środa, 16 maja 2018

Wymarzone wakacje.


Siedziałem na kamieniach omszałych od wodorostów i gapiłem się jak fale pożerają kamienie, drążą skałę i wyszarpują jej okruchy. Grzałem się w południowym słońcu i absolutnie nie miałem zamiaru przeszkadzać soli w procesie krystalizacji. Sól jodowana naturalnie. Wdychałem i ja, chociaż żadna tu moja zasługa, już prędzej brak wyboru. Fale trochę się tłukły i szumiały, o świętym spokoju więc mowy być również nie mogło. Do tego mewy i głuptaki darły się jak przekupki w dzień targowy. Dobrze, że to nie plaża ze zmieloną na piasek skałą, bo tam hałas wzbogacany jest radioodbiornikami i wzajemnym nawoływaniem pośród ciżby turystów.

Podpłynął jakiś rekin, żeby się pochwalić uzębieniem i irokezem na plecach, alem go zignorował. Nawet ramionami nie wzruszyłem, bo lenistwo przytuliło się do mnie szczelniej niż mokry podkoszulek do piersi jednodniowej miss plaży. Rekin usiłował. Nie wiem co, ale usiłował. Stawał na ogonie, dryfował jak kłoda, uśmiechał się tym rozcięciem brzusznym, które coś tam po rekiniemu szemrało do mnie. Chyba żebrał o żarcie, ale nie miałem. Morski gawron – poradzi sobie, jak jest młody i zdrowy, a jeśli nie, to go inny gawron zeżre. Też skosztowałbym, czy smaczny, ale ruszać nie chciało mi się bardziej, niż chciało kosztować. W końcu zrozumiał daremność wysiłków i pożeglował gdzieś dalej z tym swoim malutkim, nastroszonym żagielkiem uwielbianym przez chińską kuchnię.

Skała cierpiała najwyraźniej – z góry paliło ją słońce, z dołu studziła ziemia, a woda hartowała rozgrzane powierzchnie sycząc jadowicie. Los skały był przesądzony. Bronić się jeszcze trochę zdoła, ale w końcu morze ją przegryzie i utopi. Zmieli na ciemne ziarna piachu i wypluje gdzieś, gdzie małoletnie ludziki będą lepić te swoje piaskowe baby do czasu, gdy dorastające rączki zatęsknią za żywą babą. Teraz, to już wzruszyłem ramionami, bo kiedyś trzeba – może zatęsknią za plastikową babą? Teraz plastik w natarciu i furorę robią nietoksyczne i wolne od wad wszelakich egzemplarze, a zamawiając można rys charakteru wybrać z katalogu wraz z rasą, i rozmiarem, a instrukcja obsługi wesprze proces programowania i adaptacji wybranych cech „charakteru”, aby obiekt zbliżył się do pożądanego przez użytkownika ideału.

Ciepło i leniwie. Jakiś kaszalot przepływał niby wyspa bezludna porośnięta kolonią omułków i chwastami zebranymi w wiechcie, a może to glonojady były… Nie wiem. Przepływając zatrąbił gejzerem spienionej wody. Gdyby był lokomotywą, zapewne zatrąbiłby ciężkim basem, a tak, to wypluł grzbietem to, co przesączyło się mu przez niedomknięte usta – taki, to ma co domykać. Ocean wpływał mu do pyska całymi jeziorami, a może nawet Dunajem? Rzuciłem na niego okiem, bo ciamkał i mlaskał. Kolejny żebrak – ten znowu chciał, żebym wodorosty spod tyłka wyciągnął i mu podrzucił, ale w taki dzień wolontariat i opieka nad zwierzętami nie miały do mnie dostępu, więc i jego zignorowałem. On był chyba stoikiem, bo wzruszył tym, czym wzruszają kaszaloty, kiedy widzą daremność wysiłków i odpłynął we własną przyszłość machając do mnie ogonkiem na pożegnanie – taki tłusty piesek oceaniczny. Ciut większy od tych pokojowych chihuahua, ale i ocean jakby większy od najbardziej napuszonego pokoju jaki można sobie wyobrazić.

