Świat
bez smoków wydaje się absurdalnie przewidywalny, miałki i gnuśniejący. Taki
rozleniwiony kocur, który cały dzień śpi, a nocą jedno oko otwiera, żeby
sprawdzić, czy wszystko w porządku i obraca się na drugi bok, żeby dokończyć
to, co wcześnie rano zaczął. I spróbuj tu dziecku wytłumaczyć, że smoki to
jakiś archaik wściekły i teraz zamiast smoków są telewizory, gry komputerowe i
audiobuki aktorskimi głosami rozsiewające resztki fantazji za grosz. Nie da
się, bo po siedemset pięćdziesiątym trzecim „dlaczego” mijam z wielkim
pośpiechem stan dzisiejszej wiedzy na temat kwantów, rozmiaru wszechświata w
wersjach makro i mikro, a smoków wciąż nie ma i powoli wraca do mnie pierwotne, pierworodne
pytanie:
- DLACZEGO?
Pięćset
siedemdziesiąte czwarte „dlaczego” powoduje, że sierść na łbie pokrywa mi się
nalotem łupieżu, a przypalony mózg zaczyna dopominać się chłodzenia, względnie
farmakologicznego wsparcia środkami legalnie odurzającymi – z grubsza C2H5OH
+H2O, gdyż bezwodna postać mogłaby bezpowrotnie doprowadzić nadwyrężony mózg na
skraj autodestrukcji. A smoków jak nie było, tak nie ma. Ani w wersjach
kieszonkowych, przelotnych, ulotnych, zdegenerowanych, czy podejrzanie
trudnodostępnych, ani w wersjach do samodzielnego rozmnażania.
Zaczynam
podejrzewać, że dawno temu smoki usłyszały pytanie „dlaczego?” po raz pięćset
siedemdziesiąty piąty w jednym szybkostrzelnym cyklu, skryły się poza granicami
pojmowania i obecnie tylko piękne panie rozmarzone dzieciństwem pełnym zapytań
beztroskich potrafią reaktywować mitologię w treściach sprzedających się w
takich ilościach, że te książkowe smoki całkowicie wyparły naturalne
wypełniając niszę ewolucyjną.
Dla
bezpieczeństwa postanowiłem zaimportować jakiegoś, niechby chuderlawego i z
jednym tylko okiem, żeby był i nie dopuścił do pięćset siedemdziesiątej szóstej
próby podwieszenia pytajnika za trzysylabowcem, na który dostałem już alergii
objawiającej się zmarszczkami, cellulitem, żylakami, czarną ospą, trądem i
męskim równoważnikiem upojnego okresu. Reanimacja, fryzjer, libacja, wstrząs
autoerotyczny i dwa lata wakacji w miejscu udostępnionym światu przez pana
Verne’a jako sanatorium to absolutne minimum, aby przywrócić spokój mojej ignorancji.
Obłożyłem
się makulaturą i studiowałem plotki na temat pokątnego handlu, szukałem
czarnorynkowej giełdy smoków, żeby się nie sfrajerować i nie przepłacić za
egzemplarz wybrakowany i bez gwarancji. Jest takie miasto, gdzie budynki
przypominają otwieracze do butelek, bo tamtędy podobno przelatują smoki – nie
takie duże, ale malutkie – smoczki może byłoby lepiej powiedzieć, żeby być
precyzyjnym. Może zminiaturyzowały pod wpływem japońskiej myśli technicznej, a
może ekologiczny wątek wplątał się w genealogię olbrzymów, choć
najprawdopodobniej, to dieta sprawiła, że są teraz przeźroczyste i trudno je
dostrzec okiem pozbawionym narzędzi zmieniających percepcję w czytelny obraz.
Tak to jest kiedy żre się bambus z ryżem i popija wodą. Zamiast jak na smoka
przystało baraninkę na ostro i antałek przedniego wina w kolorze żywej krwi.
