poniedziałek, 4 lutego 2019

Błogosławiona niedoskonałość.


Ktoś w śniegu wydeptał miłość. Niepewną, kruchą i zagubioną. Taką, która krąży w miejscu i gryzie paznokcie, która zagląda w to jedno jedyne okno i wymyśla nieistniejące wieczory, które mogłyby się zdarzyć gdyby... Kroki, które potykały się o wątpliwości, popychane złośliwością losu i brakiem odwagi. Kroki pijane własnym rozpasaniem, niegrzeczne, bezwstydne i karygodne. Takie, które może wybaczyć tylko wzajemność. Zapewne skrzypiały i skamlały, kiedy ktoś nimi daremnie piętnował otoczenie. Okno wygasło niczym wulkan i nie odpowie śmiechem zrozumienia. Za to inne odpowie przekleństwem tak siarczystym, jakby w śniegu chciało wypalić dziurę. Może pusta butelka po wódce wypłoszyła te kroki, kiedy skakała z okna na trzecim piętrze? Może je wróciła życiu? Co z tego, że chwilowo pustego?

Miłość przecięta była innymi krokami. Marynarz wracał samopas do domu i całkiem drogi nie znał, bo kluczył. Krążył, zwiedzał i szukał bezpiecznej przystani. Choćby nie w swoim macierzystym porcie. A co! Wśród marynarzy zdarzają się piraci, a szanty nie darmo chwalą zuchwałych i piersi barmanek z odległych stron. Wracał niespiesznie, żeby nie przegapić. Pierwsza szklanka była już dawno za nim – i ta wyśpiewana dzwonkami i ta przechylona w nostalgii. Bo stąd do morza daleko. Dla kogoś, kto lepiej pływa niż chodzi będzie i miesiąc spaceru. A z gorzałką na sercu może i rok zabraknie.

Pies się gdzieś przypałętał, ale na pewno nie miał okazji obszczekać marynarza. Kulał na jedną z łap, więc pewnie rzezimieszek. Może stanął w szranki o przelewające się dobra ze śmietnika i musiał poskromić konkurencję lub zdechnąć. Kulawy wilk. Taki, co nie zna lasu, dla którego drzewo jest niespodzianką tak wielką, że każde drzewo obsika, choćby nie miał już nic więcej, jak łzy. Bo w betonowej dżungli pojedyncze drzewo może być dla miejskiego wilka fantasmagorią. Tajgą pełną tajemnic, borem tętniącym krwią ofiar. Snem do którego ślinią się ślinianki, a jęzor lepi się do kojca, w którym koc utkany sierścią na wylot udaje wilczą gawrę, tylko trzeba oczy zamknąć, żeby móc uwierzyć.

Potem, to już była rozpacz. Walcząca z wściekłością i bezsilnością. Taka, co zamiast rwać włosy z głowy, to talerze tłucze. Ta nie miała talerzy, więc tłukła kałuże schowane pod lustrem mrozu. Gdyby za jedno miało być siedem lat nieszczęścia, tych potłuczonych wystarczyłoby na kilka pokoleń. Więc nie. Nie będzie ich. Po co powoływać do życia nieszczęście, które stać będzie tylko na to, żeby rozbić kolejne lustra i kolejne pokolenia obarczyć biedą i wiatrem w oczy. To choroba przewlekła, genetycznie przekazywana w nieskończonej sztafecie, a żaden z następców nie ma odwagi odepchnąć jej i powiedzieć „nie chcę!” Nie powie, bo nie zna innych opcji. Innego życia. Drzewa też milczą, kiedy jemioła się na nie rzuci i puścić już nie potrafi, bo jest buldogiem i raz schwytane pozostaje w uścisku do śmierci.

Samochody usiłowały zbudować autostradę oponami. Dwa pasy ruchu kolebały się na wykrotach trochę uładzonych śniegiem – zasadzką na nieświadomych. Dwie bruzdy, w których posiana została woń palonej ropy, czy gazu. Ścieżka, przed którą ogony podkulały bezpańskie psy i szczury. Jeszcze nie czas na wykopki, jeszcze nie dojrzały szparagi skrycie penetrujące grunt na wskroś, a już ścieżynka dzieliła przestrzeń nadając jej kierunki. Po jednej stronie garaże – dom dla istnień kryjących intymność w mroku niezauważenia, po drugiej stołówka, gdzie z gigantycznych silosów ulatnia się aromat łatwej zdobyczy. Wrony już tam są, bo im ścieżka nie kaleczy powonienia. One już grymaszą szukając porzuconych, lepszych kąsków, a ogony dopiero muszą pokonać lęk i w kilku skokach przebrnąć autostradę.

Potem drobiły kroczki maluteńkie nóżki. Rozszczebiotane, pełne szczęścia tak bardzo, że gotowe je podzielić z każdym, kto ośmieli się zbliżyć. Szły te kroczki w ramie innych, które zużyły już cały blask i wszystkie możliwe szczęścia, którym życie ciąży na grzbiecie i pożera kości już za życia. Dwie skrajności pasące się jednym szczęściem, jedną ideą dającą siłę. Szczęście z ufnością wkładało dłonie w spróchniałe ręce doświadczenia i czerpali z siebie wzajemnie. Wzajemność, co pośród zmarszczek potrafiła namalować śmiech, który tylko niedojrzałość znała. W zamian mogła dać łzy piołunem nasączone. Kto by je chciał? Więc zamglone oczy, zakurzone życiem stawały się matowym lustrem, na którym muchy znaczyły drobiny wspomnień. Tych, które warto przypomnieć z wysokości bujanego fotela i tych, które zaciskają wargi, żeby nie uwolnić demonów przeszłości.

Czytałem ręce schwytane w siebie konwulsyjnie, żeby się nie zgubiły, kiedy nastoletnie pożądanie chciało więcej niż wszystkiego, kiedy było zaborcze tak bardzo, że tupało nogą na każdą chwilę, kiedy on i ona, nie stanowili jedności, bo świat wymagał od nich samodzielności, rozsądku, karności i posłuchu. A dłonie splecione krzyczały: „Wagary, wakacje, my! Nic więcej!” Kroki tańczące wokół siebie nawzajem, skaczące przez nieistniejące przeszkody dla samej radości współistnienia, żeby gwiazdę podepchnąć ciut wyżej, żeby księżyca sierp przechylić, by wylał srebrną łzę, z której można utoczyć brelok na dwa serduszka złaknione w alchemii, magii, świecie dla dwojga. W cudzie codzienności.

A potem… Przyszedł deszcz. Noc pękła, a dzień rozkołysał chmury, żeby spłukać całą noc. Żeby ślady zatrzeć. Bębnił po śnieżnej pokrywie, a wiatr łkał, bo też czekał na ciąg dalszy. Świat rozrzewnił się, ziemia bombardowana nieustannie zmiękła. Przytuliła wszelkie tajemnice i teraz łypie mętnymi oczyma na przechodniów, lecz zdradzić nikomu nie zamierza, czym się upasła. W burym błocie skryła wszystkie wątki ledwie po powierzchni nakreślone. Pomyślałem dość głupio, żeby nie powiedzieć, że bezmyślnie - chciałbym… A przecież to nieprawda – wolę nie wiedzieć, co ziemia nosi. Jakie wyznania musi udźwignąć. Z tymi, które już znam nie zawsze sobie radzę. A mój wzrok nie sięgnął wielu śladów – zaledwie kilka… Które za chwilę zapomnę.

2 komentarze: