środa, 7 marca 2018

Bajka o kolorach.


W kategorii „jasność” ów dzień gotów byłby przegrać z niejedną nawet nocą. Najchętniej chyba zostałby gdzieś, na dłuższy czas, zamiast zaszczycać świat własną niedolą. Światło szwendało się jakoś tak bezładnie, krętymi drogami omijając rzeczywistość, z sugestią śmiertelnej choroby, albo znużenia bliskiego agonii. Najwyraźniej stan ten był wysoce zakaźny, bo oblicza ludzkie straciły całą głębię i stały się konturami zalewie naszkicowanymi czarną kreską. Nawet czerń była spłowiała i energooszczędna, wsobna, skupiona raczej na martyrologii własnej, niż na nadążaniu za konturami idącymi po chodnikach skaleczonych zębem czasu. Małe pieski i dzieci stanowiły jedyną oazę barwnego życia, jednak na potłuczonych, nierównych płytkach chodnikowych małe pieski i dzieci zdarzały się bardzo rzadko.

Schwytałem pod lewą dłoń elewację zmuszoną do wspominania świetności starszej ode mnie i patrzyłem jak ręka pokrywa się wilgotną rdzą zmurszałej cegły. Szedłem pilnując elewacji, żeby nie zabłądzić w świecie rozmazanym, w niedokończonym obrazie, który malarz porzucił, żeby pójść z dziwkami na wódkę i śmiać się w głos, rozstrzeliwać rubasznym śmiechem konwenanse, bzdurne mniemania i pozory. Kreski – moje kreski czernią przyszpilone do obrazka tępo i niechętnie ruszyły za mną, a na chodnikach czyhały mroczne nieszczęścia i niedopowiedzenia. Aluzje. Powinienem wziąć jakąś laskę, pejcz, cokolwiek, żeby pogonić tałatajstwo, ale nie chciałem już wracać, bo przegapiłbym ten dzień całkiem.

Może to głupie, jednak elewacja była zatwardziałym tubylcem i nawet fantasmagorie malarza po nielegalnych używkach nie miały odwagi unicestwić nestora. Maźnięta z gestem perspektywa sugerowała najbliższe skrzyżowanie, z tych znanych, przewidywalnych i tak oczywistych, jak piekarnia pachnąca wypiekiem. Ścierałem naskórek o cegły, lecz zabrakło mi odwagi, żeby wypuścić z dłoni oazę, punkt orientacyjny. Zupełnie jakbym szedł labiryntem, do którego bało się wejść światło. Szedłem, a wokół mdlały i bledły kontury sąsiadów, samochody w spirali spalin znikały jeszcze szybciej, choć bardziej smrodliwie.

Kreski nóg czepiały się płytek chodnikowych, niechętnie posuwając się naprzód, jakby żebrały o zatrzymanie, ale bałem się. Bałem się, że stojąc nogi zamienią się w filar lampy ulicznej, wygasłej, smutnej jak stara dziwka, która złudzeń już nie ma żadnych, lecz stoi ostatnią iskrą nadziei złudnej, że światło jeszcze zaświeci i dla niej. Tłumaczyłem nogom niezbornym, że w klasy grać na płytkach trzeba, bo malarz w końcu zlituje się i doda życia, treści i konkretów. Byle tylko nie dać się pochłonąć, nie dać wyssać w czerń niebytu. Zostać, bo obraz potrzebuje detalu. I uzasadnienia, choćby nie mającego aspiracji do wielkości, czy logiki świata pięciu zmysłów.

Kiedyś wróci. Malarze wracają, bo żadna wódka i żadne dziwki nie ugaszą pożaru głowy, żadna chwila nie odbierze poecie czucia. Może ją tylko wzmóc. Dlatego podnoszę nogę z wysiłkiem, chociaż ona przypomina mi wędrowca pustynnym pragnieniem pokonanego, leżącego w iluzorycznym cieniu wydmy piaskowej. Ciągnę nogę, żeby dojść tam – na róg ulicy, do knajpy bez kategorii, do malarza pośród bylejakości zakotwiczonego, przyszpilonego gwoździami kieliszków do stołu o politurze startej w mapę nieistniejących kontynentów. Chcę dojść tam i skląć go głośno za tutejszy brak życia. Za to, że uciekł na zbyt długo, a tu…

Idę, kroki stawiając niepewne, umordowane, znojne. Cień psa nawet ogonem do mnie nie zamerdał, tak bardzo sił już mu było brak i leżał naśladując burą kałużę, której parować się nie chciało, ani chlapać na spodnie. Powielałem kroki, chociaż buty zostały w pół drogi, chociaż kadłub stracił kształt. Co tam kształt – marynarkę i portfel też stracił i wcale nie była to zasługa tubylców, którzy na swojakach raczej trofeów nie pozyskują, tylko owej dusznej (może bezdusznej?) chwili, tego dnia bez właściwości, okolicy wymazywanej gumką obojętności i nieuwagi.

