może być rodzinka wracająca z gościny, albo licealistka, która zaspała i jedzie nie tym kursem co trzeba. Nieco zagubiona, pośród obcych, których zwykle nie widuje, bo jeździ z innym zestawem osób. Grymas chyba wypełzł mi na twarz, bo jedna ze starych dobrych nieznajomych na wszelki wypadek przesiada się i dołącza do tej rudej, której chyba zazdrości tak młodości, jak wdzięku. Musiałem wyglądać bardzo podejrzanie, skoro zdobyła się na tak jawną demonstrację. Żeby nagrabić sobie do reszty uśmiecham się – przepraszająco jak sądziłem, a wtedy w jej oczach zapala się gniew. Widocznie w uśmiechu odsłoniłem kły i zaraz zacznie zwoływać koalicję chętnych, żeby wydrapać mi oczy, albo chociaż wygonić z autobusu.
Jako przyszły banita wiem już, że ta pani zapamięta mi ów uśmiech do końca życia i stanę się tematem ploteczek w jej zakładzie pracy, a może nawet podczas domowego obiadu? Trudno. Nie jestem w stanie niczego zmienić. Jadę dalej i gapię się między własne nogi, obawiając się podnieść łeb, żeby nie eskalować. Włóczę się oczyma po tej podłodze, podgumowanej, brudnej, pełnej stóp nerwowo przemieszczających się od i do wyjścia, szukających wolnych miejsc, albo znajomych podróżnych, by przy zdawkowych uwagach o pogodzie dojechać do codzienności, traktując gawędę jako odmianę wytrącającą z monotonii. Mnóstwo butów. Brudnych i czystych, starych, wysłużonych, lecz zadbanych, czasem nowiuteńkich, na specjalną okazję. Z każdych dałoby się wysnuć opowieść o nosicielu. Szczególnie, gdy wyobraźnia podkarmiona nudą rutyny rozpaczliwie szuka zajęcia.
I wtedy dostrzegam półbuty damskie, wiśniowe, jak określiłaby je kobieta. Lecz ja dostrzegam przede wszystkim rozwiązane sznurowadło ciągnące się za niskim obcasem. Wystarczy chwila, żeby ktoś przydepnął sznurówkę i nieszczęście gotowe. Zanim pomyślałem tyłek miałem już w powietrzu. Wstałem, zrobiłem krok, czy dwa w stronę owego buta. Nad nim rajstopy, rąbek spódnicy, płaszcza i gruby szal, a jeszcze wyżej twarz. Wypłukana z uczuć, obowiązkowo obojętna i matowa. Na pewno dysponowała doświadczeniem życiowym i towarzyskim – może nie wiekowym, lecz dobiegającym połowy tego okresu. Mogła się podobać, choć pewnie coraz częściej mierzyła się z kąśliwymi komentarzami. Przeciągnęła wzrokiem przez moją twarz i pewnie zapomniała mnie, zanim na dobre zauważyła. Dopiero gdy przykląkłem przed nią i schyliłem się, by zawiązać sznurowadło jej sylwetka zaczęła wypełniać się życiem.
- Och! - wymsknęło się z niej słowo zaskoczenia.
- But się pani rozwiązał, więc... – uniosłem wzrok akurat, żeby zauważyć, że nie poruszając głową, samymi oczami sprawdzała, czy każdy widzi, jak przed nią klęczę i wiążę but.
- Och! - najwyraźniej jej organ mowy zawiesił się i powielał to, co zdołało się przedrzeć przez struny głosowe. I tylko oczy rozbiegane na wszystkie strony sprawdzały efekt. Może do podjęcia decyzji o właściwej reakcji na moją bezkompromisową pomoc potrzebowała potwierdzenia z zewnątrz?
Na zewnątrz cisza zgęstniała, a jeżeli stopień wyższy od cicho istnieje, to właśnie się materializował, z sugestią, że jeszcze ciszej, to już na pewno się nie da. Chyba wszystkie kobiety w autobusie patrzyły na nią i na mnie. Na nas, choć uzurpowanie sobie części wspólnej, to zuchwałość nieuzasadniona niczym więcej, jak kawałkiem sznurka, który skończyłem właśnie wiązać, by podnieść się z kolan. Kilka pań westchnęło, jakby dyskretnie musiały zazdrość wydyszeć, jedna ukradkiem rozwiązywała bucik licząc niekoniecznie na mnie, lecz na dobrze zbudowanego byczka stojącego trzy kroki od niej. Pewnie podkochiwała się w nim platonicznie i teraz zwietrzyła szansę. Blondynka siedząca obok wyraźnie zazdrościła jej sznurowanych butów, choć sama nosiła piękne buty na obcasie, jednak zapinane na klamerkę. Ona z kolei miętę czuła do pana, który jechał tyłem do mnie i zapewne nie dowie się nigdy, że wzajemność miałby gwarantowaną, gdyby tylko odważył się odezwać.
- Dziękuję – szepnęła zarumieniona pani, której doświadczenie najwyraźniej nie miało możliwości skonfrontowania się z podobną sytuacją, lecz wzrok obcych kobiet zrekompensował jej zaskoczenie z dużą górką – To bardzo uprzejme z pana strony, ale ja już tutaj wysiadam…
Węzłowy przystanek wypluł nie tylko ją, ale i połowę pasażerów. Ja wysiadłem dwa przystanki później, zmierzając ku rutynie i zapomniałem o drobnym wszak incydencie. I pewnie nie pamiętałbym tego zupełnie, gdyby świat się wtedy skończył. A tak? Następnego poranka, jak zwykle czekałem na autobus i kiedy dotarł, wsiadłem. Linia którą jechałem dopiero rozpoczynała bieg, więc mogłem grymasić z wyborem miejsca. Lubiłem jechać przy oknie, przodem do kierunku jazdy i patrzyć na pasażerów, choć po wczorajszym zwarciu dzisiaj trochę brakowało mi śmiałości. Tym bardziej, że na następnym przystanku wsiadła ta, do której się tak nieszczęśliwie uśmiechnąłem obnażając kły. Zerknęła (chyba wyzywająco) i usiadła twarzą do mnie zakładając nogę na nogę. Na stopach miała półbuty, lecz tylko jeden był zawiązany. W drugim sznurowadło kołysało się w rytm kołysania się stopy. Usiłowałem zachować powagę, udając, że nie widzę dyndającego sznurka i rozglądałem się po wnętrzu. Ponad połowa kobiet w autobusie założyła sznurowane buty i każda, ale to każda jeden miała rozwiązany.
I nagle się okazuje, że ten mały świat, który codziennie mijamy, a który potrafi nagle pęknąć w najzabawniejszą, najbardziej ludzko-nieporadną stronę. Ten orszak rozwiązanych sznurowadeł, jakby ktoś wreszcie odważył się przyznać, że potrzebujemy czyjejś obecności bardziej niż udajemy. I że czasem jedno klęknięcie w autobusie zmienia całą choreografię dnia. Już wiem dlaczego lubię sztyblety.
OdpowiedzUsuńskoro opowiadanie w czymś Tobie pomogło, będę chodził napuszony i puchaty. i niech się obrażają, gdy kieł wyjrzy na światło dzienne.
Usuń