poniedziałek, 26 marca 2018

Dokąd... a może skąd?


Wciąż nie wiem, czy szukałaś, czy wracałaś...

Lewą stronę porastał sosnowy las. Dumny, prosty i strzelisty. Zbyt układny, żeby włosy potargać, bo sosny zdążyły pozbyć się na wietrze historii tych gałęzi, które gotowe były głaskać ludzi, gdyby się tacy pośród drzew zdarzyli. Sosny zrzucały igły wystarczająco długo, żeby wygładzić teren do równiny latem pachnącej ciepłą żywicą. Las, zbyt młody jeszcze na jagodzianki rosnące po kolana, czy wrzosy o korzeniach, z których wystrugać można by cybuch do fajeczki, wieczorem palonej na ławce przed widnokręgiem mroczniejącym. Ot – las – dorosły, lecz absolutnie wiekowy.

Po prawej dziczał młodnik, nawiedzany przez plankton leśny i skrywający w gąszczu wstydu wilgoć, butwiejące pnie i korzenie, albo krzewy kolczaste tak bardzo, jakby miały być wendettą każdemu, kto się w pobliżu pojawi. Niedojrzałość, ledwie od człowieka większa, po pępek wyścielona przyrodą szukającą słońca i wspiętą na wyżyny ewolucji, przegrywała właśnie ze świerkami, z samosiejką brzozową i nielicznymi bukami, które musiały dziki przynieść, roznosząc niedokładnie strawione nasiona gdzieś z pobliża, bo przecież dzik nie jest mustangiem, czy wielbłądem i nie przemierza przestrzeni w siedmiomilowych butach.

Środkiem toczyła się wstążka zmurszałego asfaltu tak starego, że czarnym już być nie chciał, tylko smużył się szarością, ubytkami ostrzegał, że natura znów wygrała z ludzkim zmysłem porządkowania przestrzeni i tą symetrią płaszczyzn ubogą, jak myśli powtarzane w szkołach echem jednostek zniewolonych ideą poprzedników, sprowadzającą świat do kilku wymiarów i paru punktów podparcia. Minimalizm wystarczający do trwania, ograniczenie zdolne przeżyć trzy-czwarte życia ciała, wygodnictwo sprowadzające wszystko do układu współrzędnych i negujące jakąkolwiek nadmiarowość, czy oryginalność.

Środkiem ty – bosa, w dżinsach zaledwie i tylko w dżinsach, co dla mnie niezrozumiałe, bo przecież… bez nich na tej wstędze wyglądałabyś jeszcze piękniej, a tylko z nimi i tak nie zejdziesz w odmęty lasu. Bose stopy powlekały się szarością i drobnym kurzem, kamyczkami i nie wiadomo czym jeszcze, a ty szłaś troszkę na palce stając, żeby mniej w śródstopie kłuły szyszki i żwir. Szłaś i śmiałaś się śmiechem beztroskim bardzo, kiedy słońce próbowało wypić wilgoć z tych dołeczków pod obojczykami, kiedy wiatr ześlizgiwał się rzeźbiąc talii wąskość do absurdu. Włosy nie nadążały za twoją radością i snuły się chaotycznie za tobą, drogi nie znając, lecz bez protestu – one chciały, tylko odrobinę wolniej. Starały się naprawdę.

Brodawki niczym busola wskazywały dumnie na horyzont i niczym mniej zadowolić się nie chciały, a ty szłaś, w beztrosce dnia utopiona i radość jakąś śpiewająca sama sobie, albo drzewom, czy bogom nieznanym. Podejść już miałem i dogonić ciebie, alem się wystraszył, że mój widok niespodziany spowoduje, że przestaniesz śpiewać, a słońce speszone schowa się za drzewa lub chmurą zasłoni. Bałem się, że zepsuje ci dzień własną obecnością, kiedy tak szłaś, jak ważka nad wodą płynąca, po tych resztkach asfaltu zeżartego brakiem wytrwałości ludzkiej.

Zbyt byłaś piękna, żebym cię dogonił i zepsuł misterium. Jak niezrywalny nenufar pośród świętego jeziora, jak przytulenie szlochającej syreny w chwili zwątpienia. Jak ławica mniszkowych nasion ciągnąca w nieznane, pchana bezwładnością przyrody.

Szłaś, a ja za tobą, zachwyceniem cały będąc szedłem i patrzyłem, jak dzień popełniasz ograniczony, bo ani w prawą, niegościnną bardzo, ani w lewą – tę łagodniejszą stronę zakręcać nie zamierzałaś, tylko szłaś, w słońce wprost i pozwalałaś mu rude piegi na ciele malować i śmiałaś się po wariacku z nie-wiadomo-czego. Może to rozpacz? Może depresji dół tak głęboki, że łez zabrakło i nadrabiać trzeba śmiechem, żeby wypełnić czymkolwiek niedostatek?

Szłaś w dziurawe dżinsy zaledwie odziana i radość szła z tobą, a ona była delikatna tylko z pozoru, bo przecież bała się odejść choćby na krok. Bała się, że nie dogoni ciebie w tej drodze po pusty horyzont i zostanie samotna pośród drzew, którym inne radości pisane przecież.