Słońce szamotało się po błękicie i w błękicie się odbijało. Aż dziw, że nie zwariowało od tej niebieskości wszechobecnej. Kiedy się popatrzy na obie nieskończoności to można zapomnieć, gdzie podłoga, a gdzie sufit. Mi też ćmiło w oczach, dlatego nie patrzyłem na widnokrąg, tylko gapiłem się jak fale pożerają skałę. Jakieś ślimaki, małże, drobne żywe świństewka czepiające się czegokolwiek poza zasięgiem słonej wody. I wszystko żarło ten brzeg, tę skałę i wodorosty – jak mikroskopijne krowy. Słońce też się przyglądało owemu towarzystwu i usiłowało im cechę na plecach wypalić – słońce do Unii nie należy i żadnych metek, czy etykiet nie wiesza swoim krowom, tylko wypala cechę ogniem, jak to od wieków bywało. Pociągnąłem nosem – nawet czuć. Śmierdzi podejrzanie – zepsutą rybą trochę, ale w ten sam sposób śmierdzi całe otoczenie. Dopiero tam, gdzie sucho i skały mniej zerodowane wątpliwy aromacik zachowuje się ciut dyskretniej i nie uderza w nozdrza takim monolitycznym koncentratem.

Gdzieś poza zasięgiem słuchu dwa jednorożce wojowały machając szabelkami, ale czy to był pojedynek o rusałkę XXL, której powaby w kolejnych tłuściutkich „iksach” przelewały się od czubka ogona, aż po wypielęgnowane wąsiska, czy taka sobie zabawa tylko, żeby rozśmieszyć ławicę zabiedzonych rybek o rozmiarze stworzonym do bezpośredniego konserwowania w oleju lub pomidorach, to nie wiem. I ów brak wiedzy wcale mnie nie martwił, szanowałem własną ignorancję, bo przecież – co za różnica, skoro problem nie mój, a zauważenie mogło pozostać bezzasadnym. Nie siedziało obok mnie żadne pisklę, które zapytałoby: „dlaczego?” W każdym razie żadne takie pisklę, któremu poczuwałbym się w obowiązku udzielić odpowiedzi, siedząc samotnie na tej dudniącej oceanem skale. Jakieś drobne żyjątka łaziły wokół mnie, przeze mnie i być może nawet pode mną i we mnie, ale żadne nie krzyknęło pytania wystarczająco głośno, żebym mógł się zdziwić. To i się nie dziwiłem wcale.

Jakiś tramwaj wodny zamachał do mnie sturęcznie, bo turyści czują się w obowiązku machać do każdego Robinsona Crusoe, ktoś pstryknął mi fotkę i zapewne doprawi ją odrobiną własnej estetyki przy delikatnym wsparciu fotoszopa. Kto wie, czy nie stanę się gwiazdą zaranną FB, jako że biustonosza nie miałem wcale (chyba zapomniałem), a zielone slipki chyba się wstydziły, bo wczepiały się w te wodorosty, jakby ich tam nie było. Może jako ten wodnik-szuwarek z dobranocki wynurzę się z piany i wypłynę na brzeg gremialnego zainteresowania jako boska Afrodyta? Rozglądam się za rekwizytami – nieśmiało, żeby nie pomyśleli, że mi się sikać chce, albo, że pirackie perły usiłuję zakopać gdzieś obok – szukam konchy adekwatnej do balastu, i godnej stóp majestatu dotykać, żebym w całej krasie mógł wystąpić (w krasie i zielonych slipkach dodam, żeby zgorszenia pośród małoletnich nie posiać). Wycieczka zmęczona błękitem skierowała na mnie wszystkie możliwe obiektywy aparatów i kamer, chociaż konchy jeszcze nie było. Jakiś malarz ekstremalny oblizał siedemnaście pędzli i w sztalugi się wpasował szukając nieśmiertelności w  wiekopomnym dziele (format naturalny) pod roboczym tytułem: „Facet z wodorostem” za jakieś półtora miliarda dolarów, jeśli wystarczy cierpliwości, żeby poczekać z aukcją do następnego milenium… Dobrze, że szyper zlitował się, obtrąbił gawiedź i popłynęli dalej.

