piątek, 15 lutego 2019

Poza światem.


Płacz nie zawsze musi mieć uzasadnienie. Czasami jest. Tak po prostu. Jakby organizm wiedział lepiej, czego mu brakuje i realizował swój intymny plan, nie bacząc na wolę i na przekór argumentom. Jednak dziś miała powody. Czuła się brzydka i niekochana do tego stopnia, że żałość wypływała nie tylko z oczu, ale i z nosa. Jak małej, zasmarkanej z nieszczęścia dziewczynce, skarżącej się wszystkim świętym z oburzeniem sięgającym wskroś drobnego ciałka, gdy chłopczyk wyrwie jej z dłoni łopatkę w piaskownicy, albo zdepcze piaskową babę. Gardło chciało wyć. Rozpaczliwie rozkrzyczeć noc i nie pozwolić jej minąć bezszelestnie. Wyć, zbudzić każde licho i każdą życzliwą duszę. Stać się dźwiękiem pierwotnym, słowem pierwszym, po którym świat urodzi się do życia i wreszcie ją zauważy. Przez pryzmat łez przyglądała się ścianom, czy uniosą tak bezgraniczną rozpacz i było jej coraz bardziej obojętne co zrobią.

- Niech je szlag!

Nawet kląć nie potrafiła i w skołatanej głowie kalekie obelgi tłukły się, jakby to były pijane ryby w akwarium o pancernych, szklanych szybach. Patrzyła jak rosną, a może to łzy sprawiały, że puchły podglądane przez powiększającą, słoną soczewkę. Resztkami konwenansów usiłowała sobie przypomnieć kiedy ostatnio pozwoliła sobie na słowo niecenzuralne i znajdowała same wykrzykniki pozbawione mięsa. Duchy obelg. Była wychowywana. W rodzinie o konserwatywnych poglądach i zasadach. Tak wielu zasadach, że nie było w nich miejsca na uczucia. Tylko zasady i obowiązki. Przywileje - nie. Samo życie było przywilejem tak wielkim, że nic więcej nie przysługiwało. Dostała je i musiała do niego dorosnąć. Zasłużyć. Odwdzięczyć się i odpracować. Może nawet odpokutować?

Łzy spływały po twarzy, z której rękawem zmyła już kosmetyki, żeby wreszcie nie musieć się chować. Tu… było z nią tylko lustro niedoskonałe, szklany prostokąt w oprawie mroku. Klęczała, siedząc na własnych piętach i w srebrze spatynowanego prostokąta wyglądała jak kropla wody siadająca na lodowej nieskończoności. Boże! Jak jej było zimno. A ponoć ten lód jest dywanem z włókien bardziej naturalnych, niż obiad, który jadła w restauracji dziś z kimś, kto niedwuznacznie sugerował chęć… a może to było żądanie?

Chciał jej w trakcie jedzenia. Ale nie jej, jako człowieka, tylko chciał jej ciała. Chciał je przywłaszczyć i wykorzystać. Nie podzielić się, nawet nie kupić. Chciał je wymusić, upokorzyć i skłonić do uległości. Chciał, żeby mu je przyniosła i pokazywał jej niedwuznacznie ołtarz, na którym powinna je położyć i czekać na akceptację, albo grymasy. POWINNA! A ona potrafiła tylko pomyśleć o nim „świnia”, nawet bez wykrzyknika. Normalna kobieta wydrapałaby mu oczy, zanim ona pomyślała „świnia”, a jej krzyk byłby słyszany na Antypodach. Czy była normalna? Łzy wsiąkały w dywan ignorując jej chwilowe dylematy. Nawet one lekceważyły istotę stworzoną chyba tylko po to, żeby nawet wesz czuła się księżniczką w jej towarzystwie.

Uciekła, kiedy poszedł do łazienki. Chciał dać jej czas, żeby przemyślała, jak wielką łaskę jej wyświadcza, że w ogóle ją zauważył. Że dopuścił domniemanie, choćby tylko ironizując, że pozwoli jej grzać się w blasku jego nocnej chwały niewątpliwej i nie podlegającej dyskusji. Sterczącej prąciem potrafiącym mimochodem wskazać mgławicę Magellana, po czym z wdziękiem przenieść zainteresowanie na gwiazdozbiór Kasjopei, którą gotów był sprowadzić na ziemię siłą własnego majestatu. Poskromić i sprowadzić do parteru, żeby Andromedę wychować na grzeczną dziewczynkę z szacunkiem odnoszącą się do życia wyposażonego w penisa. A ona uciekła, chociaż jej pęcherz bardziej potrzebował łazienki, niż jego – widziała, że przed wejściem przeanalizował wzrokiem zawartość kreacji dwóch stojących koło szatni dziewcząt, a jednej bezczelnie wetknął wizytówkę w kieszeń bluzki napęczniałą od piersi pomieszkującej pod nią.