Nic
to. Podziemna giełda zeszła do głębokiego podziemia i ukrywa się przede mną jak
jakaś dżdżownica, więc postanowiłem pokłusować odrobinę i sprowadzić sobie
takiego, który w te okienka trafia i nie narusza elementów konstrukcyjnych
budynku, bo to niebagatelna zaleta. Zapisałem się na kurs ujeżdżania koni, żeby
po odłowie wrócić rączo nie zważając na granice – dziki smok, to nie krowa i
paszportu zapewne nie posiada, a takie machlojki jak kwarantanna, embarga,
kontrola ekologiczna, sanepid, LOP, KGB i inne instytucje pilnujące obecnego
ładu społecznego nie sprzyjają (jak sądzę) inicjatywom zmierzającym do
udomowienia czegoś, co zamiast loga firmowego ma odbyt i mordę, z której ciężką
czkawką potrafią wylatywać ogniste kartacze ignorując zupełnie ustawy o
posiadaniu broni białej, palnej, powtarzalnej, biologicznej, chemicznej,
fizycznej, czy jakiejkolwiek innej. W tym przypadku broń ponoć jest
przeźroczysta, a jej sympatie, czy antypatie na razie nie zostały
doświadczalnie przetestowane.
Ogródek
wyposażyłem w budę z międzynarodowym lotniskiem i strefą wolnocłową na dachu,
trzynastoma łazienkami, kuchnią all inclusive, apartamentami powyżej
okolicznych, mocno już oswojonych cumulusów (niektóre mają już swoich
adoratorów i są pieszczone przez swoich kochanków, kiedy świat śpi) i schronem
przeciwatomowym wersji Bodyguard 2K18+. Oczyściłem tereny przyległe z
napowietrznych sieci energetycznych, drzewa pozbawiłem piskląt, żeby nie
postarzały się przedwcześnie, gdy rzucą okiem na kolosa, albo z zazdrości nie
dostały histerii, kiedy zobaczą jak się pasie smoka i co z tego wyniknie. Bo
taki wróbelek, choćby żarł całą wieczność, to w najlepszym razie osiągnie
rozmiar pieprzyka na smoczym nosie. Siodło mogłem przymierzyć tylko jednym
końcem – tym, który pasować miał do mojego odwłoka, bo smoczego chwilowo nie
miałem. Literaturze nie chciałem zanadto ufać, bo to pewnie jest tak, jak z
rybami, które rosną w czasoprzestrzeni wraz z odległością od wody i wędek. Na
wszelki wypadek przytroczyłem gumy od ekspandera, srebrną taśmę marki McGyver,
kłąb sznura od snopowiązałki i szesnaście łokci gumy od majtek (w tym jeden na
wypadek awarii zwieraczy, gdyby się okazało, że ujeżdżam afrykańskiego bawoła
rocznik dwa tysiące trzynasty, któremu jądra spuchły od chęci kopulacji, a
zamiast spełnienia doczekał się stada os żerujących na drgającym spazmatycznie
narządzie).
Byłem
gotów. Dopiero na miejscu przyznałem się, że zakupiłem również kontener siatki
leśnej, sieci rybackie, siatki na motyle, siatkę do siatkówki i rakietki do
badmintona. Kiedy wiedzy brakuje, trzeba wspierać się domniemaniem i miałem
rupieciarnię, którą sześć tirów właśnie wiozło ciemną nocą pomimo zakazów pod
starannie wybrany, niczym od pozostałych się nie różniący budynek z dziurskiem
na smoki. Z otwieraczem, w którym zamiast kapsla miał się pojawić smok,
smoczek, lub smoczysko płci dowolnej – nie jestem ani rasistą, ani szowinistą,
więc detale wyposażenia zwierzątka były mi doskonale obojętne. Jednak imię
Kapsel wydało mi się jak najbardziej na miejscu i adoptowany, odłowiony
egzemplarz już nie jest anonimowy, choć wciąż jeszcze nieschwytany.
