piątek, 13 sierpnia 2021

Szyderstwo z gór.

 

Od zarania moich dziejów nękało mnie przeświadczenie że myśl, chęć i wola są czymś, co potrafi przekraczać granice niedostępne prawom fizyki. Dojrzewałem pełen nocy pozbawionych śnień, bo nie znajdowałem argumentów, wystarczających, by zrezygnować z piękna otaczającej rzeczywistości na rzecz domysłów. A w nich…

 

Był taki czas, kiedy niewprawną dłonią chwyciłem pędzel i na szorstkim płótnie usiłowałem wykreślić pętlę czasu. Lustrzane odbicie Boga bez majtek. O tego ubranego dużo wcześniej zadbali ci, którym rumieńce eksplodowałyby na podobną bezczelność. Jednak im udało się namalować, a ja jedynie pogrążałem się w mrzonkach, mimo trudów, kosztów i farb wciąż doskonalszych, mamiących poświatą, jaką mogłaby się szczycić najdoskonalsza aureola.

 

- Nie! – Krzyczałem w noc – Nie zgadzam się, potrzebuję trochę więcej czasu i nic więcej. Nauczę swoją dłoń ruchu, w którym zamieszkają idealne linie, godne tego, by kreślić ciało doskonałe.

 

Upajałem się własnymi słowami, rzucanymi w kosmos nowiu, bo przy księżycu odwagi już nie starczało. Kopałem pnie drzew wyrastających na mojej drodze, albo rozchlapywałem kałuże, w których nawet najzuchwalsze gwiazdy nie chciały migotać – tak były mętne.

 

A potem stawałem przed sztalugą i psułem obraz pochopnością. Brakiem talentu. Raz, drugi, piętnastotysięczny… Sztyletem pędzla szlachtowałem płótno. Mordowałem niemowlęta nie poczętych jeszcze obrazów i kupowałem kolejne nie zapisane tablice popadając w rozpacz, alkoholizm, hedonizm, rozpustę , zapadając na wszelkie możliwe choroby umysłu, nawet te, które dopiero mają nawiedzić świat, jako pokuta za nieumiejętne używanie ciał.

 

Ciało znosiło to gorzej niż ja. Tę moją gorączkę, bezradność i beztroskę przypłaciło wątrobowymi plamami, czerwonym nosem, kilkoma zaleczonymi w paroksyzmie złamaniami. Skóra pomarszczyła się, bo tak mniej boli, kiedy w nią wrazić ostrze. Dlatego ludzie hodowali shar-peie, żeby te w walce nie czuły bólu, żeby mimo sierści w pysku buldoga potrafiły obrócić się i zgruchotać krtań napastnikowi zajętemu przełykaniem pcheł z grzbietu. Ja też… byłem shar-peiem, tylko wciąż nie obróciłem się, by zagryźć mojego oprawcę-stwórcę.

 

Skóra więdła, stawała się wciąż bardziej za duża. Poszarzała, a słońce raczej ją paliło, niż lizało. Sierść, liniała nieustannie, nie czekając pór roku, by przystroić mnie w letnie, czy zimowe szaty. Oskarżałem piekło i niebo o niepowodzenia. Bo tam zasiadają odpowiedzialni za moja niedoskonałość i płochą, ledwie zauważalną obecność. Milczeli – ci z lewej i prawej. Wszyscy milczeli. Widać, byłem zbyt małym, żeby chcieli dyskutować z psem, podczas, gdy karawana… ech!

 

Szarpałem uwięzią niedoskonałości, arkanem beztalencia, który chciał mnie powstrzymać przed uchwyceniem tego, czego nikt przede mną nie namalował. Kancerowałem płótna, dźgając je, gdy pierwsza, niedoskonała kreska skaleczyła obraz. Chwytałem pędzel, jak sztylet i uderzałem w szale, w ferworze, w agonii, zapale młodości, nienawiści, która gotowa podpalić nie Rzym, a wszechświat, tak jest urażona.

 

Sztaluga witała się z nowymi płótnami raz po raz, a ja bez końca szukałem kreski. Barwy. Zapachu. Intencji. Szukałem każdego ze zmysłów, martwiąc się, czy zmieszczą się na czubku małego przecież pędzla, którym sięga się detali – błysku w oku, zapowiedzi pioruna w chmurze gradowej, dziewictwa księżniczki zaklętego w jednej z tysiąca falban sukni udrapowanej tak, że tyraliera eunuchów cierpieć gotowa bezsenność na wieki wieków amen.