Uciekła. Cud, że stać ją było aż na tyle. Na ogół, kiedy tylko spotykała bezpośredniość śliniącą się niewybrednie zastygała w bezwładzie, który oszałamiał ją do cna. Pamięta przecież, jak przechodzący obok mężczyzna rzucił wulgarną uwagę i nie czekając na reakcję poszedł, bo sam nie wierzył w pozytywny odzew, a ona trwała w stuporze, wsparta o ścianę, jak płaskorzeźba w oczami otwartymi szeroko i ustami, z których ulotniło się każde słowo. Została niemową aż do świtu i powlokła się w rzeczywistość zmęczona i brudna, ucząc się na nowo języka, bo nawet o poranku wciąż był jej obcy.

Dziś znów uciekła. Znów udało się. Uciekła nie zastanawiając się, czy służbowe, albo ekonomiczne konsekwencje poniesie od razu, czy dotkną ją za jakiś czas. Gdyby w drzwiach miała piętnaście zamków – zamknęłaby wszystkie dwa razy. Nie miała, a te dwa nie dawały jej satysfakcji, nie zaspokoiły potrzeby odcięcia się od świata. Roztrzaskała telefon, torba poroniła w przedpokoju rozsypując zawartość po kątach.
- Biały ser – pomyślała – biały ser kupiłam na kolację i pewnie już całkiem zgliwiał…

Nie pamiętała, jak rozbierała się klęcząc na podłodze przedpokoju, jak w zimnych kaflach podłogi usiłowała zahibernować dożywotnio przeszłość. A potem przyszły łzy, które usiłowały zmyć grzech pierworodny - urodziła się kobietą. Mięsem. Do wzięcia, do wynajęcia, do posługi. Zanim nauczyła się formułować własne myśli kończyła uniwersytet życia na wrogim uniwersytecie. Już zdawała egzaminy z posłuszeństwa i pokory. Pod surowym wzrokiem, upominana palcem, paskiem, wzrokiem, albo krzykiem uczyła się być powolną. Na każde zawołanie. Na rozkaz. Uczyła się, jak stać się przyjaznym gadżetem, który sam się zaktualizuje, dostosuje i dopasuje do trendów. Do czasów, kaprysów i oczekiwań.

Pierwszy raz uciekła z domu, w którym coraz trudniej było sprostać oczekiwaniom. Trudniej? To niedopowiedzenie godne słów z zakresu dyplomacji – to było niemożliwe! Później uciekała już regularnie, przed samcami i samicami wiedzącymi lepiej. Kiedy nabawiła się łatki „dziwna” uciekła raz jeszcze. Tym razem daleko tak, żeby nikt nie mógł jej znać. Była mistrzem świata w uciekaniu, ale nikt nie powiesił jej na piersiach medalu, choć na jej piersi zerkało chyba zbyt wielu nienasyconych. Szkoda, że Ziemia jest taka mała, bo stać ją było na ucieczkę na krawędzie wszechświata. Tylko po co? Żeby znów się ślinił jakiś troglodyta?

Noc pieściła jej ciało nienachalnie, jednak kafle były niemal tak zimne, jak wzrok jej ojca dzielący łaski z salomonowym uśmiechem. Usiadła pod ścianą i objęła kolana ramionami. Nikt nie chciał jej przytulić, więc nauczyła się tulić się do siebie. Ile lat ćwiczyła tę umiejętność? Szkło zwróciło jej widok spłoszonej dziewczynki, a przecież dorosła podobno już trzy razy…. I trzy razy nieumiejętnie. Biała ściana zaraziła ją bladością, kafle zabrały ciepło. Pęcherz przestał się upominać nadaremnie i próbował ogrzać uda kobiety i podłogę. Wilgoć ostra w zapachu usiłowała otrzeźwić siedzącą. Ciepło… czy tylko na takie zasługuje?

