Pani, cieleśnie
cierpiąca na klęskę urodzaju, wytapiała w śniegu ślady stóp sugerujących wiekową
niedojrzałość. Ślady - owszem, subtelne, jak mgła znosząca zaloty porannej
mgły, zdawały się być skrojone na osobę o dużo skromniejszych gabarytach,
jednak snuły się za tą właśnie niewiastą i o powidokach mowy być nie mogło.
Każdego architekta zatchnęłoby, że można taki gmach postawić na tak mizernych
podstawach. Tylko dzieci, z nieświadomości gotowe uczynić podobne zuchwalstwo.
Pocieszyłem się myślą (żeby nie stracić resztek rozsądku), że pani była w
trakcie metamorfozy i od stóp zaczęła zwalczać to wszystko, co w niej życie
nagromadziło. Miałem podstawy! Pani niosła z pięć worów w kierunku śmietnika, co zdawało się oznaką,
że zamierza odmienić życie i zacząć pisać nową, dziewiczą kartę.
Tatuś prowadził
pisklę ku innym, już rozbawionym i ćwierkającym piękniej, niż wróble
przekomarzające się z sikorkami, niż kosy poświstujące na kwiczoły, niż… ech! To
trzeba usłyszeć, żeby zrozumieć. Nikt nie cieszy się aż tak, jak ludzki
narybek!
Zmiatam śnieg z
balkonu i wrzucam urobek do zlewu. Jedna komora nie wystarcza, więc napełniam
kolejną. Prywatna zima kwitnie w kuchni, topniejąc wolniej, niż moje podejrzenia, że
trwać jej przyszło w niegodziwych warunkach. I nie zmienił tego bałwanek ulepiony,
nim resztki spłynęły do ścieków. I on - zostawił po sobie ledwie parę igieł, grudkę ziemi i
trochę śmieci. Ale był!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz