niedziela, 8 kwietnia 2018

Pod podartym niebem.


Schodziłem niżej i niżej, aż skończyły się ostatnie schody i nawet woda kręciła się bezradnie w kółko nie mogąc zdecydować się na wybór kierunku. Oparłem się o piwniczną ścianę, bo nic więcej nie było – pode mną woda, zachowująca się jak pies myśliwski co trop stracił, za mną schody, a obok ściana, na której pająki malowały zaklęcia żywą, lepką penicyliną, nie przejmując się kurzem i rdzą zmurszałych cegieł, brakiem światła, wiatru, czy szeptu zbłąkanej muchy. Po prostu tkały mantry i wieszały je niezmordowanie, jakby wiedziały, że lepszy czas przyjść musi – wystarczy poczekać.

Oparłem się o ścianę, a woda łasiła się do mnie i pieściła mnie bezwstydnie wspinając się wewnętrzną stroną spodni – minęła już kolana i niedwuznaczną pieszczotą na udach sugerowała, że jej apetyt na intymność rośnie niepowstrzymanie. Milczałem zbyt przygnębiony daremnością tego schodzenia donikąd, bo przecież nawet okruch wody nie potrafił wskazać ciągu dalszego, a moje zmysły stały się nieprzydatne pośród braku bodźców w tej cicho-ciemnej piwnicy. Oddech uspokajał się powoli i cichł coraz bardziej, aż słuch zaczął podejrzewać, że oprócz oddechu delikatnie obijającego się o brudne ściany dzieje się jeszcze coś na krawędzi zmysłów.

Właśnie! Woda. Ona nie była cichą taflą, tylko w nieregularnościach rytmu popełniała detalicznie samobójstwa roztrzaskując się kroplami o niewidoczną powierzchnię suchą i twardą, zamiast wtulać w siostrzane, powielane w nieskończoność bliźniaczki. A wody nie można skutecznie okłamać i kazać jej płynąć w górę. Czyli jakieś niżej istnieć musiało i nadzieja szarpać mnie znów poczęła za ramiona, żebym nie stał tak bezczynnie, tylko odnalazł przejście. Łatwo powiedzieć – krople wody miały problem, żeby się przecisnąć w ten domniemany „dół”, w tę kolejną kondygnację podziemną, która miała mnie poprowadzić dalej.

Lepszego przewodnika nie mogłem znaleźć. Nie dość, że cichy i milczący, posłuszny i nieprzekupny, to gna pędzony własną potrzebą bardziej, niż płochą wdzięcznością, czy obowiązkiem popychany. Dlatego wiedziony instynktem poodkręcałem wszystkie kurki, rozbiłem rezerwuary, żeby mnie woda wiodła. Zmitrężyłem wiele czasu nim podążyłem śladem wody, nim ona wezbrała wystarczająco, aby poprowadzić mnie pod powierzchnię. Lecz, kiedy już ruszyła, to mijaliśmy bezpiecznie kolejne piętra będąc już poniżej poziomu gruntu. Nie wiedziałem, jak daleko zejść można, dokąd poprowadzą mnie te schody, jednak pozostawanie na powierzchni nie mogło się dobrze skończyć. Już poprzedni dzień był doznaniem, od którego można było osiwieć nim słoneczny blask skrył się za widnokręgiem i pozwolił na chwilę bezpiecznego oddechu.

Wróciłem na górę, skąd przyniosłem rurę wyrwaną wprost ze ściany, z instalacji wodociągowej i brodząc do pół łydki usiłowałem „wystukać” lokalizację, w której wodzie udało się przedrzeć poziom niżej. Dwa-trzy stuknięcia i zamierałem jak czapla czyhająca na łup. Słuchałem do bólu, czy te stukoty przyniosły efekt w postaci zagęszczenia kropel o kolejną kondygnację i zniesmaczony brakiem postępu robiłem kolejne dwa kroki w wodzie aby powtórzyć czynność. Metalowa różdżka wiodła mnie algorytmem geometrycznym poprzez zalane pomieszczenie powolutku i możliwości wydawały się już wyczerpywać bezskutecznie. Podłoga wydawała jeden i ten sam odgłos, kiedy metodycznie wypunktowałem siatkę po jej całości. Może bardziej energetycznie należało żądlić podłogę, aby uzyskać efekt?

Usiadłem na schodach, żeby chwilę odpocząć i przemyśleć własne działania, bo przecież bieżące nie rokowały odkrycia. Skoro na tej podłodze stałem, a ono wodą niczym olbrzymia wanna wypełnione przepuszczało zaledwie pojedyncze krople wody, to stukanie rurką nic wielkiego nie wniesie. Woda przeciskała się nadal po tych schodach, łaskawie mnie omijając i wpadała w pułapkę więzienia, z którego uciekały tylko najwytrwalsze i najcięższe przypadki kropel, którym udało się wgryźć w beton podłoża. Krople stukały i gdybym nogą nie usiłował wtórować, to zapewne nie dostrzegłbym, że rytm stał się żarliwszy, żywszy, że rośnie i już nie jedna, a dwie, może nawet pięć kropel sączy się w dół, a rytm skażony został gorączką podniety – nadzieją zbiorowego wysiłku. Krople gęstniały, chociaż tam niżej nie były jeszcze deszczem.

Poczekać. Odpocząć, nabrać sił i poczekać, aż napłynie wystarczająco wody, żeby otworzyć tę podłogę i przejście zrobić. Siedziałem na schodach zasłuchany w pulsującą idiotycznie melodię, a beton podłogi pęczniał podgryzany żarłoczną wodą, której wciąż przybywało. Beton, od pierwszego wiązania nie pamiętał takiej ilości wody i poddawał się niechętnie. Masa napierała szukając zwietrzelin i nieciągłości. Mikroskopijnych pęknięć, w których pazerność wody mogła wykradać malutkie ziarenka i drążyć tunele. Mnie zresztą też podgryzała bez litości. Siedziałem, lecz ceną za odpoczynek były mokre nerki i wspinaczka wilgoci wzdłuż kręgosłupa zimnym jęzorem pozostawiająca za sobą drżenie na skórze.

Nie wiem sam ile czasu siedziałem, a mrok nie zamierzał na to pytanie odpowiadać, jednak w końcu podłoga stęknęła w agonii i w wielkim krzyku pękła, a woda szturmowała szczelinę przepychając się i kipiąc wirami. Niczym zwodzony most podłoga złożyła skrzydła i wpadła tam, gdzie nie wiedziałem. Ja też, bo mnie wepchnęła, strąciła mnie ze schodów na pochylnię jednego ze skrzydeł i strąciła w czeluść. Spadając szukałem nogami podłoża. Krzyczałem zapewne, lecz podłoga złamana wrzeszczała głośniej i nawet pośród tej wody kurzem wielkim się uniosła, żeby zanieczyścić oddech i wykwitnąć grzybem pod każdy możliwy sufit.

Dotknąłem podłogi, lecz tam wody już nie było. Został szlam, kurz mokry i ja pośrodku błota śliskiego tak, że trudno było zachować równowagę. Ciemność wciąż gęstsza, bogatsza, wielowymiarowa i wcale niespłowiała otaczała mnie lepiej, niż mokre ubranie. Pchała się w usta i wypełniała płuca. Gdyby nie grawitacja odróżnienie kierunków byłoby niemożliwe – zupełnie, jakbym zanurzony był w czeluściach kosmosu i tylko szlam podłogi wnosił różnicę. Wzburzone nerwy powodowały, że ruchy miałem kwantowe, szarpane emocjami na porcje efektem stroboskopowo wykpiwanym, nieciągłym i przede wszystkim bezcelowym. Stałem pośród nicości, w której tylko podłoga była czymś więcej jak domniemaniem. Ja i ucieczka wody niby też, ale nie pocieszyło mnie to wcale.

Może dopiero teraz zrozumiałem, że stało się nieodwracalne, że nie wrócę tą samą drogą. Albo w ogóle nie wrócę. Zapewne tak będzie. Mogę… poszukać wody i chociaż nią będę się karmił. Może zeszła jeszcze niżej, gdzieś uchodząc tak, bym mógł za nią podążać, ale w tej nicości wiara mnie opuściła. Może zawisła na prętach zbrojeniowych i kołysała się nade mną z politowaniem. Co ja sobie myślałem? Po cóż było się pchać? Zamieniłem uporczywość słońca na nieskończoność mroku. Tam wysechłbym z pragnienia, tu zdechnę z głodu. Woda wciąż napływała z góry, więc przynajmniej pragnienie zaspokoję do woli i oszukiwał żołądek będę.

