środa, 21 marca 2018

Do rana(y).


Gnałaś mnie. Słowami bardziej dotkliwymi od pejcza gnałaś mnie po kres moich sił. Bezmyślnie biegłem, z plecami pociętymi do krwi twoją nienawiścią. Biegłem sam nie wiem dokąd, chyba biegłem byle dalej, żeby twój głos docierał do mnie w mniejszych decybelach, niż dociera do tych nieszczęśników, co domy na końcu pasów startowych wielkich lotnisk zbudowali i płodzą kolejne pokolenia już w łonie matki pozbawione słuchu.

Nie sądziłem, że słowami można aż tak. Że można niedopowiedzianym zdaniem skazać na wieczne potępienie, bez odwołania, bez wyroku nawet, bo przecież wyrok zawiera się pomiędzy kto-komu-za co–jak odpokutuje. Zabrakło zbyt wiele. Zostało tylko ja-odpokutuję.

A potem już biegłem. Każdym zmysłem biegłem daleko, najdalej jak tylko umiałem i najszybciej. Przedzierałem się przez zasieki, przez naturę nieuczesaną, albo tłumy zimno-obojętne. Biegłem, jak się biegnie, kiedy przerażenie nie spęta mięśni kwasem mlekowym, lecz oddech odbierze i argumenty.

Uciekałem. Najdalej, jak pozwoliła mi moja fizyczność, chociaż psychika błagała mnie o więcej wysiłku. Żebym jeszcze krok choć jeden do przodu. Biegłem, jak biegnie ostatnia z nadziei, kiedy goni ją stado wilków, a przecież mnie goniły tylko słowa bezlitosne. Okrutne słowa. Twoje.

Kiedy usiadłem wreszcie na jakimś kamieniu porzuconym bezpańsko na skraju drogi (a może celowo, tylko ja małym umysłem nie dałem rady rozpoznać przeznaczenia?) i dyszałem swoją skargę i cierpienie, to przecież wciąż nie potrafiłem dociec – dlaczego? W imię jakiej idei ścigałaś mnie tornadem słów drapiących bardziej niż drut kolczasty, czy nici portugalskiego żeglarza – aretuzy tak jadowitej, że zanim się ją dostrzeże już można zarazić się zgonem w męczarniach niepojętych?

Dyszałem w przestrzeń swój strach i niedowierzanie, bo przecież jeszcze wczoraj byłem NAJ. Cynik gdzieś we mnie siedzący pokiwał głową ze zrozumieniem – dzisiaj też, tylko zmieniłem szalę i stanąłem na drugim końcu skali. W jeden krótki dzień udało mi się niepojęte – stałem się człowiekiem bez zalet, bez jakiegokolwiek punktu zaczepienia, przy którym można byłoby powiesić najmniejszy z możliwych plusów, choćby lekko naciągany stronniczością jury.

Nic z tego. Jury jak monolit – jednoznacznie negatywne. Totalnie zniesmaczone mną i jadem ma porośnięte wargi ilekroć w moją stronę skieruje usta lub wzrok. Trochę współczuję, bo zapewne doskwiera i może zakończyć się jakąś brzydką, trudną do uleczenia infekcją, jednak jest to współczucie z dna mnie pochodzące, bo przecież na wierzchu kipię z niedowierzania.

Popełniłem wspólnotę. Nie na chwilkę jedną, lecz na czas doskonale rozpoznawalny w kalendarzu i nagle – cóż – chyba kłamcą idealnym byłem, kameleonem, magiem lub hipnotyzerem, który potrafił każdy defekt skryć za plecami tak, że nawet garbem nie wystawał spoza pleców – aż do dziś.

Bo dzisiaj eksplodował jak islandzki Eyjafjallajökull i nie pozwoli światu na przyszłość najbliższą, dopóki jego rany się nie zaskorupią, a rozpacz nie spłynie na powierzchnię ciemnym, gorącym prześcieradłem brudów wyplutych w ferworze nieposkromionym.

Nie wiem, gdzie skryć się mam przed tym żarem, żarliwszym od gorączki modlitw neofity, bo przecież ani przychylnym mi nie jest, ani chwilowym. Eskalacja i czerwone oczy, kiedy myśli stoją w sprzeczności ze słów rozumieniem, kiedy potrzebą chwili jest pejcz – bykowiec wielokrotnie przesiąknięty pasjami zrealizowanymi po ostatni oddech błagającego o zrozumienie.

Uciekłem w popłochu się ubierając i poprzez nieznane, na ogół niegościnne ostępy, poprzez ulice mnie-nie-pamiętające-takiego, biegłem, zatrzymać się nawet nie próbując, ani zwolnić. Dopiero, kiedy głogi jakieś, dziko wyrosłe, poszarpały mi twarz, że ciepłem czerwieni spływać zaczęła przyszło opamiętanie, kroku spowolnienie, bo już pościgu nie widać, choć na niebie wciąż cumulonimbus zwiastuje apokalipsę bliższą niż czas potrzebny do uspokojenia oddechu.

Zszedłem nad rzekę wody się napić i o drzewo się oparłem, które niewzruszonym jest stoikiem i każde nieszczęście znosi w pokorze, kiedy ja, pochopny, niestabilny i rozgoryczony noszę w sobie mniemania tygrysem szablozębnym, co mi tkanki i sumienie kąsa bezlitośnie szarpiąc na fragmenty, które zdoła połknąć nim się udusi z braku powietrza – mojego powietrza, bo i to mi zabiera ów tygrys we mnie rozpierający się i chłoszczący mnie ogonem na odlew, a twarz mi puchnie od ciosów i krwią się napełnia czekając aż skóra nie wytrzyma i eksploduje.