Uff… Spociłem się od tej bezceremonialnej ciekawości i wreszcie spienione fale szukające suchego lądu znalazły we mnie przychylność. Mało brakowało, a pomógłbym przekopywać się przez skałę, jednak leniuszek we mnie był silniejszy, a paluszki zbyt delikatne, żeby drapać porowaty brzeg. Prasowałem własnymi pośladkami te oceaniczne mchy, którymi przykryte zostały kamienie, ale warstwa była zbyt skąpo dobrana do moich przyzwyczajeń i zaczynałem odczuwać już pewien dyskomfort. Brak oparcia i baru z kelnerem w trzcinowej spódniczce niosącym szklanicę chronioną kostkami lodu i tęczową parasolką, aby alkohol nadmiernie nie parował nim przemierzy ścieżki krwiobiegu konsumenta (czyli mnie) również nie sprzyjał kontemplacji nieskończoności komuś, kto przywykł do luksusu cywilizacji.

Choć dzień nie minął, słońce wytapia ze mnie już ostatnie miligramy tłuszczu i wody, pod stopami geologia brutalna i twarda, obok świat dorszy i stworów, które nawet na talerzu potrafią obrzydzenie wywołać kształtem i podejrzeniami o podwodną, niecną działalność. Skóra mi schnie i ciemnieje w takim tempie, że cokolwiek mniej niż lodowa kąpiel w mleku w ogóle w grę nie wchodzi. Afrykańskich przodków – jeśli ich miałem bez udziału mojej bieżącej świadomości, zachwyciłbym karnacją, jednak strefa komfortu oddalała się ode mnie szybciej, niż słońce przemierzało własną codzienność. Dychotomia mnie ogarnęła rozpaczliwa – czułem się tak miękki, że można było mną bułki smarować nawet widelcem, i tak wyschnięty, że trzonek od kilofa powinien brać ze mnie przykład. Najbliższa klimatyzacja znajdowała się gdzieś poza Saharą, Gobi i porą suchą, która trwać mogła z pięćset lat… A ja głupi, z nieświadomości i ignorancji kosmicznej, wykłócać się chciałem, że tydzień to mało…

11 komentarzy:

  1. Wymarzone? to ja podziękuję raczej...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie lubisz morza? czy owoców morza?

      Usuń
    2. Nie lubię smażyć się na plaży i tłumów wszędzie...

      Usuń
    3. ja również nie.
      dlatego pożartowałem sobie - w ogóle morze mnie nie interesuje, poza kuchnią, bo lubię rybki.

      Usuń
  2. Cholera, jak ja Ci zazdroszczę WYOBRAŹNI!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wiesz... to co Ty potrafisz wypatrzyć i uchwycić kadrem - ja wymyślam. takiego łosia na przykład wymyślić nie jest łatwo. nie mam w sobie aż tyle samozaparcia, żeby zaszywać się w szuwarze w oczekiwaniu na wizytę ptaszyska, które może mieć inne pomysły na poranek i pojawić się za daleko, albo za górką, czy też po drugiej stronie trzcin. a skoro tak, to jakoś inaczej muszę sobie radzić.

      Usuń
  3. Witaj, Oko.

    Ale przyznaj, że można jednak czasami się rozgnuśnić bezkarnie:

    "Są te zacisza, gdzie dusza omdlewa
    w jakimś przedziwnie słodkim upojeniu;
    gdzie plamy słońca kładą się na cieniu
    jak złote wyspy na mórz ciemnej toni;
    gdzie czasem cicho przelatuje mewa,
    lub słowik z krzewów różanych zadzwoni."
    ("Zacisza" - K. Przerwa-Tetmajer)

    Bezkarnie i trochę nudno:)

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a pewnie, że można.
      jednak pan Tetmajer chyba częściej miewał tatrzańskie myśli niż ocean. gdyby przyszło wybierać poszedłbym tym tropem. nawet po gnuśność.

      Usuń
  4. Dziękuję, dziękuję, dziękuję! Dzięki Tobie siły i chęci wracają! Ryczę ze śmiechu na cały głos.
    Za zdanie " Jakiś kaszalot przepływał niby wyspa bezludna porośnięta kolonią omułków i chwastami zebranymi w wiechcie, a może to glonojady były…" powinieneś dostać Nobla honoris causa w trybie natychmiastowym!

    OdpowiedzUsuń
  5. Aha, a glonojady to nie były - wszelcy śledziowie zaliczani w poczet tzw. glonojadów są słodkowodni.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wybacz, żebym na wakacjach dokształcał się z chwastów słodkowodnych,czy jakichkolwiek. logiki brak, ale na wakacjach trzeba od niej odsapnąć odrobinkę.

      Usuń