Z
pajęczą cierpliwością rozsnułem zasadzkę w otworze tak chętnie wykorzystywanym
przez smoki (parkur, czy kie licho?), siadłem na zadzie czekając na przelot
okazu. Uzbroiłem się w opakowanie wysokoprocentowej chemii, żeby nie ulec
skażeniu, gdy będę siodłał bydlątko, a poza tym poprawiacz nastroju miał za
zadanie umilić mi czaty. Żeby czas nie był straconym, pajęczym wzorem zająłem
się wyplataniem. Wiklina trochę szeleści i gotowa byłaby spłoszyć meritum
mojego tu pobytu, więc zająłem się wyplataniem z wełny merynosów jakichś
sweterków, czapek dla dzieci w wieku wczesnoprzedszkolnym i szalików na
kilometry bieżące.
Po
merynosach przyszła pora na wielbłądy, lamy, dalmatyńczyki, krety i z braku
materiału przerzuciłem się na produkcję łapaczy snów z wykorzystaniem piór
gatunków zagrożonych. Zagrożenie owych gatunków było zagrożeniem fundowanym
sobie osobiście w obrębie gatunku. Ptaszyska skubały własne kupry tak
zapamiętale, że nie przerywając lotu potrafiły się rozebrać do bezwstydu, a
kiedy traciły lotność szybowały wprost do wok’ów, aby zapewnić esencjonalną
treść różnokolorowej botanice poszarpanej na strzępki, żeby sprawiała wrażenie
bogactwa.
Okazy
albo się wyroiły, albo czekały na okres lęgowy gdzieś w Pirenejach, czy w Arktyce,
bo nie było ani jednego. Chińskie dzwonki milczały zaciekle od tak dawna, że
może już zapomniały, jak się wydaje dźwięki, kiedy trącona szponem smoczym sieć
wypełni się pożądanym egzemplarzem. Siodło smarowałem i pucowałem wielokrotnie,
żeby nie urazić tego, któremu na grzbiet zamierzałem je wsadzić, bo brudziło
się nieustannie. Mieliłem w zębach przekleństwa, a siodło starzało się szybciej
ode mnie. Z resztek wielbłądziej wełny uplotłem mu nawet kocyk, żeby je
przykrywać, ale gdzie tam! – nie pomogło nic. Miałem wrażenie, że zamiast mnie
na siodło wsiada smród i pylica. Metale rzadkie i gęste, ciężkie i toksyczne.
Cały Mendelejew osiadał, jakby chciał na przejażdżkę się wybrać. Ja zresztą też
byłem osiadły i powoli zacząłem osiągać spokój i niewzruszoność buddyjską.
Kształty zresztą również, ponieważ dla niektórych gatunków zagrożonych
zagrożeniem byłem ja z moim niezmordowanym apetytem.
Kalendarz
wypiął się na mnie ze trzy razy zanim się poddałem. Teraz już tylko trwam i
czekam roku przestępnego, chińskiego roku smoka, albo czegokolwiek, co pozwoli
mi z godnością opuścić pokład i powrócić do macierzy, za swoim przewodem.
Poniżej uwijały się transporty floty kontenerowej rozwożące do strefy Szengen
produkty naturalne made in JA po pięć euro sztuka. Aż przyszedł taki dzień, że
azjatycki urząd skarbowy (adres nieznany, bo skrył się w szlaczkach, ale
pieczęć jest czerwona i wygląda morderczo) zainteresował się moją
działalnością, czy też tu, na górze jej brakiem i postanowił za pomocą
ideogramów nastraszyć mnie sądem wiekuistym i gołąbkiem w lukrze, względnie
szarańczą z rodzynkami. Namówiłem swoje zasiedziałe członki do próby wykonania
czynności zwanej schodzeniem z góry. Założyłem siodło na plecy i westchnąłem.