Minąłem płot, który już się przewracać zaczął i udawał spękania w chodniku, który remontem nie był dotknięty ni razu, na niedokończony szkielet budowy chylący się ku upadkowi nawet w prawdziwy dzień wolałem się już nie przyglądać ze strachu. Przeskakiwać imaginacji sił już nie miałem i brnąłem przez błota i psie gówna, niesprzątnięte rzygowiny po większej libacji na bogato, bo rozsypane groszki kostek sugerowały warzywną sałatkę – tę, która stała się niezbędną imieninową tabletką oczyszczającą organizmy z nadmiaru alkoholu w całej okolicy, a może i szerzej nawet. Mijałem halucynacje, bełkoty, jęki i klaskania. Mijałem łopoty i skamlanie. Brzęk i warkoty. Mijałem świat dźwięków spakowanych już w worki i wykręconych z rzeczywistości – one już czekały przy krawężniku aż przyjedzie śmieciarka i je wywiezie na wysypisko.

W zasadzie oczy przestawały być potrzebne, bo nie było już na co patrzeć – świat spakował się, kształty straciły znaczenie, barwy popadły w skrajny monochrom, czas podkulił ogon i zwiał widząc rozmiar beznadziei. A ja brnąłem i kląłem w głowie malarza za tę jego beztroskę i brak szacunku dla życia. Dłoń miałem już startą do krwi i gdyby kolor istniał snułaby się za mną czerwona smuga mozołu. Poniżej parterowych okien, po skrzydłach bram olejową farbą malowanych tak grubo, że wewnątrz drewno nie było już koniecznością. W końcu ręka wpadła mi w coś, co byłoby otwartymi drzwiami, a nogi potknęły się na mgle schodów trzech zaledwie. Przekroczyłem próg i wszedłem do życia. Do kolorów i hałasu. Do smrodu i braku taktu.

Malarz ustawił martwą naturę z butelek, kufli i pomniejszych szkieł, przesypał całość piaskiem z niedopałków, ozdobił biustonoszem pani, która podobać się mogła tylko bardzo wyrafinowanemu umysłowi i najwyraźniej umysłem tym dysponował malarz, bo pani odwdzięczała się krwistoczerwonym, spoconym uśmiechem z obietnicą, że gotowa jest na więcej niż wszystko, żeby ta chwila trwała. Męska część galerii udrapowana była w pozach zbliżonych do horyzontalnych, jako te Odaliski czekające na zbawienie, a zbawienie barman o zaropiałych oczach właśnie nalewał do szczerbatych kufli fałszując pod nosem pieśni masowego rażenia.

Złapałem go za klapy, a raczej za szmaty na wysokości, gdzie klapy mogłyby się znaleźć i ciągnąłem go pośród skowytu półnagiej muzy do wyjścia. Poziome towarzystwo usiłowało przypomnieć sobie, czy dysponuje oprócz kadłuba jakimiś końcówkami umożliwiającymi uniesienie łba ponad płaszczyznę stołu i zorientowaniu się w sytuacji – nie przejmowałem się tym absolutnie, bo proces orientacji powinien zająć jakieś dwanaście godzin, plus kolejne osiem na reakcję. Ciągnąłem malarza, bo tu, w tej knajpie, kontury odzyskały płynność i uzasadnienie, jakby malarz powagą własnej obecności namaścił je istotnością.

Wypchnąłem go na zewnątrz i wróciłem po farby. Siedział na schodach, które usiłowały dla niego skrystalizować się w jakąś sensowną całość i nawet zaświecić żółcią kafli. Wcisnąłem mu w ręce pędzle i sztalugi, farby wysypałem na kolana, a on wciąż za głowę się trzymał i jęczał nad niedolą świata. I pewnie jęczałby tam do końca świata (czyli całkiem niedługo), gdyby nie muza, która wyszła i piersiami otuliła mu kark, spękanymi dłońmi głaszcząc siwiejący, jęczący łeb. Szeptała przy tym piękne obietnice brudnymi słowami, bo innych nie znała. Patrzyłem na nią z rosnącym podziwem, bo świata poza nim nie widziała i zdawała się nie przejmować, że jej własne kolory zanikają, że kontur staje się mdły. Szeptała mu swoje nadzieje bez końca, aż wziął pędzel i pierwszą kreskę postawił. Niebieską. Żeby dzień odzyskał znaczenie. I drugą żółtą, żeby wróciło światło i pomogło odnaleźć zaginione zakamarki.