Świat usiłował ci sprzyjać i wiatry sprzątały drogę przed tobą, żebyś nie skaleczyła się pośród tej zapomnianej cywilizacją ścieżynki drobnej – ostatniej wskazówki i drogowskazu jedynego, dokąd masz zmierzać, żeby jeszcze raz spotkać człowieka. Jeśli tylko los raczy sprzyjać… Jeśli tylko…

Szedłem za tobą i mogłem zostać twoim człowiekiem jutra, ale przecież… tyle radości miałaś w sobie dziś, tyle czasu, zanim słońce znudzi się pieszczotą twojego ciała. Szłaś bezpieczna i szczęśliwa, a mi… Nie spieszyło się nigdzie. I gdybym tylko był chociaż trochę tak piękny jak ty, to pewnie też szedłbym boso i w samych dżinsach, których nie lubię, lecz jednak dla ciebie gotów byłbym, w dżinsach i na boso, mierzyć krokami nieskończoność widnokręgu,niknącego się gdzieś na końcu poszarpanej wstążki asfaltu, pomiędzy niegościnnym dla ludzi młodnikiem, a sosnowym lasem pachnącym piękniej, niż najbardziej wyszukane perfumy.

Chmury zerkały na twoją nagość niepełną i zawstydzone uciekały najdalej jak mogły, bo nie potrafiły osłonić cię przed pożądaniem słońca, a same odwagi nie miały, żeby się przytulić i okryć spierzchniętą intymność. Szłaś więc beztrosko a słońce malowało kolejne piegi na skórze już nie tak bladej, a stopy zaraziły się płową barwą asfaltu i całkiem już zdawały się popaść w komitywę kolorystyczną, że tylko czekać, aż analiza DNA wykaże koligacje bezapelacyjne.

Szedłem zwabiony twoją radością, zniewolony i pojmany do cna. Nie umiałem pójść w swoją rzeczywistość, kiedy twoja przepływała przede mną i pociągnęła mnie za sobą nurtem rwącym i niespokojnym. Jakbyś mnie lassem niewidzialnym schwytała skutecznie, lecz nie takim, co wolność odbiera, lecz tym, które drogę pokazuje na wieczność. Nieznaczny dendryt wszczepiony w granitową nieskończoność. Ostatnia deska ratunku i droga ku.

Ku temu wszystkiemu, czego nie znałem i znać nie mogłem dopóki się nie pojawiłaś. A ty szłaś w dżinsach i bosą nogą wybijałaś rytm cichy, na paluszkach po horyzontu kres. Zanim pojąłem, zanim objąłem zrozumieniem już za tobą szedłem bez lęku, chociaż nowe-nieznane-dalekie-obce przed nami. I nie było nas, bo tylko ja wiedziałem , że jesteś, a ty o mnie nie wiedziałaś nawet tyle, że stałem się opcją i możliwością na tym świecie. Ty szłaś… Asfaltem i bosonoga. Z piersiami pomalowanymi słońcem od samego brzasku, aż po odległy jeszcze zmierzch. Szłaś, gdy bokiem szumiały sosny, dla których byłaś odmianą i niespodzianką, błahą bardzo w skali wieczności, lecz w skali dnia – poza mną - jedyną.

Szłaś, a młodnik dojrzewał szybciej niż moja myśl dojrzewać zdążyła. Przecież chciałem chwycić cię za rękę, żebyśmy pobiegli w stronę słońca. Bo razem można więcej. Dalej i bez tego strachu, co pęta oddech i w łydkach kwasem mlekowym pośród lęków się rodzi, zanim prawdziwe zmęczenie postawi znak STOP na drodze. Chciałem…

A potem zaszło słońce, a moje chcenie już nie było tak odważne, jeśli w tych kategoriach w ogóle można rozważać temat. Byłem tchórzliwym głupcem, albo głupim tchórzem, bo słońce zaszło, a ja… Zgubiłem ciebie. Zgubiłem siebie i piegów twoich dzisiejszych policzyć ustami już nie zdołam, bo los drugiej szansy nie daje. A przecież byłem tak blisko… Mogłem już rano schwytać cię za rękę… I nie zgubić teraz… W ciemnościach.

16 komentarzy:

  1. Czyżby ją ktoś okradł? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. kiedy?
      przed spacerem, czy po?

      Usuń
    2. W ogóle ;)
      Znasz kogoś, kto biega po lesie w samych dżinsach?
      Zdarzyło mi się być nago, ale w spodniach? ;)

      Usuń
    3. nie znam, ale ja znam tak niewiele świata, że trudno, abym stał sie autorytetem.
      może troszeczkę pomoże taki link?
      https://www.youtube.com/watch?v=Ntf0IVsQNGQ

      Usuń
  2. Czyżby bohater śmielszy był w pełnym słońcu, aniżeli o zmierzchu? A podobno bywa odwrotnie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nietypowy najwyraźniej.
      albo chce być jednoznaczny do absurdu, a w ciemnościach rodzą się potwory.

      Usuń
  3. Cholera. Chyba odkryłam, że powoli uzależniam się od czytania Twoich tekstów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. popatrz.
      a ja piszę coraz więcej...
      może to jakieś sprzężenie?

      Usuń
    2. W ten sposób możemy się nawzajem wykończyć!

      Usuń
    3. wypisać się na śmierć? ciekawostka...

      Usuń
    4. Zapisać się na śmierć (Ty) i zaczytać się na śmierć (ja).

      Usuń

    5. może tak źle nie będzie. w końcu nie co dzień jest taki dzień

      Usuń
    6. Bo ja wiem? To może kiedyś wykończy nas zespół odstawienny?

      Usuń
    7. nie umiem martwić się na zapas.
      wolę pospać.

      Usuń
    8. Jako i ja czynię, amen.

      Usuń
    9. taki obrazek z dźwiękiem spowodował notkę - teraz,kiedy już minęło więcej niż chwila, to można
      https://www.youtube.com/watch?v=Ntf0IVsQNGQ

      Usuń