Miałem na nim siedzieć, a nie być ubrany w nie. Wszystko na opak. I znikąd
pomocy. Schodziłem jak jakiś zewłok nieszczęsny, jak zombie, albo inna
karykatura życia, a strój dopełniający kowbojskiego konika ozdabiał mnie
grawerowaną w motywy arabskie skórą pokrytą patyną nieudanego polowania. Kroki
grały żałobnego marsza, tylko flotylla tirów święciła sukces, gdyż udało się podciągnąć
lokalny PKB na dodatnią stronę bilansu, zwalczyć głód w siedmiu
najbiedniejszych okręgach i zafundować obiad dla jakiegoś miliarda sztuk
azjatyckiego planktonu. Tylko smoka ani na wzór…
Musiałem
chyba na głos powiedzieć, bo podszedł do mnie pan, który na moją cześć usiłował
zaokrąglić skośne oczy i uczył własne usta układać się w słowa zrozumiałe dla
mnie, i nie mające nic wspólnego kwadratową architekturą tutejszych literowych
obrazków.
- widzę, że SMOG
pana dopadł. To niebezpieczne zajęcie. Dobrze, że pana nie przytłoczył, bo
potrafi dopiec nieźle. Na pana miejscu wyszorowałbym się i to tak z miesiąc non
stop. Wy europejczycy, to jesteście strasznie dziwni – tyle czasu siedzieć w
smoczym okienku i Smoga nie zauważyć… Pan to lubi? Wdycha zamiast kokainy, czy
haszyszu?
Wyposażenie ogródka niebanalne, należą się oklaski.
OdpowiedzUsuńOd starożytnych wiadomo, że literaturze nie należy wierzyć, bo promuje smoki, a sama w nie nie wierzy, bo przecież Smog nas zjada, a nie sympatyczne smoczki.
Serdecznie pozdrawiam
chce się mieć zwierzątko, to warunki trzeba zapewnić. bo to w końcu będzie domownik.
UsuńA jak już ułowisz w większej ilości niż jednego to może będziesz szukał innego właściciela dla przyrostowej jednostki - zapisuję się, bo smoki pasjami uwielbiam i chętnie do ogródka zabiorę. Łowca ze mnie niestety żaden ale na pupila chętna jestem bardzo.
OdpowiedzUsuńA pan o skośnych okrągło oczach znawcą żadnym nie jest, bo nie od dziś wiadomo, że smoki przecież grasują w różnych światach... może i do naszego zawitały w wymiarze rzeczywistym.
Pójdę na spacer, to się rozejrzę. A nuż znajdę "tubylca", co ograniczy problemy lingwistyczne. z bydlątkiem dobrze jest pogadać. Kapsel! Do nogi! Znowu się łajdaczysz gdzieś za węgłem?
UsuńŁupieżu?! Matko i córko!
OdpowiedzUsuńA zamiast smoków nie mogą być jaszczurki? ;-)
wszystko być może. a czemu by nie?
Usuńsmoki mają tę przewagę, że już są, a nie dopiero być mogą.
O smokach i krasnoludach mój syn tworzył prezentacje maturalną, wiele się przy okazji dowiedziałam:-)
OdpowiedzUsuńprezentacje na maturę? chyba coś mnie ominęło bezpowrotnie...
UsuńNa Peruna! Dwa dni mnie nie było, a Ty w tym czasie stworzyłeś miliardy słów! Pytam najzupełniej szczerze. Ile czasu dziennie poświęcasz na pisanie?
OdpowiedzUsuństaram się ograniczać do 2 godzin.
Usuńzamiast oglądania TV.
Tv bywa czasem ciekawa.
Usuńnieśmiało sugerujesz, żebym zajął się ofertą telewizji, zamiast produkować własne kawałki?
Usuńdziękuję za szczerość.
Tyle wizji od SMOGU, a smoka ani widu. W Kolorze Magii Pratchetta jeden z bohaterów zwany gdzieniegdzie Zweiblumen szukał smoka, ale miał nieco więcej szczęścia od Ciebie. Może nie trzeba tracic nadziei. :)
OdpowiedzUsuńŚwiat dysku uwielbiam. Pratchett to był gość. Jemu wolno mieć szczęśliwe zakończenie. ja muszę dopiero dorosnąć.
Usuń