 

Mijał okres przydatności do spożycia dla węgla brunatnego, a i bursztyny matowiały ze starości, kiedy się poddałem. Widać – stworzony zostałem beztalenciem, nieumiejętnym insektem, który pobzyczał chwilę zbyt długą, jednak ktoś większy ode mnie był sadystą i zamiast zgasić niewyrafinowane życie – pozwala mu męczyć się bez końca. Każdego dnia ciężej było stać przed sztalugą, aż nieuchronnie nadszedł dzień, kiedy musiałem usiąść.

 

Wściekłość we mnie wykipiała już niemal całkiem i tylko na dnie gara skwierczały ostatnie iskry, które zużyłem na ostatnią wolę:

 

- Skoro tak! – pomyślałem ostatnim podrygiem młodzieńczej zuchwałości – namaluję siebie, żebyś musiał znosić mnie po kres dzieła. A dzieła życia nie odważysz się zniszczyć i zesłać na zapomnienie! Prawda?

 

Po lnianych spodniach rozlała się wrząca struga moczu. Zuchwałość kosztuje, ale gorączka twórcza ledwie zauważyła, że stalo się coś poza ramą powstającego obrazu. Pędzel znajdował droge ku wciąż nowym kreskom, plamom, cieniom i głębiom. Nie wiem, jak to robiłem, ale malując siebie – stawałem się piękny i młody. Silniejszy, niż byłem kiedykolwiek, zdrowszy. Doskonalszy, budzący podziw.

 

Sięgałem farb bez wzroku, sięgałem płótna, czując, jak maluję każdy mięsień, każdą nitkę nerwów biegnących pomiędzy…

 

- Czuję! – krzyknąłem, gdy kolejna kreska zaczęła skwierczeć nie na obrazie, a we mnie – Nareszcie!

 

Spieszyłem się, bo nie wiedziałem, czy na podobną zuchwałość pozwolić może piekło, czy niebo, a ja… chciałem żyć. To, co poczułem dotąd było tak nieznanym wrażeniem, uczuciem, z jakim Bóg pewnie rodzi się z każdego snu, że przestałem się dziwić, że tak zazdrośnie strzeże tajemnicy.

 

Zapomniałem o popędach, o głodzie i senności. Czułem, jak z każdym pociągnięciem pędzla staję się! STAJĘ SIĘ!. Malowałem, a krew we mnie zaczynała kipieć. Gorączka, po której snuł się lichy, letni wiatr. Czułem, jak targa mi włoski – każdy jeden, który zdążyłem namalować, a nowe dołączały do tego chóru i kołysały się w zgodnym rytmie z wcześniej nakreślonymi.

 

Nie podejrzewałem nawet, że tak smakuje życie, więc malowałem bez końca, czerpiąc farby z palety bez wzroku i węchu – nie wiem, kto i jakim zaklęciem sprawił, że każdy kolejny gest dłoni, każdy łuk pędzla był jeszcze doskonalszym, od poprzednich, a niedociągnięcia wygładzał subtelnie tak, żeby nie wyrządzić krzywdy. Czułem, nie wiem iloma zmysłami, ale czułem wciąż więcej i więcej… A blejtram trzymał pazernie ramy mojego czucia, które usiłowało zejść z obrazu i poczuć się niezależnością, wolną od ram.

 

Kreska po kresce, z każda plamką, czy kroplą niewidzialna gołym okiem stawałem się bardziej trójwymiarowym, wieloczuciowym, mądrzejszym. Oblizywałem pędzel, żeby sterczący włos nie skaleczył wizerunku, Plułem potem, wymiotowałem, bo farby były więcej niż trujące. Ale warto było. Choćbym miał zdechnąć podczas dzieła – wolałem to, od wieków nieudanych prób namalowania gołego Boga. Teraz, gdy malowałem nagość własną – wiedziałem, czego podświadomie pragnąłem. Poznać siebie. Miałem wokół tyle farb, że gdybym tylko zechciał, mógłbym być piękniejszym. Mieć dłuższe, gęściejsze rzęsy, tors bardziej upakowany mięśniami, a ta blizna nieopodal lewego biodra – mogłaby zniknąć.