37 komentarzy:

  1. O matko! Cóż za ponury obraz z odrobiną nadziei na samym końcu!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nawet piwem nie udało się dnia rozjaśnić - co robić...

      Usuń
  2. Malarz powinien był zacząć od pomarańczowych fantasmagorii.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. idź i mu powiedz.
      każdy na gotowe czeka...
      do czegóż potrzebne są pomarańczowe fantasmagorie? do drinków z parasolką?

      Usuń
    2. Pójdę i mu powiem!
      Ale po cóż od razu parasolka?

      Usuń
    3. może padać zacznie... żeby drinka za bardzo nie rozcieńczyć

      Usuń
    4. To brzmi rozsądnie. Ewentualnie żeby go słońce nie wysuszyło.

      Usuń
    5. albo kto nie napluł... ble...
      ptacy też potrafią być niewdzięczni i celni nad podziw.

      Usuń
    6. Z tym, że gdybym miała wybierać między naplutym a naptakanym, wybrałabym raczej to drugie.

      Usuń
    7. ja wybieram parasolkę.

      Usuń
    8. Wybór, o którym mowa, parasolki nie przewidywał.

      Usuń
    9. przewidywał - na samym początku - dopiero później opcje zaczęły się mnożyć, bo zapytałaś po co parasolka. i wysypały się rozwiązania, a co jedno to bardziej dramatyczne.
      ale - nieważne - mnie bardziej interesują pomarańczowe fanaberie.
      dlaczego pomarańczowe?

      Usuń
    10. Ponieważ jest to kolor radośnie energetyczny i mój ulubiony -> vide -> mój blog.

      Usuń
    11. myślałem, że fanaberie mają takie widmo.

      Usuń
    12. Fanaberie to nie wiem. A moje fantasmagorie są pomarańczowe.

      Usuń
    13. A ja już Ci naubliżałam. Płeć chyba determinuje spostrzegawczość...

      Usuń
    14. najwyraźniej. dziękuję.

      Usuń
  3. Bajka nie bajka, ale koloryt bardzo realny. Tylko nie każdy może Malarza znakeźć i to jeszcze z taką Muzą.

    OdpowiedzUsuń
  4. Kolorów w naturze brak, więc ja dziś mam ich na sobie sporo, dla równowagi...ducha:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dorzucę uśmiech, żeby Ci nie spłowiały zbyt szybko.

      Usuń
  5. Mam ochotę zapłakać..."ścieka wilgoć po sercu"... "do łezki łezka, aż będę (jak kreska) niebieska".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tylko dlatego, że nie napisałem , że żyli długo i szczęśliwie?
      czy chodzi raczej o ten fragment z miodem i mleczkiem?

      Usuń
  6. Nie mogłeś tego napisać, bo skąd mogłeś wiedzieć, czy żyli,
    ale on taki pogrążony, w niemocy i ona taka... uwieszona.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a mi się wydawało, że ogranicza mnie wyłącznie wyobraźnia i wola.
      przynajmniej tutaj.

      Usuń
    2. nawet one nie mogą Cię ograniczyć - nie daj się
      ale kolorów mógłbyś dodać

      Usuń
    3. byłem na spacerze i zastanawiałem się raczej nad ich zmniejszeniem, rozmyciem, rozpłynięciem.

      Usuń
    4. brak kolorów gotów zainicjować ciąg dalszy. nie wiem, czy chcę.
      ale to dobre miejsce do składowania pomysłów.
      malowany świat, który trzeba podpierać każdego dnia, żeby się nie rozpłynął...

      Usuń
    5. kiedy jest dobrze, nie trzeba niczego dodawać, nie ma potrzeby ubarwiać

      Usuń
    6. drobny pomysł może urosnąć do czegoś więcej niż malutkie opowiadanko.

      Usuń
    7. ważne, że się urodził, niech rośnie i rozwija pod czujnym okiem :)

      Usuń
    8. oby nie sczezł. niech się pasie - w końcu poligon

      Usuń
    9. też/już, na wszelki wypadek uciekam

      Usuń
  7. Po przeczytaniu natychmiast zapragnęłam pomalować paznokcie na różowo, posłuchać Zenka Martyniuka i narzucić na siebie coś krzykliwie kolorowego...niestety, przypomniałam sobie, że mam w szafie jedynie czarniejszy odcień czerni. :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wyrzuć szafę i kup inną - z pozostałymi kolorami.
      a lakiery do paznokci produkuje się chyba w nieskończonej palecie, ale jednostkowo - choćby tysiąc dłoni pomalowanych zobaczyć, to każda innej maści.

      Usuń