Rozsiewam mgławicę komórek. Szybko, zanim pojmą, że umarły, oderwane od organizmu nosiciela. Płyną przez przestrzeń niczym wirusy, jak parasolki dmuchawców, albo nici babiego lata z uczepioną na końcu kijanką nasienia niosącego zalążek nadziei na przyszłe życie.
Sieję geny z zuchwałością Onana, gubię samego siebie, albo rozmieniam na drobne. Kłaniam się przyszłości, lecz butnie twierdzę, że dotrwam nie tylko jutra, ale zajrzę w trzewia kolejnym wiekom, a może nowe tysiąclecie zaszczycę obecnością?
Ludzie wciąż odleglejsi, obcy, zapatrzeni w siebie. Nie dostrzegam nic, poza chowem wsobnym. Poza dzieworództwem, albo ideą pokrewną, zrodzoną z męskiego zalążka. Życie bezbłędnie wypatrzy najdrobniejszą nawet ścieżkę przetrwania.
Życie jest wszędzie. Na szczytach najwyższych gór i w głębinach granatowych oceanów... Życie. Kto je tam wie.
OdpowiedzUsuńponoć nawet w meteorytach lecących przez próżnię wszechświata odnaleziono śladowe życie.
Usuń