 

Nie chciałem. Mogłem i sama świadomość, że mogę pozwalała mi pobłażliwiej patrzyć na drobne deficyty. Różnice, dzięki którym stawałem się rozpoznawalny nie tylko dla siebie. Malowałem w zapale pozbawiającym mnie odruchów i wrażliwości na to, co dziać się mogło wokół. Byłem ja-pędzel i płótno, którego sięgałem koniuszkiem kropel wymieszanych kobaltów i sepii. Iskry malowałem żywym ogniem, a niewinność – krwią mieszaną z mlekiem. Nie wiem, skąd się wzięły na palecie, nie wiem, jak znajdowałem punkt, w którym tornado osiągało odcień doskonale odpowiadający potrzebom, choć w jego widmie było więcej niż miliard tonacji.

 

Czułem, jak słabną mi mięśnie, jak chwyt pędzla staje się konwulsją, ale obraz był już gotowy. Idealny. Jeszcze tylko ostatnia plamka, zasłaniająca to, co widzieć wolno tylko wybrańcom. I już. Pędzel grzechotał spadając poprzez drobną półeczkę sztalugi, nogi z bukowego drewna na bruk niemal wiecznego granitu. Między moje nogi w ciżmach lekkich, by ochronić dno stóp przed brudem zalegającym na bruku.

 

Wdychałem powietrze, czując przypalony czosnek, smażoną rybę, kwiaty ścięte przedwczoraj, by dziś ozdobiły pierś niewiasty, poczułem woń krwi z wędliniarni, starodruków, jakich pełen jest antykwariat, Czułem nawet zapach mleka, gdy niemowlęciu śpiącemu w letnim wózeczku odbiło się po karmieniu gdzieś tam, w zaciszu zwisających gałęzi wierzby płaczącej. Patrzyłem na dłonie wolne od pędzla i przebierałem palcami, jakbym był wirtuozem, obawiającym się, że skala dwustuletni instrument fałszem.

 

Zapłonąłem dumą, a najbardziej z tego, że byłem, co nie było dotąd oczywiste. Teraz czułem. Można było sprawić mi ból, albo przyjemność. Można było dać się dotknąć światu. Krzyczeć, bądź tańczyć! Teraz, można było WSZYSTKO. Otarłem palce o spodnie poniżej bioder. Pomyślałem zuchwale, że skoro jestem, trzeba skorzystać z okazji i sprawdzić kim – w okolicach bioder i obojczyków zdawałem się być mężczyzną, ale dopiero wzrok kobiet mijających moją pazerną kontrolę ciała uświadomił mi, że powinienem się miarkować w badaniach cielesności. No – chyba, że spotkam drugą połówkę jabłka.

 

Nie potrafiłem już znaleźć pędzla, nie umiałem skupić wzroku na pustej sztaludze, a sił zabrakło, żeby nowe płótno zawiesić, gdy wokół tyle wrażeń.

 

- Świat jest piękny – westchnąłem – a ja, przez tyle wieków żyłem tylko nadziejami!

 

- No właśnie! – znienacka zawtórował mi głos, zapewne cyfrowo przeniesiony w skalę głębokich, natchnionych basów – Straciłem już nadzieję, że się odważysz. Cóż… Są tacy, którym wystarcza istnienie umysłowe. Niewielu porywa się, by zaistnieć fizycznie. Ci mądrzejszy wiedzą, że to boli! Ale sam wybrałeś. Jesteś teraz czymś innym, niż bytem intelektualnym. Zachciało ci się cielesności, to ją masz. Wymyśliłeś ją sobie, więc noś z godnością. I nie skarż się, gdy dojdziesz do wniosku, że mogłeś się tak nie spieszyć… Ech! Nie macie za grosz smaku. Naprawdę TAK CHCIAŁEŚ WYGLĄDAĆ? Do zobaczenia, gdy wrócisz na kolanach, żebym zapomniał o tej zuchwalej fanaberii.

2 komentarze:

  1. Odwieczny problem ludzkości - żyć krótko i w pełni, czy długo i na pół gwizdka...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a mawiają - że lepiej być zdrowym i bogatym, niż chorym i biednym...

      Usuń