Bezmyślnie malowała palcami stóp w krzepnącej plamie wilgoci jakieś niezrozumiałe nadzieje. Słowa stygły szybciej niż je pisała. Gasły, a ona wciąż nie nauczyła się wyć… To takie trudne? Otwierała usta raz po raz, ale tonęły w nich łzy tak gorzkie, że wargi broniły się przed kolejnym i zaciskały się kurczowo. Trudno wyć z zamkniętymi ustami. Trudno wyć, gdy nawet podłoga odbiera resztki nadziei na ciepło. Spazm rozpasany bardziej od poprzednich niemal pozbawił ją zmysłów. Czy były jej potrzebne? Może łatwiej byłoby je oddać, sprzedać, przehandlować za chwilę spokoju. Za jedną cnotę… Za chwilę prawdy…

Pozwoliła kolanom rozchylić się na boki i sięgnęła ręką pomiędzy. Pierwszy raz w życiu sięgnęła skraju ud, nie po to, żeby oczyścić ciało z historii, lecz, aby z nim negocjować. Warunki kapitulacji. Wsunęła palce głęboko. Ścieżką, którą dopiero co opuściła ją wilgoć. A przecież wciąż czuła ją na sobie. Lustro przed nią zaczęło drżeć, a szkło matowiało do mlecznego blejtramu, na którym mróz mógłby pazurem malować paprocie. Pierwszy raz w życiu usiłowała popatrzeć sobie w oczy. Własne oczy, odbite w szkle metr przed nią. Z palcami utopionymi we własnym ciele, które znała zbyt pobieżnie. Podniosła rękę do oczu. Patrzyła, jak pomiędzy palcami krzepną pajęcze nici lepkiej przędzy. Byłaby znakomitym pająkiem, mogła kleić własnym sokiem labirynty tak zawiłe, że nawet Herkules zdechłby w ich okowach.

Na podłodze dogorywała torebka, a z rozdartego brzucha wysypały się drobiazgi. Codzienność, przewidywalność i konieczność. Z jej brzucha wysypała się ona. Wszystko w tej torbie było nią i definiowało ją ostatecznie. Niemal czuła kaganiec, jakim ją pętają podpaski, notes, w którym terminarz i obowiązki (oczywiście!), miliard drobiazgów, bez których żadnej kobiecie nie wolno wyjść z domu nawet wyrzucić śmieci, zapomniane zakupy sprzed pięciu lat i nasiona jodły kaukaskiej, które obiecała komuś, kto drugi raz się w jej życiu nie pojawił. Te nasiona... jodła… kaukaska… obiecane temu, który chociaż udawał…

To był już koniec rozsądku. Zdechł pod płotem, gdy łzy wezbrały, jak górski strumień na wiosnę. I popłynęły nienawistnie w doliny, niszcząc żywiołem wszystko, co stało na drodze. WSZYSTKO. Łącznie z nią. Chwyciła klucz, bo był pod ręką, bo wypadł z torby w sam raz na skraj pierwszego potopu i dłoń go dosięgła. Nie tak, jak mandarynki, które potoczyły się daleko poza zasięg wzroku nawet. Ta dłoń rozogniona nie czuła już litości i współczucia – jej dłoń nie znała jej wcale. Patrzyła nierozumnie i nie poznawała siebie. Kipiała przekrwawionymi oczami. Konwulsyjnie zacisnęła się na kluczu – staromodnym, wielkim jakby miał otwierać Sezam… Żelazo zimniejsze od kosmosu parzyło ją w dłoń. Żądało ciepła. Wymagało uwagi. Chciało jej. Całej. Bez ograniczeń i wątpliwości.

W głowie zamieszkała rewolucja, której z rozsądkiem nie po drodze. Jej też nie było po drodze. Nie umiała nawet myśli sformułować, jak bardzo nienawidziła domu, który uczył ją rozsądku. Uznała, że rozsądek, to przekleństwo, to piętno, któremu hołd oddaje zbyt długo. Który zapewne już nie żyje, tylko jej wiarą napędzany istnieje, jak plakat zapomniany gryzący ścianę porzuconego parkanu budowy. Rozsądek pękał jak szyba samochodu tłuczona w nieskończoność gradem większym od piłeczek golfowych. Została wyhodowana. Na miarę aspiracji hodowcy.

Gdyby szkło miało twarz, musiałoby zmierzyć się z tą nieokiełznaną wściekłością, Ale ono bezwolnie dryfowało w czasie i udawało, że nie jest istotne. Kobieta obnażyła zęby – więcej nie mogła, bo gdzieś w niepojęciu zdążyła porozrzucać wokół pozory i cywilizację, a teraz siedziała pośród rozgardiaszu i pierwszy raz w życiu czuła satysfakcję. Biustonosz wiądł na klamce, buty wspinały się na szafkę sosnową, torba umarła w podłodze, choć wciąż chłepcze mocz… Tylko dłoń zaciśnięta na kluczu stała się krystalicznie bezwzględna. Twardsza od diamentu. Popatrzyła na nią… W lustro popatrzyła… Z kła spłynęła jej kropla rosy. Ślina? Łza? Nawet lustro nie było pewne.

Siedziała patrząc się w szkło tak beznamiętnie, że ono zaczęło się niepokoić, że ktoś może pokonać dystans, którym od świata się odgrodziło. Dłoń z kluczem zmierzała w kierunku ciała. A potem klucz wszedł w to ciało, drąc granicę niepokalaną bezpowrotnie. Kiedy wrócił, popatrzyła na klucz - spływał czerwienią. Miękką, niepewną, nieumiejętną. Może nieśmiałą jak ona cała. A potem noc przecięła błyskawica krzyku dziewiczego. Wilczycy. Nowonarodzonej w krzywdzie wielkiej… Jej krzyku pierworodnego.

Oblizała klucz patrząc sobie w oczy, temu lustru naprzeciw. Wciąż nie umiała kląć, ale po języku rozpływała się słodka przyprawa grzechu. Już się nie bała. Za ścianą zapłakało dziecko. Facet. Dziś niedorajda, ale jutro bohater. Zaśmiała się sardonicznie. Pierwszy raz w życiu. Po mokrych od moczu kaflach rozpływały się dendryty samogwałtu. Z kącika ust spływał wąziutki strumyczek. Nie był gorzki. Nie on, on był pazerny, głodny i bezwzględny. Potrafił zakląć, chociaż się nie przechwalał. Wolał schować się pośród pozorów.

Wstała. Sprawdziła dłońmi własną nagość. Otarła łzy. Napluła w twarz lustru. Była potwornie zmęczona. Dlatego nie zauważyła, że już jest jutro. Ale jej jutro miało nadejść, dopiero gdy wstanie. Gdy mu na to pozwoli. Wiedziała że wstanie. Wreszcie była pewna czegoś. Wstanie i zamiast warkocza zaplecie rano pejcz, by okiełznać narowiste życie. Kiedy wstanie… Zakrwawionym palcem pokaże życiu komendę:

- Siad!

14 komentarzy:

  1. Zadziwiająca przemiana....ale skąd tytuł?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. trudno żyć w pojedynkę. a jeśli życie cię wykluczy z udziału, to dramat. trudno być razem, kiedy jesteś przedmiotem. jeśli nie ma nadziei na wzajemność - to trochę świat z pozycji potrawy leżącej na talerzu - stać cię, to zamawiasz, ale nie myślisz, co czuje to, które ci przyniosą w pięknej oprawie.dopóki to martwa natura, jest łatwo - ale gdyby na talerzu przyszło żywe?

      Usuń
  2. Witaj, Oko.

    "Niejednokrotnie czujemy się wolni, ponieważ brakuje nam samego języka, by wyartykułować nasze zniewolenie, a człowiek zyskuje wolność, gdy uwolni się od swego otoczenia. Tylko tak może zyskać jednostkowość. Krok ten może jednak przypłacić szaleństwem. Ceną za wolność bywa obłęd."
    ("Cena wolności" - S. Žižek)

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie wiem, co myśleć o tym cytacie. wolność w samotności i obłędzie, to wizja przerażająca.

      Usuń
    2. Ale nie niemożliwa.
      Za wszystko płaci się jakąś cenę.
      Poza tym, nie ma gwarancji, że w zniewoleniu samotność i obłęd nie dopadają:)

      Pozdrawiam:)

      Usuń
    3. tym gorzej. bo to nie pomaga wcale.

      Usuń
    4. Ba! Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo:)

      Pozdrawiam:)

      Usuń
    5. a to tym bardziej nie pociesza...
      oby autor cytatu się mylił.

      Usuń
  3. Narodziny Wilczycy, mocne. Wstrząsająco mocne. I dobre!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ona wcale tego nie chciała jak sądzę. zewnętrze ją zmusiło do wyboru - ofiara-kat, więc wybrała.

      Usuń
    2. A czy naprawdę można wybrać niechcący? Według mnie to zawsze jednak jest akt woli.

      Usuń
    3. większość nie chce być skazana na wybór. woli, żeby do tego nie doszło. mnóstwo rozbitków szlaja się po świecie, bo byli skazani na wybór i nie dosięgnęli własnych wyborów. ci, którym się udaje są wielcy. a nie każdy ma aspiracje - są tacy, którym wystarcza małe, spokojne życie.

      Usuń