Wyciągnąłem dłonie złożone w łódeczkę i napiłem się mroku mokrego. Smaczny. Słodki i już bez kurzu. Cofnąłem dłonie i słuchałem jak wilgoć wbija się w podłogę. Mogłem tylko uklęknąć i szukać dokąd płynie dalej – jak niewidomy – dłonią w jej nurt zanurzony raczkowałem w mrok. Nade mną ktoś rozdarł atmosferę i słońce spaliło życie dokumentnie. Błyskawicznie. Mam wodę. Nie mam nadziei, ale idę. Za wodą, bo może mądrzejsza, a jeśli nie, to zdechniemy razem.

20 komentarzy:

  1. Ostatnio dwa zalania przeżyłam, więc Twój tekst przywołał niemiłe wspomnienia, brrrr!
    Najgorsze, że niektóre powodzie trudno przewidzieć, a nawet zatrzymać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. miałem okazję kilka razy dostać się w objęcia wody spływającej z wyższych kondygnacji.
      i raz, kiedy woda szła od dołu - ten był najbardziej dramatyczny.

      Usuń
  2. A ja... poszłam/(prawie)zeszłam... i odkryłam drugie dno. Ponoć zawsze może być gorzej.

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja dopiero co z wody wychlupnęłam - jeszcze unosi się wokół mnie woń chloru, którą uwielbiam w tym samy stopniu, co samą wodę.
    Twój tekst przywodzi mi na myśl jedno bardzo konkretne skojarzenie - z odcinkiem Fraglesów, w którym stukający w rury zabrali wodę i trzeba było śpiewać piosenkę "płyń, wodo, płyń...".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tej piosenki nie znam, za to szantę w której śpiewają: "płyń bracie, płyń, niech gwiazdy ci sprzyjają" bardzo lubię

      Usuń
    2. O, n
      Narodzie Wybrany... Ratunku! Szanty to obrzydlistwo równe poezji śpiewanej i piosence aktorskiej...

      Usuń
    3. Errata:
      Czegoś nie dopatrzyłam, nie wiem, skąd się wzięło to pojedyncze "n" po "O" i przejście do następnej linijki. Chyba to ratowanie świata (M-M-M) poprawione basenem mnie zmęczyło...

      Usuń
    4. cóż - ja bardzo chętnie cały komplet - zarówno posłucham, jak i przy ogniu pośpiewam - a niekiedy i gitarą podeprę.
      pojedyncze literki mi nie przeszkadzają. czy te duże oznaczają jakąś wartość potrójną?

      Usuń
    5. Nie, te duże oznaczają nazwę własną, którą z zasady pisze się dużymi literami.
      Gdyby ktoś zmusił mnie do siedzenia przy ognisku i słuchania pitolenia na gitarze, musiałabym go zabić, a w każdym razie dobrze pogryźć.

      Usuń
    6. bardzo własna być musi. nie rozszyfrowałem.
      całe szczęście, że nie jesteśmy podobni, bo życie byłoby nudne. a Ty zamiast się cieszyć to masz jakieś zapędy mordercze.

      Usuń
    7. Jak to nie rozszyfrowałeś? Mesjaszka-Meszka-Mutant. Skleroza jakowaś?...

      Usuń
    8. a pewnie że skleroza - wieczorna - wyobraźnia pracuje już na nowe skojarzenia

      Usuń
    9. Niezły podział skleroz... Taki, powiedziałabym, praktyczny.
      Fakt, wieczór już, dlatego natychmiast oddalam się z miejsca przestępstwa celem zapoznania się z dzisiejszą ofertą mojego czworonożnego przyjaciela.

      Usuń
    10. domyślam się, że chodzi o łóżko. bo chyba nie stół...

      Usuń
    11. Li i jedynie!
      Zresztą, stół posiadam jednonożny. Dopiero na dole ta jedna noga rozgałęzia się na cztery palce. Chyba. Anatomia mebli nie należy do moich najmocniejszych stron.

      Usuń
    12. rozumiem - fotele też potrafią mieć bieguny, zamiast naukowo opracowanej kwadratury. dlatego postawiłem na prostopadłościan łóżka, bo przyroda z ideałami ma jakieś nie do końca rozwiązane konflikty.

      Usuń
  4. Sugestywne to wszystko bardzo.
    Mnie kiedyś mieszkanie zalało z góry. Mieszkam na ostatnim piętrze a dach przeciekał i przeciekał...A deszcz padał i padał. I administracja nie pracowała bo to sobota była. I w domu byłam sama...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a miała być opowieść SF o ucieczce przed dziurą ozonową w najgłębsze czeluści. woda, bo trzeba coś zabrać na drogę.

      Usuń