Jeszcze wczoraj człowiekiem byłem. Miałem właściwości, cechy i charakter. Dzisiaj zniknęły wszystkie. Nagle. Zupełnie, jakby ktoś nocą je odparował, wyfiltrował, przecedził przez sitko i oddał sąsiadom, znajomym, kolegom z pracy, czy szkoły, dawnym kochankom, a nawet pierwszej miłości, która dzisiaj na Sri Lance popełnia wieczne lato w towarzystwie przepięknie opalonej wdowy - tancerki wciąż być może. Każdy ze spotkanych ludzi potrafił choć jedną zaletą pokalać swoją niegodziwość, tylko ja jeden… Zupełnie nie…

Uciekałem od słów goryczą i złością nafaszerowanych bardziej niż strong man odżywkami. Uciekałem od pasji z jaką potrafiłaś rozstrzelać ciszę tak dokładnie, że uciekała trzy kroki przede mną i gdyby mogła bez wstydu kieckę zadrzeć wyżej, to nie dogoniłbym jej wcale. A teraz – dyszymy razem – ona, siedząca w cieniu zaginionego zaułka, zawstydzona, że sama siebie zbrukała charkotem zaschniętego gardła, a obok ja - swoją przemianą niepojętą zdumiony, tym przepoczwarzeniem w stronę przeciwną,  niż larwa motyla w owada budzącego podziw się zmienia…

A kiedy wreszcie ostygł na mnie pot, kiedy myśli przestały grozić erupcją i zaczynały warstwami pokładać się ze zmęczenia zrozumiałem, że jestem bezdomny. Że wracać trzeba mieć dokąd, a ja nie mam. Owo dokąd jest tu, gdzie się obecnie znajduję i pora gniazdo uwić, bo noc blisko, a świat niekoniecznie przyjaznym będzie kolejna chwilę. Gotów zapomnieć, albo nie zauważyć paprocha – skazy na zbliżającej się nocy.

Nie miałem sił. Zawinąłem w kłebełek własne ciało, jakbym był płodem niepoczętym jeszcze, schwytałem własne kolana ramionami, żeby mieć coś, do czego można się przytulić i szeptałem kolanom obietnicę, że już jutro będzie lepiej, że zaświeci dla nas to samo słońce. Całowałem własne kolana i łzami oblewałem policzki wciąż krwią nabiegłe, żeby ostygły.

Cisza nieśmiało przytuliła się do moich pleców i może mi się zdawało, ale chyba szepnęła „dobrej nocy”, więc może… Przykryła mnie sobą, łkając jeszcze ostatnimi spazmami, ale została ze mną, jakbym jednak posiadał chociaż jedną zaletę wystarczającą, by nie uciekać ode mnie po kres tchu.

Westchnąłem na raty, cyfrowo niemalże, łykając powietrze kwantowo, skokami. Powietrze wilgoci pełne i smaków nierozpoznawalnych. Obce, ale nie wrogie. Nieoswojone i tak dalekie od codzienności, że oszałamiało mnie swoją egzotyką. Pachniało. Niepojętym pachniało. Wykluczeniem wczoraj, świeżo kupionym kalendarzem, w którym poranek nadchodzący miał się stać dniem pierwszym. Kolejnym pierwszym dniem życia. Potrafię żyć bezgłośnie? Potrafię żyć jutrem? Tym, w którym wczorajsze obelgi staną się tylko kartką wydartą z kalendarza sumienia bezpowrotnie? Żyć bez i pomimo? Najdalej, jak tylko się da – poza zasięgiem słuchu? W objęciach ciszy… Ona już tu jest – ze mną zasnęła właśnie.

17 komentarzy:

  1. Ciiii, śpijcie. Po takiej burzy sen jest dobry. Dopiszesz przebudzenie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. lubię niedokończone historie, więc nie - nie dopiszę
      może gdzieś już jest ciąg dalszy

      Usuń
  2. Zostawiłam komentarz, ale się ulotnił. A był taki, że... do rany przyłóż. Trudno, niechże przemówi cisza.

    OdpowiedzUsuń
  3. Słowa ranią, drutują, kaleczą i zabijają. A po tych kłótniach nastaje cisza. Jeszce groźniejsza i ta dopiero jest niepokojąco burzliwa.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Czasem dobrze jest przestać być... człowiekiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a zacząć być czym? walizką wystawioną za drzwi?

      Usuń
    2. Niekoniecznie. Raczej cyborgiem.

      Usuń
    3. nie jestem pewien, czy odnalazłbym się w takiej roli.
      artystycznie jestem raczej kawałkiem drewna, a nie terminatorem

      Usuń
    4. Natomiast życiowo najlepiej sprawdza się przepoczwarzenie w gnidę. Tacy zawsze mają najlepiej w życiu!

      Usuń
    5. przepoczwarzanie się również nie jest moją domeną - gotów jestem nie poradzić sobie.
      jak mawiał mój znajomy - w sprawach drobnych jestem uczciwy...
      a grube sprawy chyba mnie omijają

      Usuń
    6. To nie propozycja, to tylko wskazanie możliwości, odpowiedź na postawione wcześniej przez Ciebie pytanie.

      Usuń
  5. Przed słowami można uciekać, a można wrastać w fotel coraz głębiej i nie móc ruszyć nawet powiekami...a łzy tak bardzo chcą się wydostać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. można uciekać nie ruszając się z miejsca

      Usuń
  6. Witaj, Oko.

    "Cisze spadają w dłonie bogactwem za darmo,
    w szept mgieł schodzą strumienie w cierpkich błyskach noży.
    Można nic nie mówić,
    w chmurach się położyć,
    wędrować..."
    ("Hellada" K.K. Baczyński)

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń