wtorek, 5 lutego 2019

Głód.


Noc przeciskała się między drzewami starając się za nimi schować. Jakby wstydziła się tego, co niesie w niewidzialnych kieszeniach. Kryła się w spękaniach kory i rozwidleniach gałęzi czesanych niepokornym wiatrem. Czaiła się, żeby potem, jednym desperackim skokiem dopaść drugiego i kolejnego. Chociaż nikt nie patrzył, noc drżała jak naprężone struny koncertowego fortepianu. Wyostrzone po kres, zakotwiczone, ostre dźwięki bez wirtuoza, który uwolni je i spuści ze smyczy wprost w twarze schowane w półmrok widowni. Noc dyszała, jakby nadchodziła z bardzo daleka, ale pewniej niosła w sobie ciężar, którego nie miała wczoraj. Drzewa, gdyby tylko mogły odsunęłyby się, a chociaż wiatr był niewyczuwalny, to jednak korony coś rozsuwało bezszelestnie. Jest aż tak gruba? Przeciskała się dyskretnie i tylko suche igły jodeł strącane przypadkiem cichuteńko pikowały, żeby ukradkiem utonąć w zaspach stężałego śniegu. A kiedy potrącona nieuwagą szyszka wybuchła tumultem w kopnym śniegu noc aż zadrżała. Powietrze westchnęło i poniosło niesłyszalny skowyt na otwartą przestrzeń.

Namiot wkopany w śnieg tajgi zdawał się być iluzją. Kto chciałby spać pośród tego pustkowia? I po co? A przecież stał i noc zerkała na niego głodnym wzrokiem. Nie świeciła żadna lampka. Gwiazdy znalazły sobie inny obiekt adoracji, a księżyc wypiął się na tę niegościnną, milczącą okolicę. Noc musiała się poczuć samotna, bo oparła się o maszty i wzdychała na nich ciężko. Może nawet przewróciłaby się, gdyby nie znalazła tej niespodziewanej podpory. Namiot stracił kolory, oddał je nocy bez żalu i udawał, że wcale go nie ma. Może nawet faktycznie go nie było, skoro zabrakło obserwatora. Gdyby był, to może dostrzegłby, jak pod zgodnym oddechem ośmiorga śpiących płachta namiotu lekko unosi się w górę i opada. Jak błona bębenkowa, kiedy infradźwięki usiłują ją zmusić do marszu w rytm werbli. Noc wisząca na wantach namiotu bezwstydnie karmiła się utajonym dźwiękiem z pogranicza słyszalności. Jakieś dwa serduszka pulsowały rosnącym rytmem w spazmach zgryzionych oddechów, a ekstaza zakwitła dysonansem wśród ciszy. Noc cierpliwie czekała, aż oddechy się wyprostują i dołączą do innych. Miała czas… Całą noc…

Wiatr pojawił się znikąd i absurdalnie tarmosił przeźroczystą reklamówkę zaczepioną na kolcach jałowca. Przeźroczystą być może, bo teraz zabarwiona mrokiem zdawała się być czarną iskrą, łupieżem na ramieniu nocy. Noc otrząsnęła się, a namiot jej zawtórował łopotem. Jak mógł przeżyć fragment plastiku tę nieskończoną ciszę, bezkres nocy, pustkę i niedostępność? Zapytać można było tylko wiatru, który pod surowym wzrokiem nocy spokorniał i usiłował uciec między drzewa. Szybko zapomniał o wstydzie, kiedy znalazł wygrzebaną w śniegu norę. I pchany ciekawością wśliznął się, żeby nasycić zmysły. Wilcza wataha, z uszami na sztorc, z jęzorami ociekającymi niepewnością, z oczami pełnymi strachu. Skulone, pokonane stado siedzące na własnych ogonach i cofające się gdy tylko wiatr gwizdnął z zachwytu, że znalazł życie. One… Nie chciały być znalezione, a strach nie pozwolił im spać. Wtulały się w pień drzewa, a sierść na grzbietach warczała nienawiść. Oczy… Strach zawsze mieszka w oczach, a te były krwią nabiegłe i rozbiegane na boki. Bały się nawet sąsiada z którym przecież na niejedno łupiestwo szły bez lęku.

One, choć węch mają doskonały, nie debatują, jak z namiotu wydobyć mięso łatwiejsze do zdobycia niż każde inne wokół. Na ołtarzu strachu żebrzą o oddech do bezimiennego Boga. Nawet cyniczny wiatr uznał, że nie powinien podglądać żebrzącej watahy i wrócił tarmosić plastik bezduszny. To widok przerażający, kiedy można poskromić dzikość bezwładnością śnieżnej rękawicy, kiedy zsunie się z jodłowej dłoni, żeby trzepnąć między uszy krótkim, bezwzględnym rozkazem: SIAD!. Siedzą wszystkie zerkając na przewodnika z nadzieją gasnącą, bo on też ogonem grzeje własne jądra ze strachu. Nie potrafią nawet spać… Głodnym nigdy nie przychodzi to łatwo…

Noc wyjęła z kieszeni prochowca mgły i rozsypuje je wokół namiotu… Nie ma sił dłużej ich nosić. Nadziewane gronami niepewności drapieżne dziury, tratują śnieg, który jęczy pod niespodziewaną brutalnością i ugina się spazmatycznie. Strach rozlewa się niczym mleko na lakierowanym stole równin pożartych przez noc. Szybko, bezkreśnie, bez zahamowań. Szmata namiotu pije strach, który zna już wataha. Nasiąka nim mimo chłodu. Nie jest w stanie obronić się przed wilgocią. Przed podejrzeniem. W końcu nikt jej nie impregnował od uczuć. Szmata chłonie szybciej, niż od wewnątrz chłonie spokój kilku snów nieroztropnych. Rozpychających się i egoistycznych. Erotycznych, władczych, pełnych nadziei i spełnień. Od zewnątrz, przez szmatę sączy się jad. Najgorszy. Śmiertelny strach płynie każdym szwem, niedoskonałością impregnatu, tchnieniem nocy, której zbyt ciążył, żeby zaniosła go w wilcze doły. Wilków już nikt nie musi poskramiać. Zabijają się własnym oddechem. Pasą się wzajemnie strachami tak bardzo, że słów brakuje, a nawet nie ma księżyca, żeby mu zawyć wszystko, czego myśl nie potrafi ująć w słowa.

Pocą się sny. Więdną erekcje. Gasną nadzieje, a fantasmagorie ubierają się w posępność. Zaczynają drapać sumienia. Wnętrze namiotu dyszy niepokojem. Śpiwory wrzeszczą od kopniaków, materace syczą przekleństwa tak gorące, że same od nich spłoną i skrzepną na śnieżnym dywanie. Nawet namiot zapadł się w sobie i jak te wilki chce się skryć pod śniegiem i nawet szczytem masztu nie wystawać. Wreszcie ktoś krzyknął rozpaczliwie w śnie niedokończonym, w dramacie podświadomym… Namiot krwawi posoka zmęczenia. Drży, choć rozciągnął się pod wiatrem. Swoim strachem dzieli się ze śpiącymi… Oni nasiąkają bezwiednie. Wreszcie krzyk budzi autora, a echo odbite od falujących ścian chwyta za gardła pozostałych. Sny zmykają nim buty na nogi założą, a w ich miejsce wlewa się nieskończona cisza. W głowach kwitną demony, a każdy buńczuczny i nieposkromiony. Stają w szranki i każdy chce własnym okrzykiem zapędzić inne do zagrody. Każdy w nocy widzi brankę. A noc… Milczy… Milczy, bo to potrafi najlepiej. Maluje czarne cienie na czarnych myślach w czarnych pejzażach. Wszystkie kolory czerni malują grozę na mlecznej mgle i tafli śniegu zdającej się nie mieć końca.

Jakiś nadwyrężony pęcherz nie wytrzymuje ciśnienia i pogrąża wnętrze namiotu w ciepłej chmurze amoniaku. Dołącza druga, a skowyt narasta. Panika. Dosięga tchawic, płuc i żołądków. Krzyk chce rozciąć noc i dać się pogłaskać światłu. Nie ma. Latarki uciekły poza zasięg dłoni, ogień od dawna w niewoli śniegu skazany został na śmierć i nawet ścieżki do nieba ostatnim tchnieniem pokazać już nie może. Noc tłamsi okolicę. Spadła niespodzianie i w swoich szponach trzyma to, co potrafi zmieścić pod skrzydłami. W mroku błyska nóż…

Namiot rozciętym brzuchem dyszy ostatnimi kroplami ciepła, a bose stopy wybijają rytm napędzany zgrozą. Nie da się szybciej biec, bo płuca nie nadążają. Nie da się wyżej nóg unieść, a śnieg… wyżej bioder. Las! Las nieodległy, ten sam, który w dzień dał patyków na ogień, który pozwolił pod namiotem wyścielić podłogę pachnącymi żywicą gałęźmi… Nogi nie mają czasu się skarżyć na wilgoć, na mróz i niedostatek. Gnają w stronę lasu, bo namiot właśnie umiera. Z rozdartym brzuchem rzyga posoka cudzego ciepła i pozwala się okraść z kolorów. Noc siada na nim jak jastrząb nad zającem i patroszy go do cna. Ostatni krzyk i noc w triumfie zaciska szpony. Nikt już nie rzęzi. Bose stopy toną w zaspach, aż się potkną na czerni dziury. Ciało wpada głową wprost pomiędzy wilcze strachy. Krzyczą. Wszyscy krzyczą… Prócz nocy… Ona właśnie pożera tych, którym się nie udało umknąć.

6 komentarzy:

  1. No, niezły thriller nam zafundowałeś...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie dzieje się nic... tylko noc ciemna ponad ośnieżoną ziemią.

      Usuń
  2. "Noc wyjęła z kieszeni prochowca mgły i rozsypuje je wokół namiotu…" Zostało mi to zdanie w pamięci.

    OdpowiedzUsuń
  3. Skojarzyło mi się z tragedią na Uralu z 1959 roku. Tam też biegli boso.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. trafiony zatopiony - czytałem artykuł na ten temat zanim zacząłem pisać